Artykuły

Wiele zawdzięczam piłce

- Każdy z nas kogoś gra w życiu i trzeba bardzo uważać, kogo się gra, bo nie daj Boże, gdy jeszcze ktoś uwierzy. A znam takie przypadki, że koledzy uwierzyli bardzo w role, które wykreowali i tacy zostali się na całe prawdziwe życie. To jest tragiczne. Nie ma nic bardziej smutnego niż upadły idol - mówi MACIEJ KOZŁOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Ewa Siwicka: Zagrał pan wiele niełatwych ról, ale chyba najtrudniej było panu wejść w rolę ucznia i to nie w filmie czy teatrze, a we własnym życiu...

Maciej Kozłowski: - Jeżeli chodzi o trudne role, to ta była jedną z najtrudniejszych, jakie miałem do zagrania w życiu. Moja droga edukacji była dość długa i uciążliwa z różnych powodów, ale jakoś później mi się udało.

Wyrzucono pana z ogólniaka, potem z liceum wieczorowego, był pan w zawodówce, w technikum. Za co tak pana wyrzucano?

- Z reguły było tak, że miałem swoje zdanie, a oprócz tego od najmłodszych lat przejawiałem nieodpartą chęć w dążeniu do wolności osobistej. W związku z tym każda próba ograniczenia wolności, którą sobie wymyśliłem, kończyła się konfliktem, bardzo często przeze mnie prowokowanym. Ponieważ byłem strasznym tupeciarzem i niesfornym gówniarzem, więc dochodziło do permanentnych konfliktów. Kilka nazwisk profesorów, którzy mi uprzykrzyli życie, zapamiętam do końca życia, jak również kilka nazwisk tych, którzy mieli na mnie bardzo duży wpływ i w gruncie rzeczy ich taka "organiczna praca u podstaw" nad moim charakterem zaowocowała tym, że nie wylądowałem w kryminale, tylko udało mi się przebrnąć przez to Bagno.

Zamiast do szkoły, jechał pan do Budapesztu. Co pan tam robił?

- Handlowałem, walutą, złotem. To było bardzo opłacalne. Mieliśmy w Budapeszcie układ z przewodnikami wycieczek. Jak przyjeżdżała wycieczka np. z Niemiec, to zamiast wymieniać pieniądze w banku po oficjalnym kursie, wymieniali u nas. Bank płacił osiem do jednego, a my dawaliśmy dwanaście. Zarabiali więc po 4 forinty, a my po pięć. Budapeszt był wtedy centrum handlu, przyjeżdżali i sprzedawali kremy Nivea, ręczniki, skóry. Zarabiali forinty i kupowali u nas marki, dolary, albo złoto.

Mogli pana wsadzić do więzienia.

- Mało brakowało. Moi koledzy, chcieli szybko zdobyć duże pieniądze i siedzieli.

Trudno pana usprawiedliwić. Co na to mama?

- W domu się nie przelewało. Powiedziałem, że jadę zarobić parę groszy. Mama, jakby miała finanse, to by mnie nie puściła, ale nie miała. Za część pieniędzy zrobiliśmy generalny remont mieszkania.

Nieustanne wagary, imprezy, zmiany szkół. Jednak zdał pan maturę, choć dopiero w wieku 21 lat Długo pan dojrzewał.

- Rzucając szkoły, wychowując się w środowisku - powiedzmy to szczerze - kryminogennym, wciąż grałem w piłkę. Na jeden z turniejów dzikich drużyn przyszedł Kazimierz Głowacki, trener trzecioligowej Borty Zgierz i zapytał po meczu, co robię. "Nic nie robię, w piłkę gram i tak sobie chodzę". Spytał czy zacząłbym się uczyć i chodzić do szkoły, gdyby załatwił mi miejsce w klubie. Zgodziłem się. Dyrektor szkoły, do której mnie zaprowadził, przyjął mnie pod warunkiem, że w ciągu roku zaliczę dwa lata szkoły zawodowej. Udało się i jako 16-latek zadebiutowałem w III lidze. Piłce wżyciu wiele zawdzięczam.

Co spowodowało, że zainteresował się pan aktorstwem?

- Nie wierzę w przypadki, ale tutaj zadziałał pewien splot okoliczności. Mój kolega z technikum, próbował dostać się do Szkoły Filmowej i pojechałem z nim do Łodzi na spotkanie konsultacyjne przed właściwymi egzaminami. On wszedł na spotkanie, a ja siedziałem na korytarzu i przyglądałem się tej menażerii, która tam się poruszała. Doszedłem do wniosku, żęto ciekawe miejsce, że może warto byłoby spróbować i być może będzie to moje miejsce w życiu. Okazało się, że przeczucie mnie nie myliło. Ale jeżeli ktoś pyta mnie, czy spotkał mnie w życiu jakiś zawód, to zawsze odpowiadam: - Tak, aktor!

Zaraz po studiach trafił pan do Poznania?

- Na trzecim roku, Iza Cywińska, ówczesna dyrektorka Teatru Nowego w Poznaniu, przyjechała na egzaminy, zobaczyła mnie w "Operetce" Gombrowicza i zaproponowała mi angaż i czwarty rok kończyłem już jako aktor Teatru Nowego. Byłem tu sześć sezonów, ale nigdy nie byłem ulubieńcem Izabelli Cywińskiej; nigdy nic wielkiego nie pozwoliła mi za grać w tym teatrze. W pewnym momencie zaczęło brakować mi pasji i poczucia humoru. Nadarzyła się okazja, Janusz Wiśniewski dostał propozycję, by założyć własny teatr przy Centrum Sztuki Studio w Warszawie i jak mi to zaproponował, decyzję podjąłem w pięć minut. Chcieliśmy rzucić świat na kolana. Świat nie dał się rzucić, za to my upadliśmy.

Ale nadszedł pana czas. Od 9 lat gra pan w Teatrze Narodowym w Warszawie, wystąpił pan w ponad 50 filmach, rola Krzywonosa w "Ogniem i mieczem", rola w "Starej Baśni" i do tego Jaroszy w "M jak miłość" przyniosły popularność.

- To bardzo przyjemne, ale trzeba mieć do tego dystans, bo rola, film się kończy, a życie będzie biec dalej. Każdy z nas kogoś gra w życiu i trzeba bardzo uważać, kogo się gra, bo nie daj Boże, gdy jeszcze ktoś uwierzy. A znam takie przypadki, że koledzy uwierzyli bardzo w role, które wykreowali i tacy zostali się na całe prawdziwe życie. To jest tragiczne. Nie ma nic bardziej smutnego niż upadły idol.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji