Artykuły

Chaos na scenie i w głowach

"Św. Idiota" wg Fiodora Dostojewskiego w reż. Janusza Opryńskiego w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.

"Św. Idiota" premierowo wystawiony w sobotę w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej rozczarowuje. Jest głównie nadmiarem scen, bohaterów, słów i gestów. Brak w nim wyraźnej myśli przewodniej, wydaje się, że reżyser Janusz Opryński chciał całą wielką powieść upchnąć w trzygodzinnym spektaklu.

Wszystko zaczyna się na widowni, która na chwilę staje się przedziałem pociągu. Podróżują nim: Myszkin, Rogożyn i Lebiediew. Ten pierwszy to bohater tej opowieści: biedny, osierocony książę, który powraca do Rosji po latach leczenia się z padaczki w Szwajcarii.

Wraz z jego przyjazdem sprawy pewnej małej społeczności stają się jakby bardziej skomplikowane, a ludzie, których życie toczy się wokół nich, zatracają się w wyniszczających ich emocjach. Być może to właśnie Myszkin wyzwala w nich te destrukcyjne uczucia, bo sam jest obcym; przybyszem z innej rzeczywistości, uwolnionym od wiążących go konwenansów. Takim "Chrystusem" kochającym świat, świętym szaleńcem, w obecności którego inni pozwalają sobie na więcej. Ale, zdaje się, bezwarunkowa miłość powoduje, że ludzie głupieją i robią sobie wzajemnie krzywdę. Tyle mniej więcej wywnioskowałam z tego zbioru scenicznych obrazów. Zbyt wielu.

Inscenizacja Janusza Opryńskiego ma bowiem w sobie szkodzący jej nadmiar, co powoduje komunikacyjny chaos. Być może reżyser chciał przekrojowo pokazać pewien wyimek świata, który zmierza ku rozpadowi? Dopóki wszyscy udają i grają, jest dobrze. Kiedy opadają maski, a na wierzch wychodzą emocje, przestają też rządzić pewne reguły. Jednak w efekcie natłoku zdarzeń, osób i dialogów widz zaczyna się gubić, a więc i nużyć. W szczególności ten widz, który nie zna treści powieści Fiodora Dostojewskiego. A ten, który zna lub ją pamięta, zaczyna się zastanawiać, po co pokazywać na scenie aż tyle? Może mniej znaczyłoby więcej? I lepiej?

Problemem "Św. Idioty" jest także nadekspresyjna gra aktorów. Nie wiem, dlaczego niektórzy tak głośno krzyczą, wypowiadając swoje kwestie, inni wiją się jak piskorze po przestrzeni gry, a jeszcze inni wykrzywiają swoje twarze w tak okropnych grymasach? Ta wzmożona teatralność zabija po prostu i tak wątłą wiarygodność bohaterów. Nie ma tu niuansów, drobnych gestów, ukradkowych min i spojrzeń. Czyli tego, czym posiłkujemy się w życiu i co - użyte w teatrze - sprawia, że bohaterowie są nam w jakiś sposób bliżsi. Tutaj oglądamy posągowych, patetycznych i w sumie antypatycznych ludzi.

Nie rozumiem także, dlaczego dwie piękne, młode kobiety zakochują się w księciu Myszkinie (Rafał Sawicki). To bohater bardziej irytujący niż intrygujący Stroi dziwne miny, błądzi nerwowym wzrokiem po otoczeniu, stoi lub siedzi na baczność i do tego plecie trzy po trzy, przy okazji wyznając wszystkim miłość. Aktor nie ukrył w swojej postaci żadnej tajemnicy, za którą można by podążyć. Pozostałe postaci hołubią go chyba tylko dlatego, iż czują, że mogą Myszkina wykorzystać, gdyż okazuje się nagle, że został spadkobiercą sporego majątku.

Nie do końca też udało się wydobyć z księcia świętego szaleńca, którego to tropem miała ta inscenizacja pójść. Ani nie jest szalony, ani święty. Nie obnaża się, nie jest specjalne świątobliwy, nie wyrzeka się świata, a wręcz przeciwnie - rozkochuje w sobie dziewczyny. Co więcej, jego deklarowana miłość do wszystkich jest jakaś taka słaba. Nie chce mi się wierzyć, patrząc na niego, że potrafi rozsadzić zastany porządek.

Owszem, jest w tym spektaklu kilka pięknych wizualnie obrazów, w szczególności z udziałem powabnych kobiet. Można się nimi chwilami rozkoszować, siedząc w wygodnym fotelu. Nastasja Filipowna (Oriana Soika), femme fatale tego świata, uwodzi nas swoją urodą (ale tylko nią, bo z konstrukcją postaci i tym, jak mówi, już gorzej). Aglaja Iwanowna (Wiktoria Węgrzyn), wpatrzona w ukochanego Myszkina, kipi seksapilem, choć ukrytym. A Generałowa (Marta Gzowska-Sawicka) magnetyzuje wpierw swoją siłą, a potem budzi współczucie bezsilnością.

Zapadają w pamięć sceny, w której Nastasja uwodzi mężczyzn, a potem staje na ślubnym kobiercu z Myszkinem, by na koniec wyzionąć ducha w obłąkanym "danse macabre" z zakochanym w niej do szaleństwa Rogożynem. Ciekawie również wypadają chwile z udziałem chorowitego Hipolita (magnetyzujący Grzegorz Margas). To drugi święty szaleniec w tym towarzystwie; szaleniec, prorokujący swój koniec, który jednak nie nadchodzi.

Klimatu dodają: sugestywna, mroczna i tęskna muzyka, przytłumione, miękkie światło oraz podkreślające kobiece sylwetki, mieniące się kolorami, suknie. Wszystko to sprawia, że nad całością wisi jakaś tajemnicza aura, mistyczna i jednocześnie złowieszcza.

"Św. Idiota" chciał być spektaklem o szaleństwie, które od czasu do czasu budzi się w każdym z nas. Szaleństwie destrukcyjnym, ale może i czasem oczyszczającym atmosferę zakłamania. Jednak brakło w tym szaleństwie metody. A jeśli miał nią być chaos i przesada, to niestety ja tego nie kupuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji