Artykuły

Roman Pawłowski nie doczeka się

VI Festiwal Teatru Dokumentalnego i i Rezydencja Artystyczna "Sopot Non-Fiction". Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.

"Jeśli teatr ma wywoływać rewolucję, musi docierać do mas, a nie sądzę by duża część społeczeństwa była zainteresowana awangardowym językiem. Myślę, że ten teatr może mieć siłę wtedy, gdy wywrotowa treść spotyka się z popularną formą. Na taki teatr czekam."

Roman Pawłowski, 2013

Szósta edycja Sopot Non-Fiction wzmocniła trend, który stał się już regułą. W myśl tego teatrem dokumentalnym może być każdy spektakl, w związku z czym teatru dokumentalnego, jako skodyfikowanego, rozpoznawalnego i różniącego się od innych gatunków, po prostu nie ma. A przynajmniej nie był on głównym bohaterem festiwalu. Nic nie szkodzi, bo było kilka ciekawych prezentacji i festiwal należy zapisać po stronie zysków, ale nazwa gigu jest już tylko marką handlową bez poparcia w kontencie. Maraton tradycyjnie zamykający festiwal potwierdził już nie trend, ale fakt: to miła i sympatyczna, ale bardzo hermetyczna oraz bezkrytyczna impreza. W odróżnieniu od innych, letnich festiwali sopockich (Sopot Film Festival i Literacki Sopot) w przedsięwzięciu, oprócz wykonawców, uczestniczyła garstka odbiorców (20-30 osób max, nikła liczba komentarzy w sieci). Szkoda, że spotkań nie prowadził Adam Orzechowski, który był bardziej obiektywny i rzeczowy w ocenie pokazów. Poślizgi sięgały nawet godziny, co niektórzy, nie znający realiów offu, odbierali jako brak szacunku dla widza. Duży plus za wprowadzenie spotkań pospektaklowych (po raz pierwszy - tak trzymać!), po raz kolejny zabrakło otwartej rozmowy na temat teatru dokumentalnego, z którego to powodu być może całe zamieszanie nomenklaturowe.

Poznań stolicą teatru dokumentalnego

Najszybciej wyludniające się wielkie miasto w Polsce potwierdziło absolutną dominację w kategorii teatru dokumentalnego w Polsce. Ozdobą festiwalu był spektakl Wojciech Kuczoka w reżyserii dyrektora Teatru Nowego w Poznaniu Piotra Kruszczyńskiego. "Ambona Ludu" to krok w dobrym kierunku i najpełniejsza, jak dotąd, diagnoza społeczna w polskim teatrze posmoleńskim. Po raz pierwszy z pewną empatią pokazana jest "druga strona" i większa złożoność niż tylko wojna dwóch plemion, po raz pierwszy proporcje w ukazywaniu wojny polsko-polskiej są inne niż w statystykach posiadania piłki w meczach Barcelony. U panów KK jest miejsce na patriotyzm niewyszydzany, na dramaty indywidualne, które tworzą elektorat. Nie wszyscy są bezrefleksyjnymi barbarzyńcami, coś spowodowało, że tacy się stali. I ktoś jest za to odpowiedzialny: za dramatyczny brak zaufania do władzy wszystkich szczebli, za niski poziom edukacji, za brak empatii społecznej i przyzwolenie. Nie wszyscy mogli ukraść pierwszy milion, nie wszyscy wygrali - i tak dalej kilometrami.

Zeszłorocznej prezentacji "Mosdorfa" podczas Maratonu Non-Fiction towarzyszyły emocje pozaartystyczne. Wizyta młodych narodowców lekko podgrzała atmosferę, ale już podczas tegorocznego pokazu spektaklu "Mosdorf. Rekonstrukcja" (tekst i reżyseria: Beniamin M. Bukowski), który wszedł do repertuaru poznańskiego Teatru Nowego, emocji zabrakło. Wydaje się, że z postaci założyciela ONR-u, dla którego Młodzież Wszechpolska była za delikatna, więc założył swoją organizację, można było wycisnąć dużo więcej. Twardy narodowiec, ale i filozof, antysemita, który zginął w Auschwitz za pomoc niesioną Żydom - toż to postać na wielką opowieść, którą, niestety, 90-minutowy pokaz nie był. Warto odnotować "Sztafetę", załącznik do spektaklu, rozdawany przez aktorów. Codzienne pismo narodowo - radykalne z 14 maja 1934 roku było jak najbardziej w duchu teatru dokumentalnego.

Trzecią prezentacją, rozwijaną w zeszłym roku w formie warsztatowej, był "Reykjavik '74" [na zdjęciu] Marty Sokołowskiej w reżyserii Katarzyny Kalwat. Produkcja Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu jest frapująca formalnie i treściowo. Traktuje o sprawie z 1974 roku, w której grupę sześciu przyjaciół oskarżono o morderstwo dwóch mężczyzn. W wyniku długiego procesu poszlakowego podejrzanych skazano. Główny bohater, Svar Ciesielski (w tej roli charyzmatyczny Tomasz Mycan) spędził w więzieniu 9 lat i do końca utrzymywał, że jest niewinny. Mimo że Ciesielski zmarł w roku 2011 to sprawa jest ciągle żywa na Islandii, pojawiają się nowe fakty, artykuły, książki. Spektakl Sokołowskiej i Kalwat rozgrywa się co najmniej w czterech planach czasoprzestrzennych. Najciekawszy jest ten realizowany metodą eksperymentu procesowego. Jeden z planów jest magiczny, są oczywiście elfy (co czwarty Islandczyk w nie wierzy!). I właśnie to rozmnożenie planów jest słabością spektaklu. Zbyt wielostronne spojrzenie powoduje ostatecznie rozmazanie, a szkoda, bo poza tym jest wszystko - swobodna gra aktorów w niepodrabialnym, wydawałoby się, stylu dawnego, wrocławskiego Polskiego, uważność i koncentracja na szczegółach, zaproszenie do współtworzenia itd. Może czasami warto zrezygnować z pewnych ambicji na rzecz komunikatywności? Tak czy inaczej, bez wątpienia bardzo wartościowa propozycja. Podobieństwa do krakowskich "Friedmannów" niezamierzone, ale zauważalne.

Czwarta propozycja była kuriozalna. Michała Szymaniaka "KIM-performance dokumentalny" w reżyserii Elżbiety Depty to, jak reklamują twórcy, pierwsza w historii drag-up, czyli połączenie występu drag queen ze stand-upem. 50-minutowy pokaz, na który składają się piosenki karaoke przeplatane filmem dokumentalnym, który chyba miał dopełniać całości a tak naprawdę był potrzebny tylko po to, by Kim Lee mogła się przebrać. Już pierwszy numer wprawił w entuzjazm publiczność i tak już zostało do końca. Wystrzały śmiechu towarzyszyły inicjalnemu wykonaniu "Japanese Boy" z repertuaru Aneki a kiedy Kim wyciągnęła zza pazuchy zdjęcie Jarosława Kaczyńskiego, i potarła nim piersi, publiczność ryknęła. I jeszcze raz, nawet jeszcze mocniej, przy następnym zdjęciu - Romana Pawłowskiego. Potem kilka "piosenek", w tym "Ave Maria" i na koniec, utwór, którego kalać nie można - "Glory Box" z repertuaru Portishead w nieśmiertelnym wykonaniu Beth. Sorry, nie wytrzymałem, wybuczałem na koniec, jest granica paździerzu i tolerancji. Żadna głębia, żadne penetrowanie złożoności natury ludzkiej, porażka na całej linii.

Z prezentacji wynika, że Andy jest po prostu nieudacznikiem. Wietnamczyk przybyły do Polski, by studiować fizykę plazmową. Próbował wielu profesji, by zakotwiczyć w polskim paradajsie, ale nie wyszło. Chwyciło dopiero, gdy postanowił, chyba w akcie rozpaczy, zostać drag queen. Chyba, bo z pokazu niczego nie dowiadujemy się o zdesperowanym człowieku. Andy oczywiście ciągle się uśmiecha, ale przestrzegałbym przed jednoznaczną interpretacją uśmiechu człowieka Wschodu.

Całość do przepracowania, bez jakości. Smuci mnie, że polskie drag queeny są jak niegdyś polskie dżinsy czy wyroby czekoladopodobne. Kto oglądał choćby "Priscillę", wie o co mi chodzi. Często spektakle o mniejszościach, cierpieniu i grupach defaworyzowanych tworzą sytuację szantażu emocjonalnego. Nie wypada skrytykować dzieła ze względu na tematykę, by nie być posądzonym o rasizm, ksenofobię lub sprzyjanie PiSowi. Trzeba się śmiać, choć śmiesznie nie jest; trzeba rangować i chwalić, choć obiekt nie zasługuje na to w najmniejszym calu. "KIM - performance dokumentalny" to pomyłka w bardzo kiepskim stylu. Szkoda, że TR nie przywiózł "Grind/ra".

Dlaczego Pomorze się boi?

Z przykrością stwierdzam, że Pomorze nie ma szczęścia do teatru dokumentalnego. Sześcioletni przegląd lokalnych propozycji, z których żadna nie uzyskała szansy na zaistnienie repertuarowe, wprowadza mnie w stan przygnębienia. Daleko nam do odwagi choćby Poznania, nie mówiąc o Wrocławiu czy nawet Bydgoszczy. Nie miałem w tym roku tyle czasu, by uczestniczyć w całym Maratonie, więc nastawiłem się na lokalsów. W piątek wymiękłem po pierwszym pokazie i obsuwie, więc czmychnąłem. W drugim dniu przyjechałem z zaplanowanym, 20-minutowym poślizgiem na "Stocznię" i czekałem 40 minut na pokaz, który mnie rozczarował dobitnie. Lubię i szanuję wykonawców, ale materiał, szczególnie dramaturgiczny, był nieemisyjny. Wiązałem nadzieje z Sopot Non-Fiction, że może stanie się ośmielaczem, że lokalsi zobaczą, jak można ugryźć historię i naszą tożsamość w atrakcyjnej formie teatralnej, a tu ciągle nic. Wszyscy się boją, czy nie potrafią?

Przez te 6 lat było ok. 10 tematów lokalnych. Najwartościowszy i byłem pewien, że uzyska akcept, był z pewnością projekt "Ćma" (Radosław Paczocha/Lena Frankiewicz).

Cisza otacza, niestety, "Zatokę świń" - tematu boi się nawet Wyborcza. Ciągle nie mamy spektaklu, który odważnie chwyciłby się za bary z naszą historią lokalną, brakuje "teatru, który się wtrąca". A może tylko mnie brakuje, a wszyscy są zadowoleni?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji