Artykuły

Kartka z pamiętnika: Policejmako

Policejmako to nie nazwisko, to urząd - mawiał Towstonogow. Widocznie i dla jego gruzińsko-rosyjskiego ucha to nazwisko brzmiało dziwacznie. "Eto nie familia, eto dołżnost" - powiedział proponując go do roli prezydenta Dogsborough, czyli marszałka, Hindenburga w "Arturo Ui". Policejmako doskonale nadawał się na marszałka. Średniego wzrostu, ale postawny, liczył sobie pięćdziesiąt kilka lat. Godnym sposobem gry przypominał tradycyjnych aktorów Teatru Małego w Moskwie albo "Puszkinowskiego" w Leningradzie. Głos miał jak trąba jerychońska, niski, chrapliwy, donośny. Mógł tym głosem mury obalać, nie bardzo się natężając. Towstonogow opowiadał o nim różne anegdoty. Kiedy pewnego razu teatr pojechał z występami na Krym i milicja w Jałcie czy Gagrze nie wiadomo czemu spiesznie spędziła cały zespół z peronu, Policejmako gdzieś się zawieruszywszy, sam jeden został na placu. Kordon wojska otoczył miejsce akcji i nie było sposobu na to, żeby uzyskać łączność z zagubionym aktorem. Wszystko stało się bardzo szybko. Na peron wjechała lokomotywa, a z nią jeden, jedyny wagon: salonka Z salonki wysiadł jeden, jedyny człowiek w szynelu i czapce z daszkiem i zaraz zaczął iść ku wyjściu. Za nim wysypało się kilkunastu enkawudzistów utrzymujących należyty dystans. Pośrodku, między salonką a dworcową bramą, był Policejmako. "Myśmy to widzieli spoza drucianej siatki, którą był obwiedziony dworzec; zamarliśmy" - opowiadał Towstonogow. Nagle Policejmako wyprężył się, dłoń przyłożył do czoła i ryknął: "Ljubimomu Stalinu urra! urra! urra!". Towstonogow mówił, że tylko strach śmiertelny i rozpacz mogą wydobyć taki głos z człowieka. Stalin spojrzał z lekka zaskoczony, ale się nie zatrzymał i opuścił stację, a wraz z nim enkawudziści i wojsko. Ocalony Policejmako zemdlał w ramionach kolegów.

W dwadzieścia kilka lat później, kiedy rozpoczynaliśmy próby, Policejmako miał już ugruntowaną pozycję, w dorobku wiele znakomitych ról. Prowadził, jak przystało sławnemu artyście, uregulowany tryb życia. Na próbie pojawiał się punktualnie, wygolony, pachnący kolońską wodą. Pracował rzetelnie, bo métier, jak większość artystów tego zespołu, miał opanowane do perfekcji. Na obiad udawał się do domu, gdzie żona przygotowywała mu kopiatą porcję smażonych ziemniaczków i odpowiednią porcję wódki. Koledzy mówili coś o litrach i kilogramach. Policejmako uważał, że nie ma nic lepszego na świecie. Po krótkiej drzemce przybywał na spektakl lub wieczorną próbę odświeżony, z nowym zapasem sił. Po spektaklu znów spieszył do domu na kolację. Nie wiem, co tam za menu otrzymywał, ale chyba nie różniło się wiele od obiadowego i jeżeli nawet bywały odmiany w potrawach, to - jak twierdzili koledzy - na pewno nie było odmiany w napojach. Nieraz to mówiono, dowodząc zdrowotnego wpływu czystej wódki (w odróżnieniu od różnych koniaków, likierów czy wina) na organizm ludzki.

Pierwsza próba z Policejmako na foyer teatru zapowiadała się jak najgorzej. Artysta spoglądał przed siebie z powagą, ale niczym nie zdradzał próby nawiązania kontaktu ani zrozumienia moich słów. Myślałem, że to moja ruszczyzna, z której pokpiwali niektórzy, była przyczyną. Ale właśnie z powodu tej ruszczyzny używałem tylko niewielu słów, które na ogół skutkowały. Zauważyłem na przykład, że zamiast wdawać się w jakiekolwiek bardziej złożone instrukcje, najlepiej mówić "kabaretno". Niektórzy pewnie będą to przypisywać ubóstwu języka, inni uznają mnie za idiotę, ale najważniejsze, że działa - myślałem.

Na Policejmako jednakże nic nie działało. Zrozumiałem, że jeszcze kilka takich niemych prób, a będzie katastrofa. Odda rolę. Drugiego Hindenburga w teatrze nie ma. Zrobiliśmy więc próbę sytuacyjną i powiedziałem, nic mi lepszego nie przyszło do głowy, żeby siadł na krześle jak Kutuzow na koniu. I żeby się jak Kutuzow zachowywał. Od tej pory w ogóle niczego nie potrzebowałem mówić. Policejmako lepiej ode mnie wiedział, jak się porusza i jak mówi Kutuzow, a ja rozumiałem, że nie ma większej różnicy pomiędzy Hindenburgiem a Kutuzowem, z chwilą kiedy obaj posługują się tekstem Brechta.

Policejmako od tej pory nawet mnie polubił i pewnego dnia zaprosił na obiad do domu, gdzie, jak powiedział, "żona przygotuje nam żarienoj kartoszki i wódki, potem się prześpimy i razem pojedziemy na wieczorną próbę". Ponieważ nie wiedziałem dokładnie, czy będzie po kilogramie kartofli i po pół litra wódki, to bym ostatecznie zaryzykował, czy odwrotnie, po litrze, co wydawało się prawdopodobniejsze, odmówiłem. Artysta się nie obraził, w dalszym ciągu ulepszał swego Kutuzowa i na premierze zagrał go co najmniej tak przekonywająco, jak jego konkurent z Berliner Ensemble. Niestety, już na trzecim przedstawieniu Policejmako, zamiast zejść ze sceny w lewo, jak nakazywał scenariusz, ruszył w prawo. Przywołany do porządku, nie mógł, jak się okazało, odróżnić lewej strony od prawej, nie wiedział, gdzie się znajduje, w czym gra. Zapomniał nawet, jak się nazywa.

Pobyt w szpitalu skrzepił siły fizyczne, nie przywrócił władz umysłu. Rodzina wywiozła go na daczę, z dala od ludzkich siedzib, z dala od wódki, w nieprzebyte lasy. Nawet poczta docierała w to miejsce zaledwie raz na dwa tygodnie. Tutaj Policejmako wegetował, skazany na opiekę żony i starej gospodyni. Nadal nie wiedział, kim jest i jak się nazywa. Jedyną rozrywką był spacer po puszczy w towarzystwie dziesięcioletniego wnuka. Pewnego razu wrócił z lasu w sztok pijany. Rozesłano wici, ale na milę wokoło nie było poza leśną zwierzyną żywego stworzenia. Dopiero badanie dziecka ujawniło, że rekonwalescent pozbawiony wszelkiej orientacji, wszelkich w ogóle władz umysłu, wszedł w układy z listonoszem, który w umówionym miejscu, w dziupli starego dębu, umieścił dla niego butelkę wódki. Było to ostatnie dobre zdarzenie w życiu Policejmako, który wkrótce umarł.

Koledzy, którzy opowiadali mi smutną historię tych ostatnich miesięcy, współczuli powszechnie łubianemu i szanowanemu Policejmako, ale najbardziej dziwiła ich - jak mówili - tajemnicza moc, która odbierając człowiekowi wszystkie władze, pozostawiła mu jedną, najbardziej pożądaną. "Na zgubę czy na ocalenie?" - zastanawialiśmy się na rosyjską modłę. Przy szklaneczce wódki oczywiście.

Tego roku przeglądając program przedstawienia, które z Moskwy przywiózł do Wiednia Lubimow, znalazłem tam nazwisko Policejmako. Chyba ten wnuczek - pomyślałem. I, nie wiadomo czemu, odczułem ulgę. Non omnis moriar.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji