Artykuły

Paweł Unrug: Praca myślowa to termin wojskowy

- Na prowincję powinno się jechać zaraz po studiach, zagrać kilka głównych czy ważnych ról, i w ogóle nagrać się, otrzaskać ze sceną. I dopiero potem próbować szczęścia w Warszawie. Ja zrobiłem błąd, że za szybko wyjechałem z tego Krakowa, po jednym sezonie, że nie pograłem tam dłużej. Byłem zbyt niecierpliwy - mówi aktor Paweł Unrug.

Ma Pan za sobą bardzo duży dorobek artystyczny, ale od lat Pana nie widzę ani w kinie ani na scenie, choć pewna część aktorów Pana pokolenia udziela się mniej czy bardziej. Nie widać Pana, może poza rolą Wolskiego w serialu "Na Wspólnej".

- Chce Pan ze mną rozmawiać o aktorstwie, o teatrze, ale ja wiele Panu o tym nie opowiem, więcej o życiu. Po prostu jestem od jedenastu lat emerytem, a poza tym nie tęsknię specjalnie do grania. Nie jestem aktorem z bożej łaski jak Łomnicki czy Henryk Bąk, a sam aktorem zostałem z przypadku.

Jak ten przypadek przebiegał?

- Zrobiłem maturę w wieku szesnastu lat i nie wiedziałem co ze sobą zrobić, więc w ślad za starszymi braćmi i jako krakowianin poszedłem bez sensu na Akademię Górniczo-Hutniczą. Nie nadawałem się do tego, więc mnie wywalili i poszedłem na prawo, też bez sensu. I pewnego dnia jeden z kolegów namówił mnie na zdawanie do krakowskiej PWST. Zdałem i się dostałem.

Jak Pan wspomina krakowską szkołę teatralną?

- Dobrze wspominam Eugeniusza Fuldego, świetnego, krwistego, charakterystycznego aktorusa, bardzo dobrego pedagoga, który bardzo dobrze uczył scen i Jurka Nowaka, który uczył wiersza. Także Halinę Gallową i Halinę Gryglaszewską, u której robiłem dyplom w "Straconych zachodach miłości" Szekspira. No i przede wszystkim dobrze wspominam ciekawą atmosferę teatralnego Krakowa, z którą Warszawa nie mogła się nawet równać.

Z kim Pan studiował na roku ze znanych później aktorów?

- Z Teresą Budzisz, później Krzyżanowską, Anią Seniuk, Teresą Lipowską, Niną Skołubą, Krystyną Mikołajewską, z Henrykiem Giżyckim, Andrzejem Fedorowiczem, Krzysztofem Kalczyńskim, Krzysztofem Kumorem, Janem Nowickim, Zbigniewem Sztejmanem, Piotrem Wysockim, z Józefem Lewartowskim, który mieszka w Paryżu i pracował w telewizji, synem patrona jednej z warszawskich ulic dawnego getta żydowskiego.

W Krakowie był Pan jednak tylko jeden sezon, w Teatrze Im. Słowackiego...

- I prawie nic tam nie zagrałem, jakiś ogon. A że nadarzyła się okazja etatu w Teatrze Polskim w Warszawie, więc tam pojechałem. To był zespół jakichś dziwnych indywiduów, w tym wielu tuzów aktorskich i reżyserskich z przedwojennym jeszcze rodowodem. Teatrem rządziła Podstawowa Organizacja Partyjna. Tam też grałem jakieś ogony, w rodzaju Rycerza IV w "Balladynie", Barbarzyńcy III w "Irydionie" czy jakiegoś Pana III w Pirandellu. Styl tego teatru był taki, że Balladynę grała ponad pięćdziesięcioletnia wtedy Nina Andrycz. Tam w ogóle role młodych ludzi grali aktorzy po sześćdziesiątce. W tej "Balladynie" wchodzili woje w zbrojach i deklamowali przodem do widowni, a aktor wygłaszał długie tyrady w roli Kirkora. Taki to był zaskorupiały teatr-skamielina. No i te stosunki w zespole, nienawiści, zawiści, intrygi oraz wymagany uniżony stosunek do szacownych starców, których garderoby musiałem obejść z hołdami po przyjściu do zespołu. Za mojej tam bytności doszło do wyrzucenia dyrektora Jerzego Kreczmara, w rezultacie wydarzeń marcowych. I kiedy dowiedziałem się, że dyrektorem administracyjnym teatru ma zostać kierowca Arnolda Szyfmana, umknąłem do Jerzego Rakowieckiego, byłego akowca, do Teatru Ludowego, późniejszego Nowego, przy Puławskiej. Potem szybko go zastąpił Jan Kulczyński, syn wiceprzewodniczącego Rady Państwa PRL. Grałem niewiele, zarabiałem licho. To była wegetacja. Pensja ledwie starczyła mi na opłacanie mieszkań wynajmowanych po całej Warszawie, a zmieniłem ich kilkanaście. Zdecydowałem się więc na zagraniczne saksy. Zostałem duńskim murarzem.

Ciężko prządłem, więc wykonałem pracę myślową, co jest terminem wojskowym i postanowiłem temu zaradzić. Dotarłem do źródła duńskiego, miałem jeszcze kontakty rodzinne, przedwojenne, na całym świecie, uzyskałem wszystkie niezbędne pozwolenia od tamtejszej administracji i policji i przez pięć lat jeździłem do Danii do pracy, a nawet zostałem członkiem duńskiego związku zawodowego murarzy. Korzystałem w tego, że w teatrach były wtedy dwumiesięczne wakacje. Murowałem szkoły, szpitale. Pracowałem nawet z Ole Paulsenem, deportowanym do Danii za próbę dokonania zamachu stanu na Wyspach Owczych. Awansowałem nawet z pomocnika na murarza. Za zarobione pieniądze kupiłem najpierw wspaniałą gablotę, dziesięcioletniego Opla, którą jeździłem po Krakowskim w Warszawie budząc szacunek milicji, bo nie byle kto mógł mieć taką limuzynę. Kupiłem też na wolnym rynku mieszkanie za dwieście ówczesnych polskich pensji. Byłem gość.

Ciężko było dostać paszport?

- Miałem to szczęście, że jakoś mnie nie. Po powrocie zdawałem go w biurze przy Kruczej, gdzie funkcjonariusze pytali mnie: jak było? Odpowiadałem: "Przereklamowane. Nasze Mazury są piękniejsze". Nigdy ode mnie niczego nie chcieli, nie miałem żadnych trudności, nigdy nie kapowałem.

W Teatrze Ludowym też nie był Pan długo, a po nim, na jeden sezon, 1971/1972, zainstalował się Pan w Teatrze Narodowym u Hanuszkiewicza...

- Grałem też jakieś ogony, między innymi w dwóch składankach. Biczownika, Szlachcica i Szlachcica Młodego w "Romansie o Sarmacyjej" Romana Kordzińskiego i w widowisku "Norwid" Hanuszkiewicza, który dzięki aktorom był niezłym przedstawieniem. Sam Hanuszkiewicz, co powszechnie wiadomo, był potwornym megalomanem. W końcu i tam nie wytrzymałem, więc odszedłem, kiedy trafiła się możliwość pracy w telewizyjnej wytwórni filmowej "Polkomtel", rozwijającej się bujnie za prezesa Macieja Szczepańskiego, u Zygmunta Kniaziołuckiego, gdzie przepracowałem szesnaście lat. W 1989 roku miałem jeszcze jakąś kolaudację dwóch filmów fabularnych i na tym się skończyło. Postanowiłem więc zostać handlarzem w handlu w Chinach. Dorobiłem się w tym na tyle, że do tej pory właściwie z tego żyję. Szło mi dobrze do 1995 roku, w tej pierwotnej fazie akumulacji kapitalistycznej, ale potem się pogorszyło. Od 2004 roku jestem na emeryturze, a poza tym nastąpiła zmiana pokoleniowa.

I to był Pana ostatni sezon teatralny jako aktora zespołu, o ile się nie mylę...

- Nie myli się pan. Wielu takich, którym nie bardzo powiodło się w Warszawie, jechali na prowincję, żeby się tam nagrać, ale ja już nie miałem na to ochoty. Na prowincję powinno się jechać zaraz po studiach, zagrać kilka głównych czy ważnych ról, i w ogóle nagrać się, otrzaskać ze sceną. I dopiero potem próbować szczęścia w Warszawie. Ja zrobiłem błąd, że za szybko wyjechałem z tego Krakowa, po jednym sezonie, że nie pograłem tam dłużej. Byłem zbyt niecierpliwy. A po Narodowym już nigdy nie zdecydowałem się na żaden teatralny etat.

Zagrał Pan w bardzo wielu filmach. Bardzo dobrze Pana zapamiętałem z dwóch filmów Wojciecha Hasa, z "Lalki" jako hrabiego Anglika i z "Sanatorium pod Klepsydrą" jako ornitologa. Jak wspomina Pan te realizacje i samego Hasa?

- Dobrze znaliśmy się osobiście i to na pewno wpłynęło na mój angaż. Has to był ciekawy facet, myślący i z dużą wyobraźnią plastyczną. Robił długie ujęcia, co było wtedy dużą sztuką z uwagi na warunki techniczne. Niewiele mogę powiedzieć o samych rolach bo to epizody, a o rolach epizodycznych, zwłaszcza na planie filmowym naprawdę, niewiele da się powiedzieć. Człowiek wchodzi, ustawia się, gra i odchodzi. Często nawet nie wie się za bardzo w czym tak naprawdę się uczestniczy w szerszym sensie. Z tym, że jeśli chodzi o rolę Anglika w "Lalce" to miał to być epizod znacznie większy niż to co zostało na ekranie, czyli dwie krótkie kwestie z Dmochowskim i Fjewskim, nakręcone we Wrocławiu, na torze wyścigów konnych i na błoniach nad Odrą. Nakręciłem znacznie więcej materiału. Epizod w "Sanatorium pod Klepsydrą" to maleńka scenka nakręcona w dekoracji żydowskiego miasteczka, zrobionej w plenerze, gdzieś pod Krakowem. Has wiele zawdzięczał wybitnym plastykom, jak Jerzy Skarżyński, który mu robił dekoracje czy Maciej Putowski, świetny wnętrzarz i wyrafinowany esteta. Pamiętam, że byłem wtedy zakolegowany z Tadeuszem Kondratem, który grał Ojca. To był ojciec Marka Kondrata.

Spotkał Pan na swojej teatralnej drodze grono znanych reżyserów, jak m.in. Bohdan Korzeniewski, Jacek Woszczerowicz, Władysław Krzemiński, Erwin Axer. Ma Pan poczucie, że te kontakty Pana rozwinęły?

- Szczerze powiem, że nie. Mam wrażenie, że to co często opowiadali aktorzy, jak to ich twórczo wzbogaciły kontakty z rozmaitymi legendami sceny, to takie bajdurzenie, dowartościowywanie się, idealizowanie. Dziś wspominają z sentymentem te zespoły, jako świetne środowiska, a ja uważam, że te ogromne zespoły tworzyły tłok wcale nie sprzyjający atmosferze artystycznej, raczej przypominały fabrykę, gdzie odbija się kartę na bramie i leci dalej do innej roboty. Tak w każdym razie było moim zdaniem w Warszawie, gdzie wyjątkami były może tylko Dramatyczny za dyrekcji Holoubka i Ateneum za Janusza Warmińskiego.

Jest w Pana drodze zawodowej także ścieżka reżyserska, i w fabule i w dokumencie. Jak ją Pan ocenia z perspektywy czasu?

- Jako okres nieustannej pracy, robienia filmu za filmem, z niezłymi przy tym zarobkami. Współpracowałem m.in. jako drugi reżyser ze Zbigniewem Chmielewskim w serialu "Dyrektorzy" w 1975 roku, Ryszardem Berem przy realizacji "Wergilego" w 1976 roku, z Grzegorzem Warchołem w serialu "Życie Kamila Kuranta" w 1982 roku, z Januszem Kidawą przy "Żeniacu" w 1983, z Januszem Majewskim przy "Mrzonce" w 1985. Co do dokumentu, to współpracowałem z parą małżeńską, Lucyną Smolińską-Sroką i Mieczysławem Sroką. Służyłem im pomocą jako fachowiec filmowy, bo byli ciekawymi dokumentalistami, ale nie za bardzo umieli posługiwać f się kamerą. Razem zrobiliśmy ( między innymi fabularyzowane ś dokumenty o malarzu Piotrze Michałowskim, do którego napisałem też scenariusz, o Josephie Conradzie ("Ja, który mam podwójne życie"), o Ignacym Domeyko, wielkim Polaku w Ameryce Południowej XIX wieku, o Powstaniu Listopadowym, o komunistce Werze Kostrzewie, zamordowanej na rozkaz Stalina ("Qui vivra, verra - Kto przeżyje, zobaczy"), czy "Na probostwie w Wyszkowie", ten jako ostatni, w 1999 roku.

Co Pan teraz głównie porabia?

- Mieszkam pod mostem, co mi wróżono (śmiech). A poważnie - we własnym mieszkaniu tu, przy moście Poniatowskiego. Wiodę i żywot emeryta, bo jak wspomniałem, trochę zarobiłem na handlu w Chinach i z tego w sporym stopniu żyję. A że moja emerytura składa się z trzech segmentów: aktorskiego, reżysersko-producenckiego i biznesowego, więc jest nienajgorsza jak na polskie warunki. Uprzedzałem Pana, że niewiele panu opowiem o aktorstwie, o teatrze. Raczej o życiu.

Dziękuję za rozmowę.

***

Paweł Unrug - ur. 28 września 1939 w Garbaczu. Absolwent PWST w Krakowie (1964). Aktor, reżyser, scenarzysta, producent. Role teatralne, m.in. Oficer angielski w "Jarmarku" J. Anouilha (1967), Kurtis w "Poskromieniu złośnicy" W. Szekspira (1969). W filmie, m.in. "Lalka" W.J. Hasa (1968), "Urząd" (1969) i "Lokis" (1970) J. Majewskiego, "Jak daleko stąd, jak blisko" T. Konwickiego (1971), "Sanatorium pod Klepsydrą" W.J. Hasa (1973), "Kazimierz Wielki" E. i Cz. Petelskich (1975), "Sowizdrzał świętokrzyski" H. Kluby (1978) czy w serialach: "Kolumbowie" (1970), "Doktor Ewa" (1970), "Janosik" (1973), "Wielka miłość Balzaca" (1973), "Czterdziestolatek" (1974), "Dyrektorzy" (1975), "07 zgłoś się" (1984), "Życie Kamila Kuranta" (1982), "Alternatywy 4" (1983), "Zmiennicy" (1986) i wielu innych. W Teatrze Telewizji m.in. w "Kłamstwie" I. Bergmana. (1973), "Bunkrze" A. Decaux (1973), "Głodzie" K. Hamsuna (1980), w Teatrze Kobra: "Akcja "Szarotka" (1973), "Kat czeka niecierpliwie" P. Cheneya (1981), "Tajemnicy jeziora" R. Chandlera (1985).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji