Przyjechał Rewizor
Premiera "Rewizora" na scenie Teatru Polskiego zamknęła dobiegający ospale końca sezon teatralny stolicy. I jeśli nawet jakieś inne jeszcze wydarzenie artystyczne z tej dziedziny sztuki miało miejsce po tej konkretnej dacie - nic bardziej od tego spektaklu nie pasowało na finał mijającego właśnie sezonu. Bo to i pozycja literacka znakomita, wsławiona wieloma wspaniałymi inscenizacjami, i przekład Tuwima wprost niezrównany i od lat zasłużenie podziwiany, a także reżyseria samego dyrektora Dejmka zdawała się z góry podkreślać wagę, jaką teatr do wystawienia tego tytułu przywiązywał (muzyka Tomasza Kiesewittera, scenografia Krzysztofa Pankiewicza).
Ale gwoli prawdzie: początek premierowego przedstawienia przebiegał jednak jakby w zwolnionym tempie i atmosferze niepewności, czy zostanie przez publiczność dobrze odebrany. A ponieważ Gogol wymaga śmiałej, zdecydowanej kreski, niemrawe tempo i nadmierne wyciszenie aktorów zdawało się zapowiadać klapę. Na szczęście z biegiem akcji artyści jakby ożyli, nabrali wiary w siebie i dali się wciągnąć w zabawę zaproponowaną przez autora i reżysera. Wreszcie porwali premierową widownię do tego stopnia, że wiwatowano na stojąco, gromko i z wyraźnym poruszeniem oklaskując wykonawców.
Zaiste, przedziwne to przedstawienie. Będzie miało wielu apologetów, ale również dużo zbierze głosów krytycznych. Jest na pewno bardzo nierówne. A przecież wydało mi się znamienne i wręcz prowokujące do dyskusji o aktualnym stanie naszego teatru. Bo z jednej strony pysznimy się wciąż jego niezrównanym kunsztem (mając ku temu zresztą niezaprzeczalne dowody), z drugiej - biadamy nad upadkiem naszych scen, ich zszarzeniem i niechybnym końcem. Prasowe dyskusje (ostatnio w "Przeglądzie Tygodniowym" i "Kulturze") znów nawiązują do znanej i ostatnio wciąż powracającej tezy, czy po prostu wobec wciąż rosnących dopłat do biletów i przy obecnym katastrofalnym stanie gospodarki - nie należałoby zamknąć naszych przybytków Melpomeny.
Likwidacji zawsze wydaje się wyjściem najprostszym, mimo że często graniczy z barbarzyństwem. Otóż spektakl "Rewizora" przypomina inną, nie mniej znana prawdę, że teatr na aktorze stoi. Niestety, coraz mniej mamy przedstawień, które by to twierdzenie uzasadniały i już samymi nazwiskami na afiszach przyciągały publiczność do teatru. Mimo wszystko. Mimo kłopotów z komunikacją, niedoborów naszych spiżarni i finansowych braków w kieszeni. A przecież wręcz tęskno do spektakli, które by stanowiły pewne antidotum na całe osaczające nas zło i które pozwoliłyby wdzięcznej publiczności na prawdziwe odprężenie, tak nam dziś wszystkim potrzebne.
Mamy - i zawsze mieliśmy - wielu wspaniałych aktorów, zwłaszcza komediowych, których obecnie nasz teatr nie potrafi właściwie wykorzystać, nie eksponując wszystkich atutów, którymi ich los obdarzył. Przeważnie dowartościowują się więc z własnej inicjatywy na kabaretowej estradzie, śpiewają piosenki i monologują, wyżywają się w licznych chałturowych eskapadach po kraju i coraz częściej - za granicą. Gdzie czasy, kiedy rozpamiętywało się każdy sceniczny gest Antoniego Fertnera czy mimikę Mieczysławy Ćwiklińskiej? A przecież iluż utalentowanych artystów tkwi nadal nie wykorzystanych dostatecznie w naszych obrosłych w etaty zespołach! Wciąż nam za mało Gołasa, Michnikowskiego, Pokory czy Kobuszewskiego, a i najmłodsze pokolenie, artystów - czego dowodem choćby "Rampa" pod wodzą Andrzeja Strzeleckiego - nie stroni od charakterystyczności i potrafi widza zabawić, dopuśćmy zatem tych najzdolniejszych do głosu, pozwólmy się im nie tylko pokazać, ale i wygrać do woli. Na pewno przyciągną wdzięczną publiczność.
Warszawski "Rewizor" powinien być tego najlepszym dowodem. Jest to bowiem spektakl co się zowie aktorski, z szeregiem opracowanych do najdrobniejszego szczegółu postaci, charakterystycznych i śmiesznych, zachwycających różnorodnością aktorskich propozycji. Zwłaszcza w tzw. rolach drugoplanowych. To co Bogdan Baer i Damian Damięcki np. pokazują w rolach nierozłącznej pary Dobczyński-Bobczyński naprawdę zasługują na huragan oklasków. Każde ich pojawienie się na scenie od razu podnosi temperaturę spektaklu. Mają również swoje świetne sceny: Lech Ordon, Ignacy Machowski, Wiesław Gołas i inni.
Najwięcej pretensji zgłaszałbym do Jana Englerta w roli Chlestakowa. I o ile na marginesie warszawskiego "Rewizora" upominam się o to by wreszcie pozwolić aktorom wygrać się do woli ku obopólnej satysfakcji, o tyle razić jednak musi i nadużywanie efektów. Tymczasem Englert od początku "zaszalał". Te zaśpiewy "pod Eichlerównę", ten nadmiar ruchu od pierwszej niemal sceny, cała ta nadekspresja - stanowczo psuły ogólny rysunek miotającego się po scenie Chlestakowa. Z kolei Horodniczy Mariusza Dmochowskiego bardziej odpowiadał mi w końcowej, a więc bardziej serio potraktowanej partii sztuki. Natomiast początek, ten słynny początek zapisany na trwałe w historii teatru, powinien, moim zdaniem, poprowadzić ostrzej, bardziej wyraziście i w szybszym tempie.
Wiele znakomitych Gogolowskich powiedzeń przeszło z tej sztuki do mowy potocznej - warto je więc dobitniej zaakcentować. Śmiech Mikołaja Gogola na pewno nie jest ani obojętny, ani grzeczny. Autor boleśnie kiedyś za to płacił. Jak przypomina program teatralny, młody Turgieniew został aresztowany przez carską policję a następnie wydalony z miasta tylko za to, że ośmielił się po śmierci Gogola nazwać go wielkim. Prapremiera sztuki w roku 1835 spowodowała istny wybuch przerażenia i nienawiści do autora, który odważył się publicznie tak ostro skrytykować carskich urzędników.
Ta kpina z kłaniających się nisko przestraszonych urzędników, zagubionych w świecie chaosu i bezprawia, wcale nie brzmi dziś - niestety - staroświecko. Gogol, rówieśnik Chopina i Słowackiego, przeżył ich zaledwie o trzy lata, a przecież wydaje się nam dziś o ileż bardziej współczesny!
"Z kogo się śmiejecie? - pyta widownię w finale Horodniczy - Z siebie samych się śmiejecie!" Nic ująć, nic dodać. Bo jak mówi przysłowie ludowe zamieszczone w tymże programie:
"Nie przygaduj zwierciedłu,
kiedy masz gębą krzywą".
Toteż namawiam miłośników sceny do odwiedzenia Teatru Polskiego i spotkania z wiecznie żywą komedią. A także z aktorami, którzy powinni stanowić prawdziwy magnes w kontaktach z publicznością. Jeśli teatr chce nadal spełniać swoje zadanie. I trwać dalej. Pomimo wszystko.