Artykuły

Omar Sangare: Jestem z Polski

- Sześć godzin różnicy między Polską a Nowym Jorkiem to tylko pozornie niewielka różnica. Nie wiem, czy jestem starszy o sześć godzin czy młodszy. Czy będąc w kontakcie z Polską jestem z przeszłości czy z przyszłości - rozmowa z Omarem Sangare, aktorem, reżyserem, pedagogiem i pisarzem.

Był ministrantem, harcerzem i ratownikiem wodnym. Uczył się w szkole muzycznej. Ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. W 2006 roku otrzymał tytuł doktora tej uczelni z "Otella" Szekspira. Jest profesorem na Wydziale Sztuk Teatralnych amerykańskiej Williams College. Laureat wielu nagród, m.in. wyróżnienia krytyków "Denver Post", recenzentów "Chicago Reader". Najlepszy aktor na festiwalu Teatrów Niezależnych w Nowym Jorku, nagrodzony też za najlepszy spektakl na Festiwalu Teatralnym w San Francisco. Na koncie ma zbiory poezji, opowiadań, scenariusze teatralne, telewizyjne i filmowe. Powołał Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialogue ONE w Ameryce, którego jest dyrektorem artystycznym. Departament Stanu USA wyprodukował trzy filmy krót-kometrażowe przedstawiające karierę Omara Sangare w Ameryce.

- Przyjechał pan do Łodzi. Na czyje zaproszenie?

- Zaproszenie przyszło z Urzędu Miasta Łodzi. Dowiedziałem się o planowanych uroczystościach związanych z rocznicą śmierci Iry Aldridge'a, pierwszego czarnoskórego tragika szekspirowskiego, wybitnego aktora, zmarłego i pochowanego właśnie w łódzkiej ziemi.

- W Pałacu Poznańskiego deklamował pan fragmenty "Otella". Co wiąże pana z tą postacią?

- Dokończyłem w pewien sposób dzieło Iry Aldridge'a. 150 lat temu to on miał zagrać Otella. Występował na królewskich dworach. Grał w Belgii, Niemczech, Danii, Szwecji, Szwajcarii, Francji. Przyjechał także do Łodzi, gdzie miał wystąpić. Niestety, przed prezentacją spektaklu zmarł. Mówiono o zapaleniu płuc, ale spekulowano też, że został otruty przez carską ochranę. Aldridge występował wcześniej w Rosji, głosząc demokratyczne hasła, co nie podobało się carskiej władzy, i to miał być motyw. Podczas mojej obecnej wizyty na konferencji prasowej poprosiłem wiceprezydenta Łodzi Krzysztofa Piątkowskiego, że gdyby tak się stało, że podzielę losy Aldridge'a, zanim spotkam się z łódzką widownią, to niech Urząd Miasta znajdzie mi jakąś dobrą miejscówkę na cmentarzu, najlepiej obok Aldridge'a... Prezydent spojrzał na mnie analitycznie i odparł, że możemy wrócić do tematu, ale za co najmniej 50 lat. Trochę długo, według mnie, ale cóż, potraktowałem to jako komplement i kolejną motywację do życia.

- Fascynuje się pan Aldridge'em?

- To jedna z ikon teatru. Swoją karierę rozpoczął od przełamywania stereotypów. Walczył o zrozumienie ludzkiej różnorodności na scenach Nowego Jorku i Londynu oraz wszędzie tam, gdzie jeździł. Rozumiem go w tej misji szczególnie. Kiedy zaczynałem swoją karierę w Polsce, ja także byłem czarnym Kolumbem.

- Otello. To właśnie jemu poświęcił pan swoją pracę doktorską. Wie pan już o nim wszystko?

- Uczyłem się po drodze. Niezapomniany Andrzej Wajda nosił się z zamiarem wystawienia "Otella" w teatrze. Kontaktowaliśmy się w tej sprawie. W naszej korespondencji, która trwała prawie do śmierci reżysera, motyw "Otella" był częsty. Wydawało się, że jeszcze mamy czas. To właśnie na prośbę Wajdy Stanisław Barańczak przesłał mi swoje tłumaczenie sztuki tuż po jego ukończeniu, jeszcze przed wydaniem. Ten unikatowy wydruk od Barańczaka, prosto z jego maszyny do pisania, przechowuję do dzisiaj. Wiem, że już nie zagram tej roli u Wajdy. Udało mi się to na szczęście w nowojorskiej produkcji "Otella".

- Co jest w Otellu najciekawsze dla aktora?

- Analiza psychologiczna postaci. Zazdrość, miłość, kłamstwo - uniwersalne tematy. W pracy doktorskiej podważałem stereotyp Otella, z natury opętanego zazdrością. Otello, którego zobaczyłem, to ofiara tej zazdrości, która go otaczała. Jego talent, wartości przywódcze wyróżniały go, podobnie jak jego skóra wyróżniała go w monolicie białego społeczeństwa. Wszystko to skazywało na zazdrość i bycie obiektem intryg środowiska. Otello nauczył się zazdrości od innych i stał się - jak w tytule mojej pracy doktorskiej - "Otello. Biały z zazdrości".

- Ile razy i gdzie zagrał pan Otella?

- Zagrałem nie tylko Otella, ale i Aldridge'a. Wystąpiłem na scenie Teatru Wybrzeże w głównej roli w spektaklu "Otello umiera". Sztuka Macieja Karpińskiego opowiada o Aldridge'u, który przygotowuje się do występu jako Otello, i który umiera tuż przed premierą - tak właśnie umierałem tam na scenie przez cały sezon. Parę lat później wylądowałem w kolejce aktorów na casting do spektaklu "Othello" w Nowym Jorku. To było trochę z ciekawości czy też w ramach żartu. Kolejka była długa, właściwie za długa, aby robić sobie nadzieję. Pomyślałem jednak, że sam udział w castingu będzie niezapomnianym doświadczeniem, przydatnym w przyszłości. I tak się stało. A nawet więcej, poprosili, żebym zaczekał, potem przeszedłem kolejny etap i dostałem angaż. Zmieniłem datę rezerwacji biletu powrotnego do Polski i zostałem w Ameryce chwilę dłużej. Dziennikarze rozpisywali się, zaciekawieni, kogóż to obsadzono w tytułowej roli, a wszystko w tonie listów miłosnych. "New York Times" napisał, że "Omar Sangare urodził się, żeby grać Otella". I jak tego nie odwzajemnić? Zakochałem się w Nowym Jorku, wygląda na to, że z wzajemnością.

- Jak często występuje pan na amerykańskich scenach?

- Kiedy czas pozwoli i role są wyjątkowe. Łapię takie chwile pomiędzy "zajętościami" jako producent, literat, reżyser i profesor Williams College.

- Zainteresowała mnie sztuka "Trzy przypadki wygnania", która opowiada o losach trojga emigrantów: Milośa Formana, Elżbiety Czyżewskiej i Witolda Gombrowicza. Czy Czyżewska była wygnana z Polski?

- Jej mąż był. A Elżbieta poprzez swoją miłość do amerykańskiego dziennikarza Davida Halberstama, który został zmuszony do opuszczenia kraju po swoich artykułach prasowych krytykujących polityczny reżim w Polsce. Miłość była dla niej ważniejsza niż sława.

- W jakiej roli pan wystąpił?

- W tej sztuce w dwóch rolach. W jednej części spektaklu we własnej osobie na scenie z Johnem Guare'em, autorem sztuki. Dwie postaci znające Elżbietę, ja z Polski, a John - z Ameryki. Dwóch przyjaciół w spotkaniu na temat Elżbiety i w konkurowaniu, kto wie o niej więcej. W kolejnej części sztuki zagrałem przyjaciela Gombrowicza, który otwierał przed Witoldem świat Argentyny: egzotyczny, spontaniczny, wychodzący poza stereotypy. Świat, dla którego Gombrowicz został w Argentynie na lata.

- Można powiedzieć, że panu udało się w Ameryce to, co Czyżewskiej tam nie wyszło.

- Nie jestem krytykiem teatralnym, nie oceniam artystów. Wiem za to, że Czyżewska nigdy nie przestała grać. Została upamiętniona w sztuce Johna Guare'a, jednego z najważniejszych dramatopisarzy współczesności, nagradzanego za spektakle na Broadwayu i nominowanego do Oscara. Ludzie odchodzą, ale sztuka zostaje. Elżbieta pozostanie w pamięci pokoleń dzięki swojej sztuce aktorskiej, a także dzięki sztuce Guare'a "Trzy przypadki wygnania".

- Jestem autorem ostatniego wywiadu z Elżbietą Czyżewską w polskiej prasie. Uważam, że nie udało mi się do niej dotrzeć, była tak zamknięta. A panu?

- Poznałem Elę w Polsce, kiedy przyleciała ze Stanów, aby zagrać w "Szóstym stopniu oddalenia". Wielu tak zwanych "przyjaciół" przywitało ją z niechęcią. W Nowym Jorku miała dla nich atrakcyjny adres, ale w Warszawie była bezdomna. Mieszkała w Pałacu Kultury, w pokoju gościnnym Teatru Dramatycznego. Ten dramatyczny epizod przywołaliśmy na scenie w "Trzech przypadkach wygnania".

- W spektaklu odczytano, że gdy pana zdjęcie pojawia się z tyłu sceny, to widzowie orientują się, że jest pan w spektaklu nie tylko aktorem, ale i częścią historii Czyżewskiej. Pan też tak to odczytuje?

- Tak było. Dla widzów sporym zaskoczeniem było widzieć Guare'a na scenie, był to jego aktorski debiut, po dekadach pracy dramatopisarza. I potem kolejna niespodzianka, że ten drugi aktor - czyli ja - również widział wiele z przywoływanych wydarzeń na własne oczy. Zdjęcie, o którym mowa, pochodziło z produkcji "Szóstego stopnia oddalenia", sztuki autorstwa Guare'a, którą Elżbieta przywiozła do Warszawy w latach 90., i do pracy nad którą mnie zaprosiła. W pracy nad spektaklem o Czyżewskiej nie było łatwo oddzielić sentymentu i sympatii dla Elżbiety od przekazu sztuki, w którym Elżbieta została uwieczniona jako postać kontrowersyjna.

- Co sprawiło, że wyjechał pan do Stanów Zjednoczonych?

- Podobnie jak Czyżewska wyjechałem z miłości. Ale w moim wypadku była to miłość do teatru.

- Nie był pan w Polsce w pełni wykorzystywany. Z uwagi na kolor skóry przeznaczano dla pana specyficzne role. Nie mógł pan się z tym pogodzić?

- Z mojej perspektywy pracowałem w Polsce non stop, przez siedem dni w tygodniu. Rano próby w teatrze, potem radio, telewizja, plan filmowy, a wieczorem spektakl. Role zazwyczaj były specyficzne, ale nie zawsze. Mój debiut to rola Guildenstema w "Hamlecie" w reżyserii Andrzeja Domalika. Inne role, te stereotypowe, pozwalano mi zmienić - jak na przykład w serialu "Miodowe lata". Parę dni temu, po przylocie do Polski, zauważyłem, jak ktoś wskazuje na mnie na ulicy, mówiąc: "Ty, patrz, to ten z Saskiej Kępy" - ten żart sam kiedyś podsunąłem scenarzystom "Miodowych lat". Zagrałem wtedy instruktora tańca, który drapał się po łysej głowie i przedstawiał właśnie jako sąsiad z Saskiej Kępy.

- Napisano, że w Polsce czuł się pan jak kolorowa maskotka...

- Każda olimpiada ma swoją maskotkę. I show biznes także potrzebuje symboli, atrakcji. Chociaż urzędniczka wpisała mi w starym dowodzie osobistym: "znaków szczególnych - brak", to wiedziałem, że jest inaczej. Polska się zmieniała i zmienia, ja urodziłem się ze znakiem szczególnym jak na tamte czasy.

- Ale mimo to wierzył pan w siebie i to pomogło przetrwać początkowy etap życia?

- Entuzjazm pomógł. Ministrant, harcerz i ratownik wodny - prosiłem o wszystko. I to wszystko mogłem grać potem na scenie. Mogłem zostać lekarzem w "Złotopolskich", akwizytorem w Teatrze Telewizji z Bartkiem Opania i Magdą Cielecką w reżyserii Ryszarda Bugajskiego czy też arystokratą u boku

Jana Englerta w "Pigmalionie" w reżyserii Macieja Wojtyszki. W warszawskiej szkole teatralnej uczyłem się u mistrzów: Ryszardy Hanin, Gustawa Holoubka, Zbigniewa Zapasiewicza. Byłem asystentem Wojciecha Siemiona i Tadeusza Łomnickiego. Te lekcje przygotowały mnie do szkoły przetrwania... i trwania.

- Jakie były początki w Nowym Jorku?

- Zapinamy pasy i jedziemy! Jeśli znasz cel, to szanse na przetrwanie są większe.

- Pierwsza tam rola?

- Emigrant.

- Dzisiaj na każdym kroku podkreśla pan, że jest Polakiem?

- Jestem z Polski, chociaż znaków szczególnych mi nie brak.

- Ale nie wygląda pan na Polaka, więc mogą nie wierzyć...

- Kiedy Barack Obama jako prezydent USA leciał do Polski, Departament Stanu pod kierownictwem Hillary Clinton zaprosił mnie, jako Polaka mieszkającego w Ameryce, do udziału w projekcie promującym tę wizytę. Więc chyba jednak nie było tak trudno uwierzyć.

- Jak traktują pana studenci?

- Jeżeli dostaną się na finalną listę moich zajęć, to są szczęśliwi. Przyjmuję tylko tych, którzy zapisują się po raz trzeci lub czwarty. Wydział musiał zorganizować większą, niż zakładano salę. Na zajęcia z aktorstwa zgłaszało się wcześniej góra kilkanaście osób. Ja przyjmuję około 40 - 50 z ponad setki chętnych.

- Jacy są Amerykanie?

- Tacy jak ja: podobni i różni zarazem. Urodziłem się w Stalowej Woli. Inni urodzili się gdzie indziej. To kraj imigrantów; jeśli nie bezpośrednio, to z któregoś pokolenia.

- Jak wygląda pana życie w Ameryce?

- Ma niejedno oblicze. Jedno konserwatywne i akademickie w Williams College, uczelni starszej niż Uniwersytet Warszawski. Drugie, nowojorskie, w teatralnym epicentrum Manhattanu. Pierwsze daje spokój szkiełka i oka. Drugie napędza rytmem wielkiej metropolii. Więcej można zobaczyć w materiałach wideo Departamentu Stanu, o których wspomniałem, i które są na YouTube.

- Mieszka pan ze swoim amerykańskim mężem. Czy on jest również aktorem?

- Nie, w naszym domu nie ma konkurencji.

- Zajmuje się tematyką kulturalną, pisze o ludziach teatru, sztuki?

- Jest dziennikarzem i nic, co jest sztuką, nie jest mu obce. Ale zajmuje się wieloma dziedzinami.

- Jest na każdym pana spektaklu?

- Jest. Bo chce.

- Tam nikt się nie dziwi, że jesteście małżeństwem?

- A dlaczego małżeństwo miałoby kogokolwiek dziwić? W Ameryce śluby przestały być traktowane jak sensacja mniej więcej od czasów czwartego małżeństwa Elizabeth Taylor. Jest to sprawa dwóch dorosłych osób i niczyja więcej. Amerykanie długo walczyli o wprowadzenie równości dla wszystkich związków i świętowali kolejne decyzje, na wielu szczeblach, które do niej doprowadziły. Do dzisiaj przyjmujemy gratulacje.

- Powiedział pan: "Polska jest zaściankowa i ja też jestem". Oj, chyba było to dawno, bo dzisiaj jest pan zupełnie kimś innym...

- Tak, stanowczo było to dawno. Dzisiaj jesteśmy inni - i Polska, i ja także.

- Kiedy przed laty spotkaliśmy się w pana warszawskim mieszkaniu, wszystko w nim było w kolorze czekoladowym. W jakiej kolorystyce jest pana amerykańskie mieszkanie?

- Które? Na Manhattanie mam swój "biały dom". Przy uczelni Williams College - dominuje kolor espresso. Warszawskie mieszkanie pozostało w odcieniach hebanu, tak jak zostało uwiecznione na sesji dla "Elle Decor".

- Już wtedy pobyt w Nowym Jorku zdawał się wymarzony dla kogoś takiego jak pan. Myślał pan o wyjeździe?

- Pamiętam nasz pierwszy wywiad, pamiętam i świat za wielką wodą, którym i pan był zainteresowany. Dostałem wtedy od pana kasety z autorską selekcją muzyki Barbry Streisand. Myślałem o Nowym Jorku od mojej pierwszej wizyty w tym wielkim mieście, jeszcze za czasów wymiany studenckiej. Nasz opiekun roku, profesor Piotr Cieślak, wybrał dziesięciu studentów z Warszawy, aby dołączyli do Amerykanów w spektaklu muzycznym w Nowym Jorku. Dzięki niemu byłem tam i choć może nie śpiewałem jak Streisand, to na pewno tańczyłem lepiej (śmiech). Do "miasta, które nigdy nie śpi" nogi zawsze mnie już niosły tanecznym krokiem.

- Już nie goni pan za marzeniami?

- Gonię i zawsze w rytmie tańca...

- Co jeszcze może osiągnąć taki ktoś jak pan, bo przecież sięgnął pan w Ameryce szczytów?

- To nie ja, to świat szczytuje. W tym sezonie otwieramy festiwal United Solo w Nowym Jorku po raz ósmy, ze 120 produkcjami z sześciu kontynentów. Po dołączeniu Antarktydy sukces będzie globalny (śmiech).

- Sukces kosztuje. Jaką cenę pan zapłacił?

- Jet lag. Rozmawiamy właśnie i nie wiem, która jest godzina. Sześć godzin różnicy między Polską a Nowym Jorkiem to tylko pozornie niewielka różnica. Nie wiem, czy jestem starszy o sześć godzin czy młodszy. Czy będąc w kontakcie z Polską jestem z przeszłości czy z przyszłości.

- Jest pan z natury przewrażliwiony?

- Może kiedy jestem niewyspany.

- To pana największa wada?

- Niewyspanie? Trudno znaleźć czas na sen, kiedy wokół tyle interesującego się dzieje, tyle propozycji i planów.

- Tylko niewielu artystów potrafi zatrzymać na sobie dłużej uwagę. Pan do nich należy?

- Tak mówią. I tak piszą (śmiech). Zależy mi jednak na realizacji artystycznej - tym chcę przyciągać uwagę. Pracuję na to, wkładając pasję w projekty, jakie powstają z moim udziałem i w Stanach, i w Polsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji