Artykuły

Czarcim chwostem zamieszanie

W "POLITYCE" z 13 marca ukazało się moje analityczne sprawozdanie z niezwykle udanej i ciekawej premiery w Warszawie, opery "Salome" Ryszarda Straussa w Teatrze Wielkim, przy czym napisałem, że "inscenizował i dekorował przedstawienie genialnie (niechaj usłyszy to słowo) Andrzej Majewski" - i tu następowało uzasadnienie, dlaczego aż tak wysoko oceniam dzieło artysty:

"Od samego się odrodzeniu Teatru Wielkiego w roku 1965 bezustannym zmartwieniem zostawała w nowym gmachu sprawa źle pomyślanej akustyki Z powierzchni scenicznej o rozległości niemal Rynku Staromiejskiego głosy śpiewaków ulatywały w górę, w olbrzymi komin sznurowni, w dodatku od audytorium odgrodzone kanałem orkiestry, która -jeśli szło dzieło muzyczne o gęstej instrumentacji, jak właśnie u Ryszarda Straussa - bardzo skutecznie zagłuszała śpiewaków, z wyjątkiem opatrzonych armatnimi głosami, jak Brigit Nilsson, kiedy występowała w Tosce".

Teraz dopiero, w następnym dowodziłem akapicie dlaczego Majewski dał sobie z owymi trudnościami techniki radę w sposób genialny: "Otóż artysta wpadł na przewrotny pomysł, żeby cała scena wysunięta została

przed orkiestrę, przed żelazną kurtynę o barwie srebra. Na tym tle białe, niskie płaszczyzny pięknych bardzo dekoracji, z ogromnymi, ślicznymi muszlami, bijącymi wodą fontannami, a dopiero po chwili unosiła się ta srebrna zapora, odsłaniając w pół wysokości ciemnej sceny orkiestrę 90-osobową: przed każdym pulpitem - jako dodatkowa dekoracja, lampki do oświetlania nut, zaś w samej olbrzymiej głębi roziskrzone gwiazdami niebo i z boku półkolisty księżyc."

Oto jak starałem się unaocznić słowo "genialny" wobec aż tak niezwykłego manewru z trudną sceną... Tylko że ten cały eksplikujący sytuację akapit w druku się nie ukazał, usunięty przez wirusa "Michała Anioła", tyle spustoszenia czyniącego w nienagannej dotąd działalności komputerów, co pozostawiło mnie w charakterze starego sklerotyka, który sam już nie wie, co wypisuje. Na tym wszakże wrogie sztuce szatany nie pozostały, kładąc niemal równocześnie do łóżek na groźną srodze grypę naczelnego redaktora "Polityki" i mnie, skutkiem czego figli Michała Anioła nikt nie sprostował. Natomiast w kolejnych numerach tygodnika jęły się jawić nowe, tyle wprowadzające w błąd Czytelników, ile kompromitujące redakcję teksty.

Oto jakiś bliżej nikomu z nazwiska i działalności nie znany pańcio (może pseudonim?) wystąpił z obroną dzisiejszego zarządu Tow. imienia Fr. Chopina, grupy ludzi całkiem nieodpowiedzialnych, zaś wobec nowego brzmienia ustawy o stowarzyszeniach formalnie pełnomocnych w zarządzaniu, albo zgoła i rozsprzedaniu na aukcji całego spadku po Chopinie, jaki naród posiada. Problem najwyższej wagi, postanowiły się nim zająć najbardziej autorytatywne instytucje, jak Związek Kompozytorów czy Instytut Muzykologii, więc ja się do tego wtrącał nie będę.

Sądzę natomiast, iż jako seniorowi krytyki i publicystyki muzycznej wypada mi, a nawet obowiązuje mnie bliższe przyjrzenie się postaci i poczynaniom słusznie popularnego, przez szerokie masy lubianego, ale bardzo niekiedy szkodliwego dla interesów muzyki naszej Bogusława Kaczyńskiego. Ongiś czarowne pacholę, teraz pan w średnim wieku i derierze równie pulchnym jak okraszony uśmiechem posterieur, podający - rzecz nie do zaprzeczenia - z wdziękiem rozćwierkanego kanarka nowości różne ze światowego ruchu operowego, w pełnej świergotu głowie nie potrafił umiejętnie zmieścić i pogodzić ze sobą kilku prawd nie do zbicia: że mianowicie czarowanie ludzi pogadankami telewizyjnymi i prowadzenie tak skomplikowanej artystycznie oraz gospodarczo i finansowo imprezy jak wielki teatr operowy, to całkiem różne dziedziny, wymagające odmiennych zupełnie kompetencji.

W rezultacie powstała sytuacja nie znana w blisko czterechsetletnich dziejach Opery, że skoro zawakowało miejsce dyrektora pierwszej polskiej sceny operowej w Warszawie, pan Kaczyński nie czekając niczyich propozycji, własnym głosem wzmocnionym przez mikrofony krajowych przekaziorów, zażądał tej dyrekcji dla siebie, zaś odkąd jej nie otrzymał, jął mścić się na stołecznym Teatrze Wielkim i jego ludziach w sposób nakłaniający do pytania: co dla artysty (zresztą dla każdego sumiennego obywatela) ważniejsze jest - egoizm pomocny w załatwianiu prywaty, czy patriotyzm troski o kraj i naród...

Podczas gdy mnie nękało zapalenie płuc, w "Polityce" ukazał się prywatny inserat (tekst normalnie wysoce kosztowny), w którym pan Bodzio słusznie zresztą namawiał Czytelników, aby w oba święta słuchali i oglądali przez TV retransmisje dwóch - oczywiście przez niego komentowanych - wieczorów z nowojorskiej Opery Metropolitan, z okazji jej 100-lecia. Tekst swój pan Kaczyński nie omieszkał zakończyć tyle wykwintnym, ile patriotycznym oświadczeniem (cytuję z pamięci): "Ileż rozkoszy dadzą te koncerty porównane z wiedzą operową warszawską". Każdy znawca i sprawiedliwy obserwator dziejów -światowej opery wie, że ani najwcześniejsze wenecka i neapolitańska, ani późniejsze wiedeńska i paryska, nie mogły dorównać najpierw mediolańskiej La Scali, a teraz nowojorskiej Metropolitan, zgodnie z przysłowiem: "Wedle stawu grobla", czyli - wysokość honorariów decyduje o jakości imprez artystycznych.

Pan Boguś sądzi, że nie tylko to! Dlatego na murach Teatru Wielkiego w Warszawie ukazują się duże napisy: "Oddać Operę Kaczyńskiemu" umieszczane widać przez zachwyconą panem Bogusiem, a wychowaną przez ulicę młodzież miasta.

Skorośmy wrócili do kapitalizmu, niechże wolno będzie mi powspominać własną kapitalistyczna młodość spędzoną w Poznaniu, gdzie równie znakomitym dyrektorem Opery jak w Warszawie Emil Młynarski był Piotr Stermich-Valcrociata, zaś kryzys panował nie mniejszy od obecnego. Jak sobie z tym radził Stermich? - Przeplataniem repertuaru wysokiej artystycznej wartości pozycjami wysokiej, popularnej atrakcyjności. Tak np. "Zygfryd" Wagnera, "Eros i Psyche" Różyckiego, "Marta" Flotowa, "Goplana" Żeleńskiego, "Jenufa" Janaczka przeplatane były operetkami "Paganini" Lehara, "Córka pani Angot" Lecocqa, czy "Pericola" Offenbacha. - W tym samym czasie w Teatrze Polskim w Warszawie Szyfman "Zbrodnię i karę" Dostojewskiego ze znakomitym Zelwerowiczem jako Porfirym okupywał (kasa! kasa!) komedią muzyczną "Jim i Jill" ze świetną parą Modzelewska - Bodo.

Cóż robi w analogicznie trudnej sytuacji dyrektor Pietras, manager z prawdziwego zdarzenia w stołecznym Teatrze Wielkim: na początek dał superchałę pod suporpowodzenie "Greka Zorbę" ale niemal zaraz ślicznie wystawionych i niemal równym powodzeniem cieszących się "Krakowiaków i Górali". W tymże jeszcze roku 1992 "Nabucco" Verdiego i "Cyrulika" Rossiniego. W styczniu 1993 "Salome" Ryszarda Straussa, wreszcie nie oglądanego w Warszawie od 60 lat "Parsifala" Wagnera - niejako dla honoru domu.

W najbliższych zamiarach, jeszcze tego roku, "Skrzypek na dachu" (duża kasa!), po czym "Święto wiosny" Strawińskiego, "Raj utracony" Pendereckiego na jego 60-lecie (skąd z takiego pamiętnego mi cielaczka Krzysia nagle taki stary byk? Jezus, Maria!). W sam wieczór Sylwestra 1993 pójdzie balet Taglioniego "La Gitana" na 150-lecie wystawienia go przez włoskiego mistrza w Warszawie.

Na "Parsifala" nie puściło mnie jeszcze zapalenie płuc. Po ślicznej koronce chorób grande entrée do wielkiego świata zrobiłem będąc na koncercie Symfoników Nowojorskich, że zaś tuż potem brać miałem udział w oficjalnym otwarciu hotelu mego - rzekłbym - ongiś rodzinnego, a teraz w obecności lady Margaret Thatcher: "Bristol" w Warszawie, przeto owe następne fety opiszę następnym razem, jako żem dziś już zmęczony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji