Artykuły

Michał Merczyński: Sztuka staje się solą w oku polityków, bo zmienia mentalność

- Polityka historyczna i kulturalna, którą prowadzi rząd, jest bardzo precyzyjnie nazywana. Minister mówi wprost o tradycyjnych wartościach, sztuce tradycyjnej, o dziedzictwie zamiast o współczesnej krytycznej sztuce, którą właściwie wyklucza - mówi Michał Merczyński, dyrektor festiwalu Malta.

Burzę wokół Malty wywołała osoba jednego z tegorocznych kuratorów - Olivera Frljicia. W lutym w Teatrze Powszechnym w Warszawie odbyła się premiera jego spektaklu "Klątwa" na podstawie dramatu Stanisława Wyspiańskiego. Twórcom zarzucano obrażanie uczuć religijnych. Frljić znalazł się na celowniku prawicowych polityków i mediów. Minister kultury Piotr Gliński zagroził, że nie wypłaci festiwalowi Malta dotacji, jeśli Chorwat będzie kuratorem. I swoją zapowiedź spełnił.

Z pomocą Malcie przyszli artyści, którzy rozpoczęli aukcję na rzecz festiwalu. Aukcja wciąż trwa w serwisie Charytatywni.allegro.pl. W czasie festiwalu na portalu wspieramkulture.pl odbyła się też zbiórka "Zostań Ministrem Kultury". Inicjatywę wsparło prawie dwa tysiące osób.

***

Rozmowa z Michałem Merczyńskim, dyrektorem Malta Festival Poznań

Marta Kaźmierska: Duma?

Michał Merczyński: - Ogromna satysfakcja. Powiedzmy jasno: minister przekroczył Rubikon, zrywając tę umowę. I ludzie się wkurzyli.

Na to, co się stało, zareagowała cała festiwalowa publiczność. I to jest bezprecedensowa sytuacja: cały ten odzew na akcję "Zostań Ministrem Kultury" i aukcja artystów. Ale też świadomość, że miasto i marszałek stoją za nami murem, pomoc z różnych instytucji, które nas wsparły, albo kompletnie nie pobierając w tym roku świadczeń, albo obniżając maksymalnie stawki. To wszystko świadczy o ogromnej solidarności z festiwalem, za co dziękuję po raz kolejny i będę dziękował przez lata.

Bezprecedensowe było też zachowanie ministra. Kiedy ktoś na tym stanowisku nie przyznaje środków na jakieś działania, to jest to jego prawo. Minister ma swoje komisje, swoje priorytety.

Ja nie dyskutowałem z tym, że w poprzednich trzyletnich programach przyznawano co roku na Maltę milion złotych, a teraz dostaliśmy 300 tys. Albo z tym, że w zeszłym roku i tym razem Fundacja Malta nie dostała pieniędzy na festiwal Nostalgia. Nie szedłem z tego powodu do gazet i nie rozdzierałem szat. Nie podobała mi się ta decyzja i pisałem odwołania, ale rozumiem, że pan minister może mieć inną aksjologię niż my.

Ktoś nie dostaje, żeby dostać mógł ktoś.

- I okej. Ja z tym nie dyskutuję. Natomiast w momencie, w którym są przyznane środki, przy - podkreślam to jeszcze raz - znanym programie, a potem się ich nie wypłaca, to jest zupełnie inna sytuacja.

Od 15 marca ubiegłego roku minister Gliński i jego eksperci doskonale wiedzieli, co będzie się działo w tym roku na Malcie, kto będzie kuratorem, jacy to artyści i jaka jest tematyka. Myśmy się z niczego nie wycofali.

To minister, mówiąc kilka tygodni przed festiwalem, "jak nie zmienicie kuratora, nie dostaniecie pieniędzy", złamał reguły tego konkursu.

Kurator to nie tylko nazwisko.

- Za tym nazwiskiem stoi cały program. Oliver Frljić z Goranem Injacem przedstawili nam gotowy pomysł na całość pod koniec ubiegłego roku. Już wtedy wiedzieliśmy, że będą dwa duże spektakle, bo na więcej nas nie stać, i jak będzie wyglądał program sztuk wizualnych, czy blok filmowy, o czym będzie część debat, które nawiązują do Idiomu. Cała zadyma zaczęła się po premierze "Klątwy" w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Ale wy nie zaprosiliście na festiwal "Klątwy", tylko inny spektakl Frljicia "Turbofolk".

- I to jest w tej całej sprawie drugi precedens - infamia. Zapis na nazwisko. Pan premier już zapowiedział, że ktokolwiek będzie chciał pokazać spektakle Olivera Frljicia, nie może liczyć na wsparcie ministerstwa. A tymczasem kilka dni temu przeczytałem w gazecie "Co Jest Grane24", że na Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku ma być pokazywany "Hamlet" Frljicia. Wybieram się.

Ktoś z ministerstwa obejrzał w Poznaniu "Turbofolk"?

- Z tego co, wiem nikt. A jak zwykle zaprosiliśmy wiele osób - nie tylko ministra, ale też dyrektorów wydziałów, z którymi współpracujemy.

To szkoda, bo było trochę i o Piotrze Glińskim, i o całym tym zgiełku.

- Nie mam żadnych komentarzy z ministerstwa - oficjalnych czy nieoficjalnych - po festiwalu. Przygotowuję raport, bo ja ciągle uważam, że nasza umowa obowiązuje. Została zerwana jednostronnie. Dlatego na plakatach wciąż widnieje Ministerstwo Kultury. Fundacja Malta spełniła wszystkie formalności. I będzie się ubiegała o pokrycie tych kosztów.

W sądzie?

- Nie wiem jeszcze, czy do tego dojdzie. Są jeszcze inne kroki - wystąpienie o refundację, procedura negocjacji. Jeśli okażą się nieefektywne, to zostaje nam sąd.

Czego byśmy w tym roku nie zobaczyli, gdyby nie udało się zebrać tych 300 tysięcy?

- Od razu założyliśmy, że nie rezygnujemy z żadnego pokazu. To, co miało być rozliczone przez ministerstwo, to wcale nie spektakl Olivera Frljicia, a m.in. spektakle Danuty Stenki i Jana Peszka na placu Wolności. Plus część wydatków technicznych i hoteli. Wykaz został zaakceptowany przez pana ministra.

A potem ukazał się wywiad w miesięczniku "WPIS", w którym minister zapowiedział, że nie przyzna nam pieniędzy, skoro kuratorem ma być "prowokator".

Czekałem do końca na oficjalne stanowisko i przy każdej okazji podkreślałem, że mam nadzieję, że jednak tę umowę podpisze. Kiedy przyszło pismo, że nie podpisze, podnieśliśmy kwotę w akcji crowdfundingowej z 50 na 300 tys. zł.

Ryzykowne.

- Kto nie ryzykuje, ten we Wronkach nie siedzi. Mieliśmy ileś sytuacji, które nam mówiły, że się uda. To takie rzeczy, które nie docierały do szerokiej opinii publicznej, ale były niesamowite. To, że młoda poznańska firma, działająca w obszarze gier komputerowych - Robot Gentleman, zgłosiła się na dwa dni przed festiwalem, że chce zostać naszym sponsorem. Już w trakcie festiwalu odezwał się do nas Kulczyk Investments. Czy wreszcie to, że stanął za nami dodatkowo nasz partner logistyczny - firma Toyota Bońkowscy. Wytworzyła się jakaś niesamowita energia.

Ważniejsza niż te pieniądze?

- Równie ważna.

Albo wspaniały pomysł Mariusza Wilczyńskiego [animator i rysownik - red.], który zadzwonił ze słowami "Miszka, zróbmy aukcję". I jako pierwszy podarował swoją pracę z napisem "Psy szczekają, karawana idzie dalej". Ten jego pomysł - aukcja - do dziś się toczy. 5 sierpnia będziemy mieli jej filmową odsłonę z Grażyną Torbicką na 11. Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi. Ciągle zapraszają nas inne festiwale z propozycją, żeby wystawiać u nich rzeczy, które otrzymaliśmy.

To jest niesamowite, że ta społeczna kula ciągle się toczy. I na pewno to jest ogromny sukces hasła "Zostań Ministrem Kultury". Wymyśliła je moja żona, Kasia. W tym zdaniu mieści się wszystko.

Podczas zbiórki zdarzyło mi się, że na ulicy zaczepiali mnie przypadkowi ludzie. Jeden z nich prosił, żeby podać mu konto Malty.

Albo taka sytuacja: stoimy pod hotelem z grupą gości i podchodzi do nas pani z kawiarenki z drugiej strony ulicy. Wie, że jesteśmy z festiwalu i zaprasza nas na kawę i drożdżówki, bo, jak mówi, robimy fajną robotę.

Inna rzecz to ilość osób, które przyszły w tym roku na plac. To miejsce zawsze tętni życiem, ale w tym roku było ponad 85 tys. widzów. W poprzednich latach - około 70 tys.

Więc jak słyszę, że minister nie daje pieniędzy i przekonuje, że nie jesteśmy inkluzywnym festiwalem, to mam ochotę wysłać mu zdjęcia tych tłumów.

Nie chcę żadnej wojny, ale będziemy walczyć o odzyskanie tych pieniędzy. Byłbym nie w porządku, gdybym teraz osiadł na laurach i powiedział: "No, to ja bardzo państwu dziękuję, do zobaczenia". Byłby to grzech zaniechania.

I kolejny niebezpieczny precedens.

- Już pojawiają się głosy, że ministerstwo może użyć argumentu, "to sfinansujcie sobie sami różne rzeczy, które nam się nie podobają". My i tak to robimy i robiliśmy, kiedy zmniejszano nam dotację albo nam jej nie przyznawano. Ale tu jest inna sytuacja, z cyklu "Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera". Nie robi się takich rzeczy. Poza tym to nie są pieniądze ministra, tylko wszystkich tych, którzy płacą podatki. A konkretnie tych, którzy grają w Lotto.

W Lotto?

- Poważnie - ten fundusz, którym się rozlicza wszystkie konkursowe projekty, pochodzi z odpisów na Lotto.

Spodziewaliście się tego, że Oliver Frljić nie przyjedzie do Poznania? Była gorąca linia przed festiwalem?

- Była. Mówiłem mu, że jak przyjedzie, zobaczy inną Polskę. Nie tylko tą, którą oglądał na ekranie telewizora, z manifestacjami ONR w związku z wystawieniem "Klątwy", a z drugiej strony z kontrmanifestacją, która broni jego spektaklu. On widział tę agresję, wiedział, że ktoś się wdarł do teatru i rozlał tam żrącą substancję.

Nie jestem upoważniony, żeby wypowiadać się w jego imieniu, to nie moja rola, żeby go usprawiedliwiać, czy tłumaczyć. Ale mogę powiedzieć tyle, że po tym, co przeżył on sam i jego najbliżsi w Chorwacji, mógł się bać. Po spektaklach, które tam pokazywał, spotkały go fizyczne ataki, które naruszyły jego prywatną przestrzeń życia. I dziś jest w Chorwacji reżyserem wyklętym. Jestem więc w stanie jego decyzję zrozumieć, nie chcę i nie będę go oceniać. To, że nie przyjechał w czasie festiwalu, to jedyny punkt, który się zmienił w ustalonym wcześniej programie.

Spodziewaliście się protestów - tuż przed spektaklem albo w trakcie?

- Bałem się tylko tego, że ktoś z publiczności może chcieć przerwać spektakl, na przykład rzucając czymś śmierdzącym. Nic takiego się nie stało.

Trochę burza w szklance wody. Nie wiem, dlaczego minister tak to rozegrał. Zrobił to pewnie z myślą o swoim elektoracie. Dla tych siedmiu osób, które protestowały nad Maltą miesiąc przed festiwalem, przy czym dziennikarzy było dwa razy więcej.

Ludzie mają prawo manifestować, ja tego nie kwestionuję. Tak samo jak radni mają prawo pisać do prezydenta - to są ich stanowiska, które wynikają z ich przekonań. Mało tego - zapraszam ich wszystkich do rozmowy. Tak samo jak zapraszałem ministra.

Nie przyjechał.

- Szkoda. Po tym, jak w 2014 r. odwołaliśmy spektakl "Golgota Picnic", spotkały się na placu Wolności wszystkie strony tego sporu. Bo to jest dobre miejsce do takich spotkań. W czasie Malty plac nie jest ogradzany, każdy może tu wejść, nie ma opasek, biletów. Można poleżeć. Albo oglądać.

W tym roku zaprosiliśmy m.in. monodram "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" Jana Peszka, który jest od czterdziestu lat jedynym realizatorem scenariusza klasyka awangardy - Bogusława Schaeffera. Była na tym pokazie wielopokoleniowa publiczność. A przecież to jest bardzo trudny tekst - właściwie wykład o istocie sztuki.

To jak została przyjęta Danusia Stenka z niełatwym tekstem Dubravki Ugresić - to też niebywałe. Nie mówiąc o Adamie Michniku, którego przyszło posłuchać chyba z tysiąc osób. I jak deszcz padał, to się ludzie przesuwali, żeby wszyscy mogli się zmieścić w namiocie. A na otwartym koncercie Laibacha na finał Malty było około 7 tys. osób.

Jan Lauwers, jeden z kuratorów przyszłorocznego festiwalu, zauważył niedawno w rozmowie z "Wyborczą": "Konserwatywni przywódcy bardzo boją się siły sztuki, a my, artyści, uważamy, że nie mamy zbyt wielkiej władzy". Tak rzeczywiście jest: nazwisko Olivera Frljicia zgrzewa dziś w Polsce i tych, którzy jego spektakle widzieli i tych, którzy nie byli na żadnym. A przecież teatr w odczuciu wielu ludzi jest dziś tak naprawdę niszą.

- Siła sztuki w czasach pokoju jest trochę uśpiona. Ona nie ma wtedy takiego znaczenia. Ale my jesteśmy w tej chwili w bardzo poważnym konflikcie społecznym, w kryzysie państwowości i kryzysie prawnym. Podobny konflikt jest widoczny na całym świecie.

W takim momencie sztuka staje się rodzajem soli w oku polityków. Nie zmieni świata, ale jednak zmienia mentalność, co może w konsekwencji prowadzić do zmiany poglądów, czy zmiany ustrojów. Nie bez powodu Stalin tak bardzo bał się wydawania "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. To była powieść wyklęta.

Polityka historyczna i kulturalna, którą prowadzi rząd, jest bardzo precyzyjnie nazywana. Minister mówi wprost o tradycyjnych wartościach, sztuce tradycyjnej, o dziedzictwie zamiast o współczesnej krytycznej sztuce, którą właściwie wyklucza. Artysta w takiej sytuacji staje się kimś ważnym i łatwiej decyduje się na pewne ryzyko.

Idiom przyszłorocznego festiwalu brzmi "Skok w wiarę". Będzie jazda po bandzie?

- Wydaje się, że będziemy się zajmowali religią. Otóż nie. Ten idiom jest o tym, że w każdym z nas istnieje silna potrzeba identyfikacji. I że nastał taki czas dla artystów, że muszą szukać nowych dróg, wykonać pewien skok w nieznane.

Internet spowodował, że można dziś robić wszystko, nie wychodząc z domu. Zamawiać przez cały rok jedzenie, pracować zdalnie, odpoczywać w domu, a jednocześnie być wszędzie. Jeśli ktoś chciałby dziś tak funkcjonować, to może to zrobić. Takie nowe "Wystarczy być" Kosińskiego. Tylko tam był ogrodnik, któremu wystarczał ogród, a dla nas klatką jest sieć. Jest przekleństwem i błogosławieństwem.

Można mieć poczucie bycia razem przez media społecznościowe. Ale jednak przychodzi taki moment, gdy szukamy czegoś, z czym można się zidentyfikować. Pewnie stąd się bierze dziś nawrót wszystkich silnych ideologii.

Będziemy to wszystko badać. Szczegółów programu jeszcze nie ma, ale już wiadomo, że na pewno znowu ożyje Stara Rzeźnia. Kuratorzy - Jan Lauwers, Grace Ellen Barkey i Maarten Seghers z grupy Needcompany - są tym miejscem zachwyceni. I to będzie zona przyszłorocznego Idiomu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji