Artykuły

Kartka z pamiętnika

Do Warszawy przyjechałem z mamą. Zamieszkaliśmy w pensjonacie przy Brackiej. Warszawy dotąd nigdy nie widziałem, ale mieliśmy tu wielu znajomych. Byliśmy z mamą w Simie (obok IPSu), dokąd zabrała nas Irena Eichlerówna. Siedzieliśmy w ogródku, gdzie podawano bardzo dobre paszteciki. Potem przyszła Irusia Pronaszkowa, a potem Janek Kreczmar z Jurkiem Macierakowskim. Przy stolikach siedzieli różni znani aktorzy, literaci i krytycy, i Lena Eichlerówna na przemian z panią Irusią mówiły, kto jest kim. Wieczorem powtarzałem historię teatru z Gregora i Baba, aż wszystko pomieszało mi się w głowie.

Na drugi dzień byliśmy z wizytą u Schillera na Jasnej. Nad łóżkiem miał Ostrobramską, a przy wezgłowiu autoportret Wyspiańskiego. Nie ten ze zmierzwionymi gorączką włosami i uciekającym w górę lewym okiem, który ukradłem w trzydzieści parę lat później z pokoju Daszewskiego, ale ten młody i pogodny, z pięknie wystrzyżonym wąsem (u chorego lewy koniec, długawy, dziwacznie opada) i z wypielęgnowaną bródką; autoportret cieszącego się powodzeniem artysty. Na półce, między książkami, ale z dala widoczne, stały tomy "Kapitału" Marksa. Schiller zapytał, czy te "próby poetyckie", z którymi zapoznał się w "Sygnałach", były mojego pióra, i nie czekając odpowiedzi przeszedł do innych spraw.

Na trzeci dzień był egzamin. Przebyłem go w malignie, więc niewiele pamiętam poza tym, że pomieszałem Brahma z Brahmsem i że kazano mi długo rozprawiać o meiningeńczykach. Egzamin trwał ze trzy godziny, ale na szczęście przez większość czasu mówił sam Schiller. Potem zażądano ode mnie popisu gry aktorskiej. Zacząłem deklamować monolog z Kordiana, ale zapomniałem z wrażenia o oddychaniu, i dopiero straszliwy skurcz bólu w przeponie powrócił mię rzeczywistości i uświadomił, że jestem bliski uduszenia.

Z pierwszych miesięcy szkoły na Okólniku pozostało wspomnienie starszych kolegów spacerujących w czasie przerw po korytarzach. Krysia Zelwerowicz, Węgierko, Wiskind, Kołomyjec; Antek Cwojdziński, dobrze mi znany ze Lwowa, ale tutaj jakiś inny, jakby odleglejszy. Jeszcze niedawno udzielał mi u George'a we Lwowie porad w związku z moimi marzeniami o szkole teatralnej: "Teatr apolliński czy dionizyjski?", pytał z powagą, a potem dodał: "Co właściwie w teatrze pana interesuje, co robi wrażenie?" "Wrażenie? - odpowiedziałem - kiedy Białoszczyński, albo Krasnowiecki, albo Strachocki mówią dźwięcznie na podeście Pronaszki, jak na przykład w "Samuelu Zborowskim" albo w "Kleopatrze" Norwida, gdzie znowu Eichlerówna mówi stokroć bardziej wolałabym widzieć siedem pagórków Rzymu porównanych - przy czym porównanych po czesku, z akcentem na pierwszej sylabie (jak dzisiaj wielu obywateli), bo płonie żądzą zemsty za śmierć Cezara; wszystko to na tle wielkiego niebieskiego horyzontu, po którym płyną w różnych kierunkach chmury, jak w Dziadach u Schillera". Było to bardzo długie zdanie i Cwojdziński wysłuchał go uważnie. Potem wyjął z ust fajkę i zawyrokował: "Teatr apolliński". A teraz spacerował pod rękę z Zelwerowiczową albo dyskutował uczenie z tym Jerzym Kreczmarem, który był nie tylko na drugim roku reżyserii, ale był już także doktorem i w dodatku dyrektorem gimnazjum, i w ogóle dość stary, choć mówiono o nim, że mimo trzech krzyżyków na karku potrafi popić do rana, potem kąpie się w Wiśle, potem idzie uczyć do swojego gimnazjum, potem dalej nie śpi, tylko przychodzi do nas do Instytutu, a wieczorem po szkole nie wraca do domu, ale znowu idzie do Nowej Gospody.

Wkrótce miałem tam chodzić i ja. Właśnie w Nowej Gospodzie poznałem późniejszego autora "Mitologii i realizmu", którego wiersze znałem z "Kuźni Młodych", tam bywał Gienio Poreda i Gienio Bunda, i Małcużyński, młody pianista, którego znał Kazio Rudzki, co też do Gospody chadzał. Nad barem zwisał Roman Palester składający właśnie dla Schillera muzykę do "Kordiana". "To onanista, nędzny onanista" - powtarzał. Byłem wstrząśnięty, bo myślałem że chodzi o Schillera, ale chodziło tylko o Słowackiego. W Nowej Gospodzie można było spotkać i Jurka Macierakowskiego, który próbował flirtować z Kumą Kuryluk ukręcając jej guziki od palta czy też sukienki (to o wczesnej godzinie), zachodzili tam i Damięcki, Broniewski, Dobrowolski, goście spod poważniejszego znaku (o późniejszej godzinie). Ja też się liczyłem, bo choć głosu w dyskusji nie śmiałem w tym gronie zabierać, ja właśnie bywałem tym, który dzięki burżuazyjnej proweniencji o trzeciej czy czwartej nad ranem wysupływał z kieszeni jeszcze jedną, ostatnią już pięciozłotówkę.

Pewnej czerwcowej nocy zabarwionej świtaniem, idąc z Jurkiem Kreczmarem w stronę Alei Jerozolimskich, ćwiczyliśmy zapamiętale krakowiaki i mazury na jutrzejszy egzamin dla pani Tacjanny Wysockiej i solfeże dla pana Wysockiego. W kilka godzin później, pod rozluźniającym wpływem alkoholu, jedyny w moim szkolnym i nie tylko szkolnym życiu raz wyśpiewałem czysto, bezbłędnie wszystko, co mi do wyśpiewania dano. Fałszywe nadzieje, które powziął Schiller słuchając tego mojego śpiewu, były przyczyną jego późniejszej zemsty, kiedy to wieńcząc moje czteroletnie studia zmusił mnie do publicznego odtworzenia arii Papagena z "Fletu Zaczarowanego". Żałosny zaiste finał moich marzeń o karierze śpiewanej.

W pierwszej połowie roku szkolnego 1935/1936 wydział reżyserski przeniesiono na Trębacką, gdzie już od pewnego czasu urzędowali nasi koledzy aktorzy. Po wojnie nieraz próbowałem zlokalizować w powietrzu miejsce, gdzie mieściła się moja klasa. Z początku były zresztą jakieś spalone mury, resztki klatki schodowej, szczątki żelaznych krat bramy i podwórze, przez które wchodziło się na tyły Narodowego. Później już tylko pusta przestrzeń, którą jeszcze później połknęła ze szczętem bryła Opery.

Wtedy, w listopadzie czy też grudniu 1935, wygoniono nas zaraz po przyjściu do szkoły z Okólnika. Szliśmy po raz ostatni ku Nowemu Światu obok Cyrku, gdzie odbywały się walki zapaśnicze w stylu klasycznym oraz wolnoamerykańskim. Mijaliśmy wielkie afisze ze znajomymi z lat gimnazjalnych nazwiskami Garkowienki, Poshofa, Kleya, Sztekkera, Pineckiego i wielu innych "mistrzów podwójnego nelsona", "ludzi-wężów", "ludzi-gum", "słynnych brutali" oraz "dżentelmenów ringu". Z lewej obok mnie szedł Ziomek Karpiński, aktor już od lat dziesięciu, ale bardzo serio traktujący swoją rolę studenta. "Będziemy razem wkuwać" - mówił do mnie, bo liczył na mój rozpęd gimnazjalny. Po prawej "stary" Broniatowski rozprawiający o Brydzińskim, którego znał osobiście, a za nami Marian Meller i Jabłonkówna. I tak szliśmy "rok" za "rokiem" na czele z Krysią Sewerinówną czyli Zelwerowiczową oraz Antkiem Cwojdzińskim ku naszemu przeznaczeniu, w stronę Krakowskiego Przedmieścia i potem w lewo Trębacką, obok ważnej dla nas w czasach późniejszych cukierni Parady, ku wielkiej, zrobionej z żelaznej kraty bramie, nad którą widniał numer 10.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji