Artykuły

Jan C. (z wąsami)

Tak się podpisywał w prywatnej korespondencji. Kiedy po raz pierwszy dostałem tak sygnowany mail, nie bardzo wiedziałem, co z tym zrobić. Ale jedno było pewne: to nie był list od sztampowego profesora uniwersytetu. Bo też Jan Ciechowicz był przeciwieństwem sztampy i uniwersyteckiego profesorstwa. Tym bardziej będzie go brakować - pisze Dariusz Kosiński.

Przypadek (jak zawsze znaczący) sprawił, że o śmierci Jana Ciechowicza dowiedziałem się w Gdańsku. Pociag, kórym szóstą godzinę jechałem do Gdyni na drugie przedstawienie musicalu "Wiedźmin", stanął na stacji Gdańsk Główny, a ja - skończywszy zaplanowaną na podróż pracę, a wciąż mając jeszcze chwilę czasu do końca trasy - wyjąłem komórkę i odruchowo zajrzałem na e-teatr. Wiadomość o śmierci Janka (proszę wybaczyć, ale jakoś trudno mi mówić o nim inaczej) była jak grom z jasnego nieba. I to nie tylko dlatego, że był dla mnie wciąż częścią aktualnej rzeczywistości, że jeszcze niedawno (ostatni mail dostałem 20 lipca) korespondowaliśmy w jakichś sprawach służbowych, a jadąc do Gdyni miałem nawet napisać z pytaniem, czy tego "Wiedźmina" ogląda na premierze, czy może jednak, jak ja, na drugim spektaklu.

Grom był nagły przede wszystkim dlatego, że mało kto z naszego środowiska tak całościowo ucieleśniał życiową energię, witalność, dynamizm, ciekawość świata i życzliwość dla ludzi. Minął tydzień, a ja wciąż nie potrafię myśleć o Janie Ciechowiczu jako kimś, kto się zatrzymał. Zawsze był w ruchu, nie tylko dlatego, że tak wiele podróżował, tyle wydarzeń inicjował, z tyloma miejscami i ludźmi był związany. Także dlatego, że ruchliwość była cechą jego osobowości i inteligencji.

Myślę, że nie obrazi się, jeśli powiem, że obu nas dotknęło schorzenie, które Krystyna Duniec i Joanna Krakowska zdiagnozowały kiedyś jako "naukowe ADHD". Janka interesowało bardzo wiele spraw i tematów, a jeśli spojrzycie na listę jego prac, to zobaczycie to w sposób oczywisty: sąsiadują tam ze sobą Rapsodycy i piłka nożna, tradycja romantyczna i dramat indyjski. A przecież publikacje to tylko część wypowiedzi tego niestrudzonego uczestnika konferencji i dyskusji.

Bywał niemal wszędzie, a wszędzie, gdzie bywał, był tym, co się zwykło nazywać duszą towarzystwa. Gawędziarz i anegdocista, bardzo łatwo nawiązujący kontakty z ludźmi i błyskawicznie przechodzący z nimi w relacje przyjacielskie i familiarne, ożywiał każde zgromadzenie z siłą, którą zwykło się przypisywać iskrom.

Spotykaliśmy się często, w różnych okolicznościach, głównie jednak zawodowych. Nigdy nie mieliśmy okazji bliżej współpracować, choć uczestniczyłem w jakichś jego projektach, a on nigdy nie odmówił udziału w czymś, co przygotowywałem. Zawsze miałem wrażenie, że jest mi życzliwy, że zwyczajnie mnie lubi, choć była między nami różnica pokoleń a przez długi czas także pozycji.

Poznałem profesora Jana Ciechowicza jako młody doktor, ciężko przeżywający każde konferencyjne wystąpienie i z zazdrością patrzący na tego uwodzącego słuchaczy człowieka, który w sytuacjach towarzyskich i publicznych czuł się jak ryba w wodzie. Zupełnie zaś zachwycało mnie i wprawiało w zazdrość, z jaką lekkością łamał akademickie konwenanse, zmieniał decorum, przechodził od naukowego wywodu do kolokwialnej niemal gawędy. Robił to nie tylko na konferencjach, ale też w sytuacjach o wiele bardziej formalnych.

Tak się złożyło (szczęśliwie dla mnie), że Jan Ciechowicz zgodził się być recenzentem w moim przewodzie habilitacyjnym. Nadesłana przez niego opinia o moim dorobku długo była potem wspominana w dziekanacie. Jego pracownice czytały ją na głos, zaśmiewając się ze sposobu, w jaki recenzent opowiadał o czytaniu mojego nieszczęsnego "Słownika teatru" na dworcu w jego ukochanych, rodzinnych Koluszkach (z obowiązkowym skojarzeniem z filmem Bajona w nawiasie). Przyzwyczajone do suchego i oficjalnego języka akademickich dokumentów urzędniczki nie mogły wyjść z zachwytu nad tym, że można go tak śmiało złamać. Tę recenzję pieczołowicie przechowuję w swoim archiwum, by w coraz częstszych chwilach zwątpienia przypominać sobie, że ktoś kiedyś napisał o mnie "żyje w zgodzie z Bogiem i ludźmi".

Przywołuję tę formułę, by ją niejako zwrócić. Ja na nią nie zasłużyłem, ale Janek, jakiego znałem - tak. Ludzi lubił z wzajemnością, a z Bogiem pozostawał zawsze w bliskim kontakcie. Na jednej z konferencji, na których byliśmy razem, ze zdumieniem zobaczyłem go wkraczającego do hotelowej sali jadalnej w płaszczu i zaróżowionego od chłodu o siódmej rano, gdy reszta uczestników odsypiała w spokoju wieczorne atrakcje. "Poleciałem do dominkanów na roratki" - rzucił w odpowiedzi na mój pytający wzrok. "Codziennie chodzę" - dodał tonem oczywistości, w której jednocześnie nie było nic z dewocji. Bo Jan Ciechowicz był chrześcijaninem codziennym i - jak mi się wydaje - praktycznym, raczej z ducha księdza Twardowskiego niż manifestacyjnych ortodoksów. Nie ukrywam - także to czyniło go sympatycznym w moich oczach. I żałuję, że z nim wtedy na te roraty nie poszedłem.

Nigdy też nie byłem z nim na meczu, a wiadomo, że kibicem był zapalonym (choć sam zdawał się mieć do tego właściwy sobie lekko autoironiczny dystans). Byliśmy jednak razem na stadionie i to nie byle jakim, bo na świeżutkiej gdańskiej Arenie (chyba wtedy jeszcze bez komercyjnego patronatu) wybudowanej na Euro 2012. Przed tymi mistrzostwami Jan Ciechowicz zorganizował w Gdańsku znakomitą konferencję o piłce nożnej, z której wyszedł potem opasły tom. W środowisku teatralnym trochę się oczywiście śmiano, że zajmuje się takimi niepoważnymi tematami, ale śmiejącym się wypada tylko życzyć, by ich "poważne" zagadnienia był kiedykolwiek przedstawiane z taką precyzją i dyskutowane z taka pasją, z jak wtedy rozmawialiśmy o futbolu. I by poświęcone im konferencje miały taki rozmach i dynamizm. Czy komuś innemu niż Jan Ciechowicz udałoby się zorganizować ekskluzywne wieczorne zwiedzanie reprezentacyjnej Areny w towarzystwie jej architekta?

Ostatnimi czasy Janek nieco się zmienił. Wciąż był pełen energii, ale w jego oczach pojawiało się jakby zatroskanie. W naszych relacjach wyrażało się ono dość zaskakująco, bo jego niemal braterskim zatroskaniem o mnie. Ile razy się w ostatnich latach spotykaliśmy, tuż po serdecznym jak zawsze przywitaniu, powtarzał nieodmiennie to samo ostrzeżenie: "za dużo robisz, za dużo, trzeba się oszczędzać - uważaj na siebie". To właśnie te słowa przypomniały mi się w pociągu do Gdyni, zaraz potem, gdy dowiedziałem się o jego śmierci.

Po "Wiedźminie", którego premiera - jak się potem dowiedziałem - była ostatnim przedstawieniem, jakie Janek widział za życia, wyszedł na scenę dyrektor Igor Michalski. Ukłony zatrzymały się, oklaski przycichły, gdy padły słowa "wczoraj w nocy zmarł Jan Ciechowicz", komuś siedzącemu kilka rzędów wyżej wyrwało się boleśnie zdumione "o, Jezu!", Dyrektor poprosił o uczczenie pamięci zmarłego chwilą ciszy, po której chyba ktoś z zespołu aktorskiego zakomenderował "brawa dla niego". I cała ogromna sala Teatru Muzycznego w Gdyni wypełniona po brzegi ludźmi długo oklaskiwała Jana Ciechowicza.

Bez wątpienia załużył na tę owację. I pewnie go ucieszyła myśl, że właśnie tak żegna się człowieka, który teatrowi, a zwłaszcza teatrowi w Trójmieście, poświęcił niemal całe życie. Ale najgłośniejsze nawet oklaski nie zmienią tego, że już nie przyjdzie ani jeden list podpisany "Serdecznie. Jan C. (z wąsami)".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji