Artykuły

Forma kolażowa łamie stereotypy

Sformowaliśmy grupę młodych, bardzo utalentowanych ludzi, z którymi wymyśliliśmy, że bohaterowie tej sztuki to ludzie leczący swe chore dusze za pomocą zespołowej terapii - mówi reżyser Mariusz Grzegorzek.

W sobotę o godz. 19 na Małej Scenie Teatru Jaracza premiera "Lwa na ulicy", sztuki Judith Thompson, kanadyjskiej aktorki piszącej dla sceny. Reżyseruje Mariusz Grzegorzek, twórca teatralny i filmowy, scenarzysta. Jego ostatnie przedstawienie - "Blask życia" Rebekki Gilman - zdobyło nagrodę "za jakość pracy reżyserskiej z zespołem aktorskim" na IV Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy.

Leszek Karczewski: W kanadyjskiej premierze "Lwa na ulicy" w 1990 r. trzydziestkę postaci grało sześciu aktorów - pewnie z powodów niskiego budżetu. Pan realizuje polską prapremierę sztuki Judith Thompson w dotowanym Teatrze Jaracza, ale utrzymał nieliczną obsadę. Dlaczego?

Mariusz Grzegorzek: Bo coraz bardziej nuży mnie teatr hołdujący "czwartej ścianie", oferujący iluzję rzeczywistości, psychologicznej głębi, spójnych opowieści rysowanych gęstą kreską, w dużej rozdzielczości. Wielość postaci w jednym aktorze daje sugestywny efekt.

By utrzymać metaforykę komputerową: szuka Pan teraz w teatrze wielkich pikseli, szablonu, plakatu?

- Nie. Fascynuje mnie konflikt między iluzją a deziluzją, tworzeniem konwencji i jej łamaniem, stanami z przeciwległych biegunów emocjonalności, które w istocie wyrażają podobne komunikaty. Żyjemy w świecie, który degraduje się, pęka i rozpada na naszych oczach. Ogląd, podlegający tradycyjnym prawom weryzmu, stał się bezradny wobec rzeczywistości, która jest agresywna i totalnie niespójna. Gęstniejący wokół świat może oddać tylko bardzo zróżnicowana amplituda bodźców. Forma kolażowa, bo o niej wciąż mówię, oddziałuje bardziej sugestywnie. Trudno ją opowiedzieć, ale wyzwala intensywne emocje i potrafi konstruować ważne sensy. Lubię, gdy kolaż atakuje mój brak czujności, spetryfikowany system wartości, zmusza do natychmiastowej weryfikacji poglądów.

"Lew na ulicy" to chyba idealny materiał do rozbicia myślowych skamielin?

- Zakochałem się w tym tekście. Jest okrutny i ostry, ale delikatny i poetycki zarazem, prowadzi nas przez inferno, ale doprowadza do zbawienia. Małgorzata Semil, tłumaczka, która zawsze stara się życzliwie "zrymować" z moim gustem - często wybieram sztuki w oryginale, dopiero później ona przekłada je specjalnie dla mnie - uważała, że mi się nie spodoba. Okazało się jednak, że jest inaczej. "Lew na ulicy" to archetypowa podróż w poszukiwaniu siebie. Jedynym łącznikiem między scenami jest postać Isobel, zagubionej dziewczynki. Właściwie to jej duch: Isobel nie żyje, została zamordowana 17 lat przed rozpoczęciem akcji, jako dziewięciolatka. Jej duch wciąż błąka się w przestrzeni "pomiędzy", w bardo z tybetańskiego buddyzmu, gdzie odziałują na nią złe siły, demony.

Poszukuje tożsamości po śmierci...

- Odbywa w tym celu tajemniczą, okrutną podróż po życiach i doświadczeniach innych ludzi. Stając się świadkiem biografii innych, zaczyna rozpoznawać, kim sama jest, co się z nią kiedyś stało - że została zamordowana. Mroczna i fascynująca podróż prowadzi do kulminacyjnego, ewangelicznego aktu przebaczenia mordercy.

Dlaczego Kanada z "Lwa na ulicy" przypomina panoptikum: schizofrenik homoseksualista, sparaliżowana kobieta, prowadząca wyimaginowane życie erotyczne...

- Przecież Kanada nie pachnie żywicą! A poza tym to nie jest sztuka o Kanadzie. To jest sztuka o ludziach, których życie zmusza do zerwania masek ujawniając ich mroczne, demoniczne strony. I dlatego dotyczy nas wszystkich. Thomson często wpuszcza nas w pułapkę, rozpoczynając sceny obrazami słodkiego towarzyskiego konwenansu. Od miłych rozmów osób z klasy średniej, o stabilnym statucie zawodowym, sytuacji materialnej itd. I nagle odkrywa, że ta idylla ma wątłe podstawy. Że to ludzie głęboko nieszczęśliwi, tkwiący w zmistyfikowanym świecie. Lew symbolizuje złe siły; jak mówi Isobel - zabrał im serca i schował głęboko do kieszeni.

Czy na potrzeby spektaklu opracował Pan specjalną metodę pracy z aktorami?

- Sformowaliśmy grupę młodych, bardzo utalentowanych ludzi: Ewa Audykowska-Wiśniewska, Urszula Gryczewska-Staszczak, Matylda Paszczenko, Marieta Żukowska, Ireneusz Czop, Mariusz Ostrowski, z którymi wymyśliliśmy, że bohaterowie tej sztuki to ludzie leczący swe chore dusze za pomocą psychodramy, zespołowej terapii. Dlatego nikt nie schodzi w kulisy podczas przedstawienia, ale znajduje się w widocznej dla widza przestrzeni "poczekalni". Przestrzeń sceny, przestrzeń sacrum łączy w sobie jednocześnie planszę do gry, matę do ćwiczeń i graficzny obraz mandali.

Jest Pan autorem reżyserii, scenografia, oprawy muzycznej. Czy kolejnym krokiem będzie decyzja, że sam Pan wystąpi?

- Do tego na pewno nie dojdzie.

Dlaczego? Skoro interesuje Pana nie weryzm, a kolaż, to może nie potrzeba aktorskiej dykcji i prezencji?

- A jednak potrzeba! Każda formę, także kolażową, uwiarygodnia precyzja, a do niej potrzeba talentu...

Ale programy teatralne i plakaty już Pan sobie projektuje.

- Zacząłem w 2000 r. od spektaklu "Żałoba przystoi Elektrze" Eugene O'Neilla. Już na historii sztuki, którą studiowałem, intrygowała mnie sztuka użytkowa. To zderzenie prywatnego, intymnego namysłu artysty z przymusem: dzieło zostania zabrudzone, wyniesione na ulicę, jest przeznaczone do "pomacania". Nie chodzi mi o to, że ktoś chwyci program brudnymi dłońmi i go "upalcuje", lecz o znaczenie metaforyczne. Jestem wyznawcą komputera jako graficznego narzędzia: zrobiłem na nim wiele prac dla własnej przyjemności, a także czołówki do swoich programów telewizyjnych, filmów. To praca, która mnie odpręża. Mogę wrócić do domu z próby w teatrze o godz. 24 i do godz. 3 nad ranem projektować. Wstając od monitora poczuję się wypoczęty. Czego absolutnie nie da się powiedzieć o pracy w teatrze, która fascynuje, ale wysysa energię na maksa.

Teraz robi Pan afisze i programy do wszystkich tytułów Jaracza, nie tylko własnych.

- Taka propozycja wyszła od działu literackiego teatru oraz Waldemara Zawodzińskiego, dyrektora artystycznego. Mam jasne zasady: bazuję wyłącznie na własnym rozumieniu tekstu, a nie na wizji innego reżysera czy na przedstawieniu. Co zresztą nie byłoby możliwe: druki powstają znacznie wcześniej. Próbuję przełamać promocyjną tradycję Jaracza, że plakaty pokazują aktorów występujących w przedstawieniu. Plakat do "Lwa na ulicy" operuje tylko plastycznym znakiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji