Artykuły

Stopnie oddalenia

- Czytałam gdzieś, że wszyscy mieszkańcy Ziemi są oddaleni od siebie tylko poprzez sześcioro innych ludzi. Sześć stopni oddale­nia pomiędzy nami a każdym innym człowie­kiem. Wstawcie nazwiska. Trzeba znaleźć sześciu właściwych ludzi, by nawiązać kon­takt z każdym. Sześć stopni oddalenia po­między mną a każdym innym mieszkańcem tej planety. Ale trzeba znaleźć sześć odpo­wiednich osób - mówiła Elżbieta Czyżewska grająca rolę Quisi w sztuce Johna Guare "Sześć stopni oddalenia".

Sztuka nie stała się, niestety - jak oczekiwała tego sa­ma aktorka-jej triumfalnym powrotem na polską scenę. Zwróciła ona uwagę na postać, która niemal ćwierć wieku temu była zjawiskiem zupełnie wyjątkowym.

- Elżunia wychowywała się na Tamce, gdzie były jeszcze stare domy i jakieś niedobitki przedwojennego cyrku Staniewskich - wspomina Agnieszka Osiecka. Jej mama, Ja­dwiga, była osobą czarującą. Powiedziałabym, "kobietą od stóp do głów". Była wspaniałą krawcową, zaprzyjaźnioną z arty­stami. Mieszkała na Tamce z dwiema córkami: Elą i Krysią w mieszkanku niewielkim i dość dziwacznym, bo przerobionym ze sklepiku. Pani Jadwiga nigdy nie rozpieszczała swych có­rek. Bardzo wcześnie starała się uczyć je samodzielności. Eli wróżyła karierę adwokacką.

-Do szkoły teatralnej trafiłam przypadkowo-twierdzi Czyżewska. - Jako partnerka do scen, które przed komisją egzaminacyjną mieli odegrać moi koledzy z kółka recytatorskie­go. Należałam bowiem do pokolenia rozmiłowanego w róż­nego rodzaju kółkach zainteresowań, próbowałam recytować, rzeźbić. Kolega, któremu partnerowałam, oblał egza­min, a ja o dziwo zdałam. "Studentka szkoły teatralnej"-to brzmiało wspaniale.

Pierwszy kontakt ze sceną miała jeszcze w czasie studiów. Wtedy to rozpoczęła współpracę ze słynnym STS.

-Gdy w 1958 r. pojawiła się w naszym teatrze-mówi Osiec­ka -wszyscy się w niej zakochaliśmy, bo była zjawiskiem nie­zwykłym. Dość pyzata buzia, włosy typu siano, odrobina pie­gów, uroda raczej proletariacka. Obłędny biust doprowadzał chłopców do szaleństwa. I to, co pozostało do dziś - arysto­kratyczne dłonie i szalenie zgrabne nogi. Jej uśmiech to najcu­downiejszy, jaki widziałam wżyciu. Obłędny, czarujący, pełen radości i inteligencji, a także ironii do otaczającej rzeczywisto­ści. Imponowało mi to, że Ela zawsze miała pomysł na życie. Trzymałyśmy się razem jak papużki-nierozłączki. Lubiłyśmy też wspólnie błaznować ze wszystkiego. Często chodziłyśmy na tań­ce. Przed wyjściem na parkiet Ela wypracowywała strategię działania. "Wybierz sobie, którego chcesz,bo mnie jest wszystko jedno" - mówiła mi w garderobie, gdy próbowałyśmy poprawić sobie nasz ubogi post stalinowski makijaż.

- Ela miała cudowną rzecz - mówi Adam Hanuszkiewicz.-Taką strasznie babską, chytrą i zarazem wspaniałą. Czuła się indywidualnością, narzucała swój język i zachowanie. Wymyśliła sobie np. chodzenie ze sztywną lewą ręką w kieszeni. I wkrótce tak właśnie chodziła cala młodzież. W wymy­ślaniu nowych rzeczy nie znosiła konkurencji. Gdy coś oryginalnego zauważyła u koleżanki, szybko wykrzyki­wała: "Wzięłaś to ode mnie". Miała coś czarującego, choć negatywnego, co wynikało może z trudnego dzieciństwa, a ujawniło się potem w kom­pleksie prowincjonalnej dziewczyny, jaki nosiła w sobie po wyjeździe do Stanów. Małe, drobne, zupełnie bezinteresowne kłamstwa. Była to taka jej fantazja. "Na wszelki wypadek". O jej talencie i niebywałej inteligencji prze­konałem się przygotowując w 1962 roku prapremierę " Platonowa". To by­ła niezwykle harmonijna współpraca. Jej Sonia to jedna z najpiękniej­szych ról, z jakimi zdarzyło mi się obcować. Mówiono o niej "Cybulski w spódnicy". Mnie dzięki inteligencji i przewrotności przypomina raczej Gustawa Holoubka. U obojga niemal w każdej wypowiadanej kwestii prawda wibruje podejrzanie. Nie wątpię, że gdyby Ela wtedy nie wyjecha­ła, dziś byłaby czołową polską aktorką.

Po "Płatonowie" posypały się inne ciekawe propozycje. Aktorka gra w najlepszym wówczas warszawskim Teatrze Dramatycznym. W dramatach Eurypidesa, Durrenmatta, Frischa, Szekspira, Czechowa, Fredry. Pracuje z Bardinim, Korzeniewskim, Swinarskim, Hanuszkiewiczem. W jednym z wywiadów mówi krótko "Chciałabym grać wszystko". Wraz z teatralny­mi idą propozycje filmowe. W ciągu zaledwie 5 lat aktorka wciela się w 19 ról, nie zatracając swej osobowości i nie popadając w sztampę.

Znajdowała się wtedy u szczytu sławy. Chwalona przez krytykę, uwiel­biana przez widzów, którzy kilka lat z rzędu przyznawali jej swą najwyż­szą nagrodę - "Złotą maskę". Czyżewska nie odrzucała niemal żadnej pro­pozycji. Zdecydowała się nawet, gdy ją o to poproszono, poprowadzić fe­stiwal w Sopocie.

- Rano próba w teatrze, potem kamerowa w telewizji. Wieczorem spektakl w teatrze i samochodem na nocne zdjęcia do Łodzi. Kręcimy sce­nę, w której w pewnej chwili mamy wyjść spod stołu. Zbliża się chwila mo­jego "entree", kamera podjeżdża. A ja nie wychodzę. Zasnęłam. Gdy rano pojechałam znów do telewizji, nie wiedziałam już, jak się nazywam. Dobrze czuła się zarówno w komediach - "Giuseppe w Warszawie", "Gdzie jest generał", "Żona dla Australijczyka", w filmach psychologiczno-obyczajowych - "Dziewczyna z dobrego domu", "Zuzanna i chłop­cy", "Milczenie", kostiumowych -" Rękopis znaleziony w Saragossie", "Go­dzina pąsowej róży", dramacie współczesnym - "Ktokolwiek wie", "Prze­rwanym locie" i "Zaduszkach". W tzw. młodym kinie wystąpiła w "Ryso­pisie" u boku swego ówczesnego męża Jerzego Skolimowskiego. Przełomowym spektaklem w jej drodze zarówno artystycznej, jak i ży­ciowej była sztuka Arthura Millera "Po upadku", którą zobaczył przebywający wówczas w Warszawie David Halberstam, korespondent "New York Timesa". Po przedstawieniu odbył się wielki bal, na którym Czyżewska i Hal­berstam stanowili nieodłączną parę. On, laureat Nagrody Pulitzera tańczą­cy walca, jak w piosence Tuwima "z panną, madonną, legendą tych lat".

-Spędziłam cały wieczór tańcząc z Davidem. Słuchając jego nie koń­czącej się opowieści o wietnamskiej dżungli, skąd właśnie wrócił. Pamię­tam, że znajomi dworowali sobie z niego, bo miał na nogach ciężkie buty na śnieg i czarny smoking. A ja byłam przekonana, że tak właśnie ma wy­glądać mężczyzna.

Czyżewska lubiła rzucać wyzwanie losowi, więc gdy okazało się, że David - przyjaciel, a potem mąż - za swe żydowskie pochodzenie, a także artykuł o Polsce naraził się władzom komunistycznym i został zmuszony do opuszcze­nia naszego kraju, Elżbieta Czyżewska bez wahania wyjechała wraz z nim.

- Tak ładnie wyglądali po przyjeździe - wspomina pisarka Nancy Weber. Ten duży, silny Amerykanin, który wyprowadził tę kruchą pięk­ność na wolność. Czyżewskiej wydawało się, że jej dobra passa trwać bę­dzie nadal. Ona opanuje szybko język angielski, a on dzięki swym licznym kontaktom wprowadzi ją w świat artystów i pomoże zrobić karierę.

- Kiedy byłam żoną swego męża, okoliczność towarzyskie nie pozwa­lały mi na obijanie się po teatrach off-Broadway. Potem na przeszkodzie stały sprawy językowe i brak agenta. To takie gryzienie własnego ogona. Agent nie zaryzykuje, bo nie wie, kim jesteś, a nie wie, bo nie masz agen­ta. W tej chwili i w Polsce zaczynamy dostrzegać te problemy.

Upragnione propozycje filmowe i teatralne jakoś nie nadchodziły. Po rozpadzie małżeństwa aktorka utrzymywała się głównie z alimentów. Cie­szyła się, bo nie miała wyjścia, z każdej nawet niewielkiej roli.

-Biorę życie jak leci, "góra dołek, krzesło, stołek", tak się tu mówi. Przed­stawienie schodzi z afisza i ma się uczucie jak po podróży pociągiem. Koń­czą się czule przyjaźnie. Musimy wracać do agenta i znowu jakaś audition. Szukanie następnej pracy. Albo w dużym, przyzwoitym teatrze, albo w ma­leńkim off-Broadwayu.

- Ela jest zjawiskiem niezwykłym. Wnosiła na ekran jakieś światełko, jakiś promień emanujący na widownię. Była jedną z pierwszych aktorek, o których pomyślałem robiąc "Wszystko na sprzedaż". I wniosła do tego filmu cały swój wielki talent - mówi Andrzej Wajda.

- Dwukrotnie też pracowałem z Elą w Teatrze Akademickim w Yale. Występowała u mnie w "Białym małżeństwie", a wcześniej w "Biesach". Rola kuternóżki była prawdziwą perełką. Elżbieta bardzo mi zresztą pomo­gła w realizacji "Biesów". Wiedziała, jaki typ aktorstwa lubię i na co zwracam szczególną uwagę. Dzięki niej łatwiej mi było porozumieć się z pozostałymi aktorami amerykańskimi. A grali tam bar­dzo utalentowani ludzie, m.in. Meryl Streep, z którą Elżbieta bardzo się zaprzyjaźniła.

Praca z Wajdą dala Czyżewskiej dużo satysfakcji. Dobre recenzje ukazały się m.in. na łamach "Newsweeku" także po jej "Łagodnej" Dostojewskiego. Dyrektor American Repertu­ary Theatre Robert Brustein tak określił tę grę: "Posiadała wiel­ką głębię odczuwania, prawdziwie tragiczną głębię. Wciąż wi­dzę jej trzepot rąk i te nieruchome, szeroko otwarte oczy. Ona dokonuje wyborów, które są prawdziwsze od życia".

Czyżewska ma na swym koncie jedną z głównych ról w wy­stawianej na off-Broadway sztuce Durlinga "Canal Zone", w ostatnim utworze Ibsena "Kiedy się obudzimy martwi", wy­reżyserowanym przez Roberta Wilsona partnerowała Rober­towi Grayowi. Były też role filmowe w "Pozytywce" Costy Gavrasa, "Pocałunku przed śmiercią" Deardena, "Cadilac Man" z Robinem Williamsem. W 1990 roku otrzymała też nagrodę dla najlepszego aktora off-broadwayowskiego. Dziennikarze nie mają jednak wątpliwości, że żadna z tych nie tak wielu ról zagranych za oceanem nie była w stanie zrównoważyć jej suk­cesów odnoszonych w Polsce. Pojawiły się więc głosy, że dla Czyżewskiej życie za oceanem było rodzajem klinicznej śmier­ci artystycznej.

- Osuwam się coraz niżej w życiu sprzedając za bezcen raz obraz, a raz kanapę. W lodówce pustki, a znane nazwi­ska w notesie. Pewna liczba Polaków, których wydarzenia grudnia 1981 roku zatrzymały w USA, bardzo na ten notes liczyła - zauważa Czyżewska w rozmowie z Elien Hopkins na łamach "New York".

Elżbieta Czyżewska lubiła urządzać w swym niewielkim mieszkanku party, na które zapraszała całą nowojorską bohe­mę. Zatrzymał się u niej m.in. Janusz Głowacki. W czasie wspólnych spotkań zrodził się pomysł napisania sztuki "Polowanie na karaluchy". Czyżewska zagrała tu jedną z głównych ról w prapremierze w Woodstock. Sztuka spotkała się z dobrym przyjęciem i przyszedł czas na Nowy Jork. Tam jednak rolę Anny zagrała już amerykańska aktorka Dianne Wiest.

- Elżbieta oskarża mnie o niewdzięczność i ma pretensję, że nie wystąpiła w nowojorskim przedstawieniu - mówi Janusz Głowacki. - Ale to przecież nie ja, a producent dyktował warunki. A on chciał w tej roli Dianne Wiest. O skrajną niewdzięczność oskarża aktorka także innego swego gościa, Joannę Pacułę, która udane począt­ki swej kariery w Stanach zawdzięcza właśnie swej starszej koleżance. - Kiedy spoglądam wstecz na Joannę - zwierza się amerykańskiej dziennikarce - to widzę, że ona czuje potrzebę grania "Dziewczynki z zapałkami". Stale jej trzeba pomagać. A kiedy odkrywa, że nie mogę jej po­móc w takim stopniu, jak o tym mówi mit w Polsce, przenosi się w inną sytuację, gdzie znowu jest dziewczynką z zapałkami i ktoś musi ją ratować.

- Ela kocha Nowy Jork. Tam czuje się wolna i ma poczucie uczestnictwa w tym barwnym wielonarodowym mieście, gdzie spacer o trzeciej w nocy nikogo nie dziwi - mówi Barbara Sass-Zdort. Uważa, że życie w Ameryce jest pełne, bogate i niekonwencjonalne. Nawet jeśli się płaci za nie wysoką cenę. Oscara zaś można tam dostać mając nawet lat 70. chętnie przyjeżdża do Polski, gdy pojawiają się ciekawe dla niej propozycje filmowe lub teatral­ne. Kiedy kręciłam "Debiutantkę", pomyślałam, że jest okazja, by zapropo­nować jedną z ról właśnie Eli. Ja widzę w niej niebywałą siłę ekspresji i wiel­ką prawdę w rolach dramatycznych. Od dawna chciałam nakręcić film z jej udziałem i gdy sytuacja polityczna pozwoliła na to, skorzystałam z okazji.

Praca nad filmem przyjętym dobrze przez krytykę była dla Elżbiety Czy­żewskiej gorzkim doświadczeniem. Jej młodsza koleżanka grająca rolę ty­tułową robiła wszystko, by pokazać Czyżewskiej, że jej czasy minęły już bezpowrotnie. I, że teraz właśnie owa młoda koleżanka po sukcesie filmu "Bez miłości" czuje się wschodzącą gwiazdą polskiego kina.

Sztuka "Sześć stopni oddalenia" wystawiona w ub. sezonie w warszaw­skim Teatrze Dramatycznym nie okazała się - jak myśleli realizatorzy i sama aktorka-udanym powrotem Czyżewskiej na polską scenę. Widzo­wie przychodzili raczej zobaczyć, jak dziś wygląda legenda lat 60. Przed­stawienie zeszło z afisza, bo po dwudziestu kilku spektaklach grane było niemal do pustej widowni. Krytycy nie szczędzili jej gorzkich uwag. Sama Czyżewska nie rozpieszczała zresztą dziennikarzy. Zrywała wcześniej uma­wiane wywiady i stawiała podstawowy warunek: "Żadnych pytań osobi­stych, mogę rozmawiać tylko o sztuce, w której występuję. Pytanie o to, czy chciałabym tu wrócić, jest bez sensu w chwili, gdy problem granic nie istnieje i można przenosić się bez trudu z miejsca na miejsce".

-W czasie swej ostatniej wizyty u mnie - mówi Agnieszka Osiecka - Elżunia zapytała: "Czy nie uważasz, że powinnam zostać". "Nie - odpo­wiedziałam krótko - powinnaś jechać". Było to kilka dni po śmierci mo­jej matki i chciałam tego wieczora zostać sama. Zwłaszcza że wtedy roz­mowa z Elą jakoś się nie kleiła. Elżbieta bez słowa zabrała płaszcz i wyszła. Wtedy myślałam, że pyta o ten jeden wieczór, dziś jestem pewna, że mia­ła na myśli swój pobyt w Polsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji