Artykuły

Moje wędrówki z Axerem

Przeczytałem wspomnienia Erwina Axera "Ćwiczenia pamięci". Nie jestem pewien, czy określenie ,,wspomnienia" jest słuszne, są to raczej jak gdyby ścieżki pamięci wiodące w różnych kierunkach, bez chronologii, często na zasadzie skojarzeń. Niezwykła to książka, a dla mnie szczególnie ciekawa, miejscami wręcz urzekająca z tej racji, iż nasze drogi krzyżowały się lub biegły niemal równolegle i to mimo różnicy wieku. Wielkie tu materii pomieszanie, i tak jest właśnie dobrze. To nie relacja, ale rodzaj zwierzeń. Czytając je, wędrowałem wraz z autorem po znanych mi i bliskich sercu miejscach.

Chociażby Lwów. Same nazwy, takie jak Hotel George'a, albo "mama Teliczkowa", niewielki, ciasnawy lokalik, jak się w tamtym czasie mawiało, "śniadankowy". Róg Akademickiej i Chorążczyzny.

Albo załączone do tekstu zdjęcia. Plac Mariacki z pomnikiem Mickiewicza, a gdzieś w domyśle, z boku, naroże ze sklepem słynnego Starcka. Był to najelegantszy we Lwowie sklep z męską galanterią. Gdzie nabywało się płaszcze marki Burberry oraz kapelusze Borsalino lub Pichler, a także Pless.

Na marginesie: Lwów i w ogóle tamte strony mają ostatnio duże powodzenie.

Bo i pamiętnik innego człowieka teatru, Augusta Grodzickiego, i powieść wołyńsko-kresowo-lwowska Włodzimierza Paźniewskiego, który wprawdzie urodzony w roku 1942 sam nie może pamiętać tamtych stron i tamtych lat, ale tak dalece wczuł się w relacje o tamtym świecie, iż zdołał oddać atmosferę Krzemieńca oraz Lwowa w sposób wręcz bezbłędny, jakby sam był naocznym świadkiem i uczestnikiem wydarzeń, które opisuje.

I jeszcze, żeby skończyć z tamtym miastem tak trudnym do zapomnienia - ilustracja panoramy roztaczającej się z Wysokiego Zamku w stronę Zniesienia. Ileż to razy oglądało się tamten widok! Daleko gdzieś rzeźnia miejska na przedmieściu Gabrielówka, niżej Zniesienie z fabryką słynnego Baczewskiego z jego wódkami i nalewkami, a dalej na wprost - gościniec idący w stronę Żółkwi.

To byłaby jedna strona świata, a druga? Druga, dla mnie przynajmniej, to związek wspomnień z dawną Austrią. Wiedeń na pierwszym planie. Burgtheater, z którym autor wspomnień współpracował i nadal pozostaje w kontakcie, a gdzie ja bywałem dawno, dawno temu. Gdzie, chyba w mitycznym pliocenie, oglądałem jako dziecko którąś ze sztuk Ibsena. Zatem jakby "mój własny" Burgtheater, z dodatkiem Hofburg. Bo istniał przecież jeszcze "Hof", nie tylko sam "Burg". Axer nie wspomina innego wiedeńskiego teatru, zabytku pamięci bardzo dawnej, świątyni lżejszej muzy, jakim był Theater an der Wien. Mało się zmienił. Ta sama kurtyna w stylu wiedeńskiej secesji, te same nawet obite czerwonym aksamitem fotele. Podczas gdy i Opera, i Burgtheater, zniszczone częściowo w czasie ostatniej wojny, zostały odrestaurowane nader starannie, lecz już nie w dawnym stylu, a szkoda. Straciły szyk tamtych, cesarskich czasów, wraz z odmienionym całkowicie Praterem i wypalonym Dworcem Północnym, na który wówczas przybywały pociągi z Galicji, ze Lwowa i z Krakowa, a także aż z Czerniowiec oraz Podwołoczysk.

Axer wspomina z sentymentem Baden koło Wiednia nad rzeką Schwechat. Byłem kiedyś przejazdem w Badenie, ale Schwechat łączy mi się raczej z nazwą obecnego wiedeńskiego lotniska. Ja, bywało, lądowałem jeszcze w Aspern. Obraz alejek w parku, stawów i ławeczek w cieniu starych drzew, przywodzi na pamięć inne austriackie miasto, w którym spędziłem kawał mego dzieciństwa, mianowicie Graz. Górę Zamkową oraz Hilmteich, a także rzekę Mur.

Pisałem do tej pory o stronie, rzekłbym, pejzażowej, tej książki. Lecz to dopiero tło, aura niezbędna, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy, jak ja, wędrowali po równoległych szlakach. W tle rozgrywa się dopiero właściwa ,,akcja". Są tu znakomite sylwetki postaci znanych z bliska lub tylko z daleka. Głównie ludzi teatru. Wymienię przykładowo wielkich mistrzów - Schillera oraz Szyfmana, a obok i równolegle na przykład Rudzkiego. Tak byli różni i tak pod różnym kątem oglądani przez Axera, a zarazem przez wciąganego w te sprawy czytelnika. Axer, rzecz jasna, znał tych ludzi z bliska, a ja z dużego dystansu, zatem w innej perspektywie. On jako uczeń i współpracownik, pilny obserwator, ja natomiast jako jeden z widzów, czy też czasami zza kulis, gdzie dostawałem się chyłkiem, nielegalnie.

Miałem bowiem wielkiego przyjaciela, dawnego kolegę z zakopiańskiego gimnazjum, nieodżałowanej ,,Liliany", Stasia Żeleńskiego, syna wielkiego Boya. To on wprowadzał mnie boczkiem i tylko chwilami w świat teatru, w jego urzekającą aurę. To on w tamtych latach - późnych dwudziestych i wczesnych trzydziestych - rozpoczynał swą sceniczną karierę u Szyfmana, by pod koniec przenieść się do Jaraczowego Ateneum i znów powrócić do Polskiego. Więc ja przez Stasia, a za jego pośrednictwem także przez salon na Smolnej 11, czyli dom państwa Żeleńskich, nasłuchałem się plotek, opinii, uwag na tematy teatralne także od strony intymnej, to jest kulis, intryg i tak dalej. Byłem z tej racji bliżej Szyfmana, kiedy Axer bliżej Schillera. Ja nasłuchałem się o polityce teatralnej, repertuarowej i personalnej Szyfmana, a znacznie mniej o Schillerze, który przewijał się tylko na horyzoncie zdarzeń.

Bardzo wprawdzie wielki na swój sposób, lecz i jakby nieco dziwny. Różne inscenizacje, jakaś "Wieża Babel" Słonimskiego, jakaś chyba Brechtowska "Opera za trzy grosze", jeśli mnie pamięć nie myli. Słuchałem monologów wielkiego Boya. Był za, ale miewał zastrzeżenia. Bywalcy Smolnej 11, jak na przykład Frycz, również. Schiller był bowiem, jakby się to teraz modnie określiło - "kontrowersyjny" nieco. Bardzo to wygodna formułka, rodzaj ochronnej maski, osłony na wszelki wypadek, żeby w razie czego, i tak dalej. Z bliska, z dystansu Axera, Schiller był, rzecz jasna, wyraźniejszy, "dotykalny". Axer był najwyraźniej pod urokiem Mistrza, i jak to bywa, oglądał obie strony: i tę na tak, i tę na nie. Różne nielojalności na przykład, sprawy dość gorzkie. Znakomite fragmenty obserwacji bezpośrednich, które można by nazwać "Mistrz z bliska". Szyfman na jego tle wydaje się znacznie mniej wyraźny, w roli poniekąd rywala, ale czy był nim istotnie? Stali na innych pozycjach chyba.

Kiedy chyłkiem, za zgodą portiera i szatniarza, wkradałem się od tyłu za kulisy Teatru Polskiego by tam spotkać Stasia Żeleńskiego, widywałem wielkie postacie sceny jakby w pewnym negliżu. Inaczej w każdym razie, jako człowiek z zewnątrz, widz i całkowity laik. Gdy przyciskałem się do ściany wąskiego przejścia za sceną, zmierzając do garderoby Stasia, zdarzało mi się otrzeć o odzianego w mundur gwardzisty hrabiego Pahlena, czyli Samborskiego z "Cara Pawła", albo też o zwiewne szaty którejś Nike z "Nocy listopadowej". A mogła to być właśnie Kuncewiczówna, ówczesna czy późniejsza żona Schillera. Pamiętam jej głos: Lulek! Lulek! Podobała mi się wtedy, ale na drugim miejscu po Marysi Modzelewskiej, niewątpliwie na pierwszej pozycji. Tak się złożyło, że miałem okazję znać jej chyba wszystkich kolejnych mężów, zaczynając od dystyngowanego, starszego o wiele lat od niej pana, który mieszkał na Smolnej po jej parzystej stronie, i był administratorem dóbr któregoś z Radziwiłłów. Po nim nastał malarz, Norblin, po Norblinie Hemar, a po Hemarze, już w czasie ucieczki z kraju we wrześniu 1939, mój dobry znajomy, były sekretarz ministra Becka, Staś Siedlecki. A na końcu znany automobilista przedwojenny z Warszawy, Grzędzica. Ten ostatni już na terenie Anglii czy Ameryki. Boy, pamiętam, bardzo cenił i lubił Modzelewską. Ja ją bodaj pierwszy raz widziałem na scenie jako Ewę Pobratymską w "Dziejach grzechu" na deskach Polskiego, chyba w reżyserii Schillera.

Tyle o Schillerze z mojej perspektywy. Natomiast "wielki Szyfman", władca i założyciel Teatru Polskiego, na w tamtych latach pozycji niewzruszalnej, bywał krytykowany nieco, jakby to się teraz określiło, za "komercjalizm" w doborze sztuk autorów drugiej klasy, w celu wyraźnie kasowym, by podreperować budżet. Wówczas teatry, prócz państwowych i miejskich, były skazane na samowystarczalność i musiały liczyć się ze stanem kasy.

Inaczej, bliżej, z innego dystansu, mamy okazję obejrzeć sylwetkę Rudzkiego. Świetnie pokazany przez Axera. Ta mina, ten każdy gest. Ileż razy podziwiało się go w różnych rolach, a także z bliska, na przykład w Domu Związku Literatów w Oborach, albo też w ZAiKSowskiej "Halamie" w Zakopanem.

A także w charakterze komentatora, w rodzaju greckiego chóru, gdy stojąc z boku, na pograniczu kulis, uczestniczył w występach kabaretu "Pod Egidą" jeszcze przy ulicy Rutkowskiego, w ciasnawym i dusznym podziemiu w podwórzu. Rudzki ze swym niewzruszonym wyrazem twarzy czynił uwagi na temat wchodzących gości, tych bardziej znanych w "środowisku". Albo, gdyśmy się zasiedzieli do północy w jadalni oborskiej, i nagle z sąsiadującego z nią pokoju wyszła, kierując się do łazienki, bardzo wiekowa pani spoglądająca na nas z wyraźną naganą. Po jej przejściu, Rudzki pochylił się do nas i szepnął w pomieszaniu: "Myśleliśmy, że pani umarła..."

Takie różne nasuwają się na marginesie wspomnień Axera, nimi przywołane z pamięci, uzupełnienia własne.

Z odmiennej perspektywy, z boku, gdy on, z racji swego fachu, na wprost, z bliska.

Wracając do dawnego, wspólnego Lwowa: kiedy grano wodewil "Gospoda Pod białym koniem" i kiedy to widzowie, na widok aktora odzianego i ucharakteryzowanego na dawno zmarłego cesarza, poderwali się z miejsc. Endecy obok Piłsudczyków, Pepesiaki również. Jeśli nawet jest to tylko anegdota, to pyszna i nader prawdopodobna. Albo takie nazwiska, jak Schiitz i Chajes. Jacyś, jak się okazuje, krewni czy powinowaci autora. A każdy, kto znał Lwów z tamtych lat, wie, iż była to szanowana firma bankowa, kantor wymiany znajdujący się w narożnym domu przy ulicy Legionów i Kopernika, gdzie wyżej kawiarnia "De la paix", przez nas, mnie i moich dawnych kolegów, przechrzczona na "Pajks", a na samej górze świeciła bardzo jaskrawo reklama czekolady marki Suchard. I to są szczegóły nader istotne, na tle których dopiero, jak na scenie, coś się odbywa, jakaś akcja, snują się różne postacie. Na przykład już później, Lwów czasu wojny, a w nim Broniewski. I rozmaite z nim związane sytuacje i wspomnienia.

U Axera Warszawa to niemal zagranica, jak wypada na Lwowiaka. I ja czułem się zrazu w stolicy nieswojo, aczkolwiek byłem znacznie mniej związany ze Lwowem niż on. Chodząc po dzisiejszej Warszawie szukamy obaj tych samych nieistniejących miejsc. Na przykład tej części dawnej ulicy Trębackiej, która znikła całkowicie, a dochodziła niegdyś do Wierzbowej. Wierzbowej również nie ma w dawnej jej postaci. A były to tak ważne dla nas ulice! Axer szukał tam domu, gdzie chadzał na studia teatralne, ja zaś Hotelu Rzymskiego, w którym uczestniczyłem przed laty w kursach dla praktykantów MSZ. Znikły na mapie Warszawy doszczętnie, do tego stopnia, że trudno by dziś odnaleźć dokładne miejsce, gdzie niegdyś istniały. A przecież tam pulsowało prawdziwe życie. Tam, naprzeciw Hotelu Rzymskiego, tylko przeskoczyć wąską w tym miejscu Trębacką, i oto już słynny lokal Krzemińskiego, popularny niegdyś ,,Krzem". Wprost z wykładów w Rzymskim zbiegało się tam, do małej salki, gdzie stoły były zasłane papierem, a nie obrusami, ale gdzie można było zjeść najlepszy kulebiak, znakomite bliny z kawiorem lub też talerz kołdunów litewskich. Myślę, że tak jak my, moje pokolenie, tylko z kart księdza Kitowicza czy powieści Rzewuskiego dowiadujemy się, jaka była kuchnia za czasów saskich i stanisławowskich, tak obecne, a i następne, wyłącznie z naszych relacji dowie się, jak się jadano przed pierwszą, a i przed drugą światową w mieście Warszawie.

Nie wiem, czy Axer uczęszczał do "Krzema", jeśli nawet nie, to były przecież dokoła Teatru Wielkiego liczne znakomite lokale, na Wierzbowej chociaż, czy na Focha. Wspomina lokal w samym gmachu Teatru, pod filarami, gdzie spotykali się aktorzy z Narodowego po i w czasie prób, a także przed spektaklami. I o tym trudno zapomnieć. Sam plac, niegdyś Saski, potem Marszałka Piłsudskiego, dziś Zwycięstwa, nie do poznania. Bo cóż to za plac, bez kolumnady i obu skrzydeł Pałacu Saskiego, gdzie Sztab Generalny, a naprzeciw pomnik księcia Józefa, bez ,,mego" pałacu Brylowskiego i wylotu ciasnej a ruchliwej Wierzbowej! No i bez nieistniejących tyłów Trębackiej od strony Placu. A tam przecież reklamy: ,,Radion sam pierze" na całą szerokość dachu, zapalające się i gasnące feerie światła, istny ogon komety. A obok inna, nie mniej słynna - ,,E. Wedel" i związana z nią anegdota o przygodzie władcy Afganistanu Amanullacha w czasie jego wizyty w Warszawie.

Dawne lata, dawne obrazy. Na przykład taki fragment o siostrach Gish - Lilianie i Dorocie. Dziś mało kto wie, kim były, jaką spełniały rolę. To były autentyczne gwiazdy ekranu. Trzeba sięgać w głąb pamięci, żeby przywołać dawne obrazy. Więc chyba warto przytoczyć cytat z Axera: ,,Siostry Gish wyszły, dwie delikatne, młode staruszki, grzeczne jak Japoneczki"... I natychmiast przypomina się jakaś ciemna salka małego kina młodości - jakieś Apollo w gmachu lwowskiej filharmonii przy ulicy Chorążczyzna, czy inne, na przykład kino Lew, w gmachu dawnego teatru Skarbkowskiego, założone jako chyba pierwsze w mieście nad Pełtwią, przez Kuchara ze słynnej familii sportowców. Wtedy mawiało się nie kino, lecz kinematograf, a przedtem nawet iluzjon, ale tego już nawet ja nie pamiętam.

A tuż obok - Arthur Miller. I jego, jakże znakomicie, z jakim humorem opisana przygoda. Bo Miller przyszedł na świat w Radomyślu. A rzecz w tym, że, jak się okazało, istnieją aż trzy Radomyśle. Do jednego przyznaje się były jego właściciel na Morawach, książę Schwarzenberg. Drugi leży w widłach Wisły i Sanu, ale istnieje i trzeci Radomyśl, do którego, by go odwiedzić, należałoby się wystarać o wizę radziecką. I teraz kłopot. Embarras de richesse. Który z tych trzech? Tu sięgnąć wypada do tekstu Axera, cytuję zatem: ,,Mój ojciec (wyznaje Miller) - mieszka niedaleko stąd, na downtownie, ma już siedemdziesiąt kilka lat. Siedzi w fotelu i ma przed sobą wielkie okno, przez które widać ocean. - Tato - zapytałem - tato, gdzie jest Radomyśl? - Radomyśl? - powiedział - Radomyśl, synu, jest tam... tam... - i zrobił ręką gest przed siebie. W kierunku oceanu za oknem."

Tego gatunku anegdotycznych szczegółów w książce Axera więcej. Trudno je wszystkie na tym miejscu przytaczać. Wesołe, czasami zadziwiające, często gorzkie. Jak te chociażby, na marginesie uwag o losach Szyfmana. Jego, by tak to nazwać, schyłku. Otwarcie gmachu Opery, nad którym czuwał w odbudowie tyle lat. Pominięty później w dniu uroczystego otwarcia. I o jego rychłej potem śmierci. Cytuję, bo warto: ,,Później były jeszcze uroczystości pogrzebowe w gmachu odbudowanej przez niego Opery. Prym utartym zwyczajem wiedli ci, którzy jego śmierć przyspieszyli". Bardzo to, niestety, i prawdziwe, i charakterystyczne, i częste.

I jeszcze o tych stronach tak mi bliskich przez podobieństwo uczuć wyrosłych na podobnych doświadczeniach. Idzie mi o uwagi na temat granic dawnych i obecnych. O dawnych mówi Axer jako o "cienkich liniach na mapie", niezauważalnych w praktyce. Cytuję: "Wag, Dunaj, Tisza, Wełtawa, płynęły przez ziemię równie swojską jak ta, którą przemierza San albo Narew..." I dalej nieco: "Przykro tylko, że granice stały się nadto widoczne: kamienne obwarowania, rowy z wodą, zapory, zasieki, mosty, ziemie niczyje, pola minowe, psy, strażnicy, celnicy, żołnierze. Nie są to już idealnie cienkie linie, które tak trudno było dostrzec. Przypominają mur forteczny, tor przeszkód, okopy Verdun, fronty pierwszej wojny światowej."

Na zakończenie tej relacji czytelnika - bo nie krytyka czy recenzenta - kilka słów o ostatnim rozdziale książki, zatytułowanym "Aslan". To imię psa, ale nie tylko, to jakby pseudonim wielu spraw, jakaś klamra spinająca wspomnienia bardzo osobiste. Na ten temat - już nie dalszy ciąg pamiętnika, ale samodzielny, niezależny tekst wyraźnie poetyckiej prozy. Gdzieś w świetle lamp łukowych, w zaułkach parku młodości w Badenie koło Wiednia, cienie pamięci i osób, postaci, których dawno już nie ma. Gdzie "zieleni się wuj Kornhauser w swoim mundurze Stabsarzta i ruda ciotka Gusta w pięknym kapeluszu uwieszona u jego ramienia". Lecz - jak pisze autor - "byliśmy już daleko". Bo oto zaczyna się fantastyczna podróż w krainę pamięci, gdzie ukazuje się "pod księżycem powierzchnia jeziora" - a już jest i koń, i galop na nim, i głowa dawno nie żyjącego psa Aslana, i jazda w bród przez wielką rzekę, i ogień na horyzoncie, mijamy po drodze pod sobą Budapeszt... I jeszcze: "Dzwonią pod butami szyny, bo podchodzimy Teatyńską..." A my wiemy, że taka ulica istniała we Lwowie i nią podchodziło się pod górę z kopcem Unii Lubelskiej na szczycie, pod Wysoki Zamek. Więc - "otworzyła się żelazna dwuskrzydłowa brama szóstego pułku i ciężkie działa, każde zaprzężone w osiem koni, toczą się pod górę, gdzieś między Kopcem Unii Lubelskiej a Piaskową Górą, za pętlą tramwajową kończy się świat. Urywa się płyta, na której stoi miasto". I jeszcze to: "Aslan skomle, ujada z niecierpliwości. Uwija się pod nogami. Głos ojca dyktuje cyfry. Podnoszą się wyloty haubic."

Tymi obrazami kończy się ta piękna wędrówka zatytułowana "Ćwiczenia pamięci", tak jak ćwiczy się przed generalną próbą reżyserowaną sztukę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji