Artykuły

Mężczyźni jako dzieci

Przyjaciel Rittnera odwiedził go w wiedeńskim ministerstwie. Komediopisarz był zatroskany, pokazał stosy teczek z aktami, rozłożone po krzesłach i biurkach. "Widzisz - skarżył się - to moje nieszczęście. Mam pomysły na nową komedię. Ale przeszkadzają mi prace biurowe, które ciążą jak zmora".

Tego samego dnia ów przyjaciel zaszedł do prywatnego mieszkania autora "Wilków w nocy". Wszędzie leżały rękopisy nowej sztuki. Wicesekretarz ministerstwa, Rittner, westchnął: "Mam w biurze mnóstwo zaległości. Ale nie mogę się z nimi uporać, ponieważ prześladują mnie postacie powstającego właśnie utworu".

Nie wiem, czy anegdota jest prawdziwa. Rittner podobno nie cierpiał swej pracy biurowej. Nigdy jednak się jej nie wyrzekł, powoli ale regularnie awansował. Jeszcze po upadku monarchii habsburskiej prosił w republikańskim Wiedniu o awans.

Gdy przyjechał do Warszawy, miał konferencję z premierem Skulskim. Proponowano mu stanowisko naczelnika wydziału w Ministerstwie Kultury. Zażądał etatu "szefa sekcji". Następny premier, Władysław Grabski, chciał mu taką funkcję powierzyć - niestety, zły stan zdrowia zmusił Rittnera do powrotu. Gdyby nie to, zaczęłaby się może jego nowa urzędnicza kariera...

W autobiografii napisanej dla "Das Litterarische Echo" dawał pisarz do zrozumienia, że urzęduje, bo "za tę pracę tylko mu płacą". Nie wydaje się to ścisłe. Jak notują biografowie, w samym tylko Wiedniu miał w latach 1904-1921 16 premier w 9 teatrach; mnóstwo jego utworów grywano w Niemczech, trochę w Szwajcarii i Pradze. Rittner był przed pierwszą wojną światową, obok Przybyszewskiego, najczęściej grywanym za granicą autorem polskim. A przecież także teatry w kraju chętnie go wystawiały, a sztuki cieszyły się sukcesem. Ponadto pisywał dla prasy (polskiej i zagranicznej) felietony, korespondencję, recenzje. Był też autorem wielu powieści oraz zbiorów nowel, wygrał kilka konkursów dramatycznych. Wbrew opinii, którą o sobie (nie bez kokieterii) ustalał, trudno go uznać za "próżniaka".

Czemu więc nie zrezygnował z urzędniczej kariery? Zapewne znajdował w niej trochę uroku. A może była dlań pokarmem, podsycającym wolę twórczą? Może wyobraźnia działała z tym większą siłą? Sam Rittner wydawał się sobie "linoskoczkiem", który "musi dźwigać - tańcząc".

Metaforę tę stosował głównie do innego balansowania. Pierwsze sztuki swe i niektóre powieści pisywał najpierw po polsku, potem po niemiecku. Pod koniec życia - odwrotnie. Przekładał, a raczej przetwarzał. Może trochę przesadzają biografowie, wskazując na różnice między tymi tekstami. Ale faktem jest, że nie tylko szyk zdań i nazwiska przemieniał, ale i tworzył nowe okoliczności, zabarwienia rytmiczne, odcienie słowne. Pamiętnik pisał po polsku. Ale to pewne, że na Austrii i niemieckim obszarze językowym mu zależało. A niektóre postacie (na przykład Prokurator z "Wilków w nocy") to charaktery wyjęte z kontekstu wiedeńsko-niemieckiego.

Myślę, że najciekawsze - nie tylko dla nas - są sztuki Rittnera, pisane w pierwszej epoce jego twórczości. Zarówno w "Małym domku", który Grzymała-Siedlecki, Adwentowicz, Osterwa i Wandurski uznawali za arcydzieło, jak i "Głupi Jakub", raz po raz wracający na polskie sceny, dający okazję do świetnych ról, za każdym razem zaskakujących. Ale i te niedocenione, zapomniane, czy nawet kategorycznie przekreślane śmiałym sądem historyków literatury: "Don Juan", "Maszyna", "Sąsiadka", "Czerwony bukiet" (którego egzemplarz, z własnoręcznym podpisem autora widziałem w bibliotece teatru katowickiego, i który wydaje mi się utworem godnym uwagi).

"Wilki w nocy", obecnie wznowione w warszawskiej Komedii mają opinię bezsporną, niekwestionowaną. Są, istotnie, efektowne, inteligentne, dowcipne. Dialog mieni się różnorodnymi odcieniami znaczeń, to samo słowo w ustach rozmówców brzmi odmiennie. Rittner jakby się bawił tą grą, wciągając w nią publiczność.

Zręczności w dosłownym znaczeniu jest tu niewiele; pisarz może o nią zresztą nie dba. Irzykowski odróżniał u Rittnera "budowę" znakomitą i "formę" raczej niedbałą. Można by urządzić sobie igraszkę, wyliczając sytuacje wymuszone, byle jak sklecone, nieumotywowane, wątpliwe. Ale nie to jest ważne. I nie to decyduje o przyjęciu "Wilków" przez publiczność dzisiejszą. Na czym polega młodość Rittnera, chyba nie przeczuwana lub nie dostrzegana przez większość kierownictw teatralnych?

Jedną z najważniejszych spraw jest, poruszona w "Wilkach", a istniejąca i w innych Rittnerowskich sztukach, różnica między sposobem rozumowania u mężczyzn i kobiet:

"Wszyscy mężczyźni są dziećmi. Nie mogą żyć bez fajerwerków, wielkich słów i wspaniałych gestów. Ale, na szczęście, jesteśmy my, kobiety, na świecie, ich niańki, które uważają, żeby dzieci nie upadły i nie rozbiły sobie nosa" - mówi w III akcie "Wilków" Żaneta Dylska.

Myśli oczywiście, o uwielbianym przez siebie Jasiu Morwiczu. Ale i o pewnym siebie, dumnym jak paw, Prokuratorze. Jego również - choć inaczej, bardziej drwiąco - uznaje za dziecko.

Instynkt macierzyński inaczej ulokowany, bardziej nieświadomy, tajemniczy, charakteryzuje także i drugą bohaterkę tej sztuki, młodziutką mieszczaneczkę, Julię. Patrząc na grę Haliny Kowalskiej w tej roli, zrozumiałem, że w naszym pojęciu właśnie ta kobietka jest jedną z głównych postaci utworu. Młoda aktorka nasyciła swą rolę pierwiastkiem "nerwowości" scenicznej, to jest bardzo cienkiej wrażliwości. Nerwowość ta, jakby podświadoma i dla samej postaci niewytłumaczalna, przechodzi różne fazy, wzmaga się, osiąga szczyt w finale. Momen-tem najważniejszym staje się scena końcowa, gdy Julia, po tylu perypetiach, odkrywa w sobie nareszcie to, co w niej najistotniejsze, najgłębsze: potrzebę czułości macierzyńskiej, działającą wobec przybranego dziecka z większą siłą, niż gdyby chodziło o jej własne. Stłumiony, nerwowy śmiech jest dobrze użytym środkiem aktorskim, w którym wyczuwa się szczęście.

Jadwiga Hodorska gra Żanetę brawurowo, z pełnym uwypukleniem humoru. Nie jest ani ofiarą, ani oskarżycielką. Jej Żaneta wie, czego pragnie; od pierwszej chwili ostro zmierza do celu. Prokuratora traktuje pobłażliwie, na jego próby kontr szantażu odpowiada zalotnością i zagrożeniem, przypierającym do muru, odcinającym drogi powrotu.

Julia, choć przez męża terroryzowana, słusznie mu wytyka brak sumienia:

"Gdybyś je miał, nie mógłbyś być zawsze tak spokojnym, tak pewnym siebie, choć jesteś codziennie świadkiem tylu nieszczęść".

Więc chyba dobrze, że Igor Śmiałowski przyjmuje w tej roli postawę raczej defensywną. Jest nie tyle kandydatem na sadystę, co człowiekiem dającym się szybko zapędzić w matnię. I unieszkodliwić, ośmieszyć. Próżność u niego zwycięża, nie tylko w ostatnich słowach sztuki. Ta pszczoła ma od początku wyrwane żądło.

Przemysław Zieliński, który zaraz po wojnie był w Toruniu wychowankiem Horzycy, przejął po nim zainteresowanie "Wilkami w nocy". Jako reżyser nie pojmuje jednak tej sztuki tak poetycko jak Pan Wilam, nie nadaje jej tak wielkich wymiarów. Jako wykonawca stosunkowo mniej wdzięcznej roli Prezydenta, daje sylwetkę gładkiego i przebiegłego gracza, który ostatecznie przegrywa partię, choć mu się zdaje, że doskonale rozstawił figury na szachownicy wydarzeń. Przegrywa nie w walce z rywalami, ale z macierzyńskim instynktem Julii.

Najtrudniejsza jest rola Morwicza. Niby "fantasta", zdolny do poświęceń i wyrzeczeń, entuzjasta, dzieciak; jednak trudno zapomnieć, że to on zamordował Dylskiego i że się - mimo teatralnych gestów - zgadza na bezkarność tej zbrodni.

Mogłoby się zdawać, że ratunkiem byłby tu sposób pojmowania Rittnerowskiej dramaturgii, który w ciekawym eseju, napisanym dla pierwszych "Listów z Teatru" (w 1924) proponował Witold Wandurski. Wedle niego należałoby zerwać z dosłownym, realistycznym, psychologizującym pojmowaniem Rittnera. Jest on bowiem, według Wandurskiego, jednym ze współtwórców teatru nowego typu: "inscenizującego". Rozumiem to jako przetwarzanie fikcji w rzeczywistość, a rzeczywistości w układ nowego typu, fikcyjny. Wandurski chciałby Rittnera uczynić prekursorem idei Jewrieinowa, Pirandella czy Acharda (z pierwszego okresu).

Gdy jednak spróbujemy zastosować to do "Wilków w nocy", propozycja Wandurskiego nie na wiele się przyda. Fikcją, iluzją czy marzeniem zamienionym w rzeczywistość, mogą być od biedy kolejne kobiece "ideały" Morwicza: Żaneta jako 18-letnia porzucona matka, potem Julia śledząca z biciem serca jego proces. Ale strzały Morwicza burzą owo "teatralizowanie".

Prof. Raszewski interesująco wykazuje, że oryginalność tej postaci polega na połączeniu właściwości w potocznym rozumowaniu najzupełniej sprzecznych, gromadzonych aż do granicy niekonsekwencji. Jest to - jak myślę - przede wszystkim przekorny optymista. Przekora każe mu się buntować przeciw ustalonym hierarchiom wartości. Optymizm pozwala znajdować coraz nowe "ideały" - i pod koniec tęsknić za życiem uregulowanym osiadłym.

Pozorne sprzeczności tej postaci uwypuklił, ale i połączył w całość, Leonard Pietraszak. Jego Morwicz to człowiek wierzący w powagę własnych słów i sądów, młodzieniec dodający sobie powagi. Gdyby jeszcze można było zapomnieć o tych nieszczęsnych strzałach!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji