Artykuły

Pani Krysia, zawsze z "Misia"

Rola w "Misiu" przyniosła jej niebywałą popularność, ale i wepchnęła do szufladki. A publiczność zamknęła tę szufladkę na klucz! O swoim polsko-angielskim życiu opowiada KRYSTYNA PODLESKA, występująca obecnie w monodramie "Mój boski rozwód".

Pani Krysia już jest - informuje szatniarka, choć... wcale nie pytaliśmy. My nie, ale inni - owszem. Żartobliwie rzecz ujmując, można powiedzieć, że publiczność odwiedza Scenę pod Ratuszem krakowskiego Teatru Ludowego po to, żeby zobaczyć JEJ boski rozwód. Sztuka rzeczywiście nazywa się "Mój boski rozwód", ale nie ma nic wspólnego z prywatnym życiem Krystyny Podleskiej. No, może poza białym wypchanym psiakiem, podobnym do prawdziwego ulubieńca aktorki.

Nieważne jednak dlaczego kto przyszedł, ważne z jakimi uczuciami wychodzi. Ludzie są zaskoczeni świetnym warsztatem teatralnym Krystyny Podleskiej. W kontekście tego przedstawienia łatwo rozumieć desperację, z jaką artystka walczy z własnym, publicznym wizerunkiem. Rola w "Misiu" przyniosła jej niebywałą popularność, ale i wepchnęła do szufladki "słodka idiotka". A publiczność zamknęła tę szufladkę na klucz! Do tego stopnia, że mówi o bohaterce filmu "Krysia z Misia", choć ta postać miała na imię Ola!

Well i wszystko jasne

Krystyna Podleska wróciła na scenę po przerwie, związanej ze smutnym okresem w życiu osobistym. Sześć lat temu, po śmierci rodziców, spakowała londyńskie życie w kufry i za mężem - rodowitym krakusem - przeniosła się do Polski na stałe. Jeszcze za wcześnie, powiada, żeby ocenić, czy to dobra decyzja, ale i tak nie ma nad czym dywagować. Drugi raz takiej rewolucji już sobie przecież nie zafunduje. Chyba że udałoby się spędzić starość w małym miasteczku na Sycylii. Na razie ma dom w podkrakowskich Zielonkach, a przy domu ogród, w którym odkryła w sobie zamiłowania "do grzebania przy kwiatkach". Może lepiej było kupić dom pod Warszawą, a nie pod Krakowem, w który "obcemu" trudniej wrosnąć niż w stolicę, ale niech tam.

Nie nazywa się już Christine Paul-Podlasky i coraz rzadziej mówi z angielskim akcentem, choć w prywatnej rozmowie, gdy chce coś podkreślić, rzuca bez namysłu: "well, well". Drobniutka, szczuplutka, ale żadne tam chuchro. Emanuje energią, ukrytą w gestach i kocich ruchach. Porusza się perfekcyjnie, jakby każda część jej ciała miała osobny napęd.

- To mi zostało po szkole baletowej - śmieje się aktorka - bo ja chciałam być primabaleriną. I sporo wysiłku włożyłam w to, żeby zdać egzamin Królewskiej Szkoły Baletowej. Nie przewidziałam tylko, że tam nie wytrzymam. W końcu, co tu owijać w bawełnę, wyrzucili mnie. Nie za brak predyspozycji, tylko za niezdyscyplinowanie i niesubordynację. Grzecznym dzieckiem to ja nie byłam... Ale gdy dorosłam i przeprosiłam moją mamę za wszystkie kłopoty, jakie jej sprawiłam, mama powiedziała: Córciu, myśmy się z tatą cieszyli, że mamy takie żywe dziecko!

Trzy światy

W Polsce, jak człowiek nie potrafi sobie z czymś poradzić, to mówi: "Mam z tym trzy światy". A ona miała je przez całe życie, i to nie w przenośni. Żyła w trzech rzeczywistościach. Angielską wyznaczali koledzy, szkoła, otoczenie i początkowa niepewność rodziców, czy zdołają kiedyś Polskę odwiedzić. Drugi świat to była londyńska Polonia, wśród której rodzina Podleskich miała wielu przyjaciół, ale która, przynajmniej w starszym pokoleniu, hołdowała przedwojennym obyczajom w dziwny, teatralny sposób. - Pani pułkownikowo, panie hrabio się mówiło - wspomina aktorka - a życie towarzyskie skupiało się wokół polskiej sceny w Londynie. Nawiasem mówiąc, ja na niej też występowałam, bo kiedy nie udało mi się zostać baletnicą, skończyłam studia aktorskie. Grałam z legendami - generałową Andersową, z Zofią Terne i Tońciem, a Hemar pisał dla mnie teksty, choć byłam smarkulą!

Nie rób min, Christine

W wieku dziesięciu lat Christine przyjechała do Polski, do babci; ojciec aktorki nie widział swojej mamy przez dziewiętnaście lat. Polska była dla dziewczyny z Londynu podniecającą mieszaniną surrealizmu i... wolności. - Rany - mówi dziś - mnie się to nie mieściło w głowie. Wszystkiego chciałam spróbować; nawet pończochy zanosiłam do repasacji, bo czegoś takiego w Anglii nie znali. Z rozkoszą zanurzałam się w polską prowizorkę po brytyjskiej, często trudnej do wytrzymania, perfekcyjności! W Londynie wszystko było przewidywalne i konsekwentne, każdy chodził wytyczonymi szlakami i robił to, co wypadało. A ja byłam spragniona odmiany. Potem co roku spędzałam tu wakacje, głównie na Mazurach, nieźle dając sobie radę w groteskowej rzeczywistości realnego socjalizmu. Może dlatego mi ta "Krysia z Misia" tak dobrze wyszła, bo ja wiedziałam kiedy się i z czego się śmiać, ale nie do końca byłam z komunistycznej codzienności?

Wielu kinomanów pamięta Krystynę Podleską nie tylko z kultowego obrazu Barei, ale i innych filmów, w tym z "Barw ochronnych" Krzysztofa Zanussiego. Gdy wspominam ten tytuł, nie daje mi dokończyć. - Wiem, wiem - woła - byłam symbolem nadchodzących czasów. Taka goła i bezwstydna, bardziej zresztą na duszy niż na ciele, podobno zapowiadałam rewolucję obyczajową. Tylko jakoś wcale mi to wtedy do głowy nie przyszło, bo bardzo przeżywałam udział w tym filmie. I pilnowałam, żeby min nie robić, bo ja mam taką ekspresyjną twarz, a reżyserzy nakazują powściągliwość. To trudne.

Może byłby to start Podleskiej do poważnej kariery w Polsce. Miała rozpoznawalną twarz i wielu zwolenników, przyszedł jednak stan wojenny i plany wzięły w łeb. - To się często w moim życiu, także osobistym, zdarzało - mówi w zamyśleniu - błędów porobiłam jednak więcej niż mogłam. Ale z trzecim mężem to się już nie rozwiodę. Wie pani, że ja zawsze wychodziłam tylko za Polaków z Polski!

Łańcuszek Stasiów

Doskonale czuje się na scenie, ale jej pierwszą miłością był film. Pamięta, jak rodzice musieli wyprowadzić ją z seansu "Aleksandra Newskiego", bo byłaby się zapłakała na amen, widząc na ekranie wieszanych bojarów. Kino rozbudzało w Krystynie, osobie zaskakująco sentymentalnej i wrażliwej do dziś, wyobraźnię, a wyobraźnia mogła się materializować tylko przez aktorstwo. Śmieje się, że w Polsce trafiła jednak na ekran przez znajomości. Stanisław Lenartowicz poszukiwał mówiącej po polsku cudzoziemki do filmu "Za rok, za dzień, za chwilę". I poprosił o radę Stanisława Dygata - najlepszego przyjaciela pana Podleskiego. Dygat rekomendował córkę przyjaciela.

- Staś Stasiowi mnie polecił i zagrałam. Jak zagrałam, to mnie znalazł Zanussi. Jak zagrałam u Zanussiego, to mnie znaleźli następni Stasiowie: Tym i Bareja. Taki się łańcuszek Stasiów zrobił.

Teraz po angielsku

Na "Mój boski rozwód" trafiła przy robocie przekładowej. Obok aktorstwa Krystyna Podleska zajmuje się bowiem także tłumaczeniami literatury angielskiej. Gdy jej wspólniczka znalazła tekst Geraldine Aron wśród propozycji przysłanych przez brytyjską agencję, powiedziała: "Zagrasz to, Krysiu". Ale Podleska zrazu nie chciała. Wtedy pojawił się duch "Krysi z Misia" i zagroził: "Jeśli nie spróbujesz zagrać Angeli, zostaniesz mną do śmierci". Zebrała siły i poprosiła Jerzego Gruzę o reżyserię monodramu. Dziś gra "Mój boski rozwód" w Krakowie, jutro pokaże go w Warszawie, ale bardzo przeprasza, że już się musi pożegnać, bo gdzieś się taśma z muzyką zagubiła, a akustyk wyłączył komórkę, więc może się nie dodzwoni, a to byłaby katastrofa! W przelocie, między garderobą a teatralnym barkiem, informuje jeszcze, że teraz uczy się tego tekstu po angielsku, że pojedzie z nim do Londynu, a potem może wpadnie na gościnne występy do Katowic. I życzy nam szczęśliwej podróży do domu, i żebyśmy za ten Londyn trzymali kciuki! I chwała Bogu, że "Krysia z Misia" blednie w oczach!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji