Szopka z Rewizorem
Reżyser Siergiej Desnitskij wprowadza widzów do karykaturalnego świata "Rewizora" przez podwójne drzwi. Pierwsza granica, tuż za rampą, wyznaczona jest symbolicznie przez słup ogłoszeniowy (oblepiony plakatami z przedstawień Teatru Współczesnego, łącznie z afiszem z tego właśnie "Rewizora"). Drugim wejściem są wielkie, pstro malowane, drewniane wrota z napisem 1835. Po ich otwarciu, przy dźwiękach pozytywki, z teatralnej budowli-kramu wyjeżdża podest, na którym ustawiono aktorów. Wrota te jeszcze kilkakrotnie będą zamykały się i otwierały. W ten cykl wplecione zostaną intermedia. Ktoś wówczas przebiegnie po proscenium, służąca o czerwonych jak buraki policzkach z ciekawością zajrzy przez dziurkę od klucza, obok podrepcze pokraczny, siermiężny chłopak służebny z rozczochraną słomianą czupryną. Kiedy opowieść zakończy się, wielkie wrota zostaną powoli zamknięte przez samych aktorów, a rzeczywistość ludowej przypowieści pozostanie za nimi. Jednak świat teatru istnieć będzie jeszcze przez kilka sekund, aż do opuszczenia kurtyny. To przekroczenie progu "teatru w teatrze" będzie jak z baśni, gdy padają ostatnie słowa: "I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem..." Z zaproponowaną przez reżysera koncepcją objazdowego teatru ludowego współgra przejaskrawiona, jarmarcznie "marionetkowa" gra aktorska. Hiperboliczną karykaturę stale wspiera sowizdrzalska groteska. Pospieszne żegnanie się znakiem krzyża traktowane jako egzorcyzm, ciągłe padanie na kolana, mówiony unisono tekst, "puszczanie oka" do widowni - wszystkie te elementy pochodzą z bogatego inwentarza chwytów rodem z plebejskich widowisk.
Zabieg ujęcia historii o rewizorze w ludowy cudzysłów przeprowadzony został bardzo konsekwentnie. Bazuje również na typowym dla tej konwencji żywym kontakcie z widzem, kiedy to rozbawiona gawiedź śmieje się z sytuacji dobrze sobie znanych. Relacja ta widoczna była najlepiej w scenach, w których Desnitskij zdecydował się nieco zmienić tekst. Tak było na przykład w spowiedzi Horodniczego, który na wieść o przyjeździe rewizora zaczyna wyliczać swoje grzechy. Kwestie o rozkopanych ulicach dobrze świadczących o działalności ojca miasta, nie dokończonych wykopach i sporach o budowę fontanny publiczność wrocławska, której trwający remont centrum miasta dał się już mocno we znaki, nagrodziła długimi brawami.
Ludowa konwencja okazała się zatem pod wieloma względami płodna teatralnie. Pozostaje jednak pytanie, czy została do końca wykorzystana. Diesnitskij zbyt chyba dał się zwieść zewnętrznemu komizmowi sytuacyjnemu.
Nieco poza tym schematem umieszczona jest rola Chlestakowa. Wojciech Kuliński nie gra jedynie petersburskiego franta. Jego Rewizor to "dzieckiem podszyty" życiowy hazardzista, neurotyczny pozer, histeryk i trefniś zarazem. Panuje nad innymi, sam nie mogąc zapanować nad sobą. Reżyseruje własne działania naprędce, szukając jednak rady daimonionu, którego odnajduje w lustrzanym odbiciu lub we własnym ciele. Tak jest w scenie kuglarskiego quasi-dialogu z własną stopą ubraną w dziurawą skarpetę (zaczyna się od słów: "A może by tak puścić coś z garderoby..."). Choć sprawia on wrażenie lalki pociąganej za sznurki, marionetki w rękach losu, Chlestakow-Kuliński zdaje się być głównym lalkarzem w tej szopce. Jego gesty budują cały ruch sceniczny. Odpycha głosem, przyciąga wzrokiem, powala na ziemię gestem, wodząc w ten sposób za nos cały szpaler naiwnych słuchaczy (jak choćby w scenie przechwałek na przyjęciu w domu Horodniczego). Czasem pociąga za sznurki w sensie dosłownym - tak dzieje się w hiperbolicznym obrazie triumfalnego wjazdu do salonu, gdy każe urzędnikom udawać konie galopujące w zaprzęgu, którym on powozi. "Rewizor", wystawiony we Wrocławiu dokładnie w sto sześćdziesiątą pierwszą rocznicę swej prapremiery światowej, nie jest złym przedstawieniem. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że reżyser zatrzymał się w połowie drogi.