Artykuły

Maria Maj: Przyjazd do Warszawy był jak wyjazd za granicę

- Od początku mojej pracy artystycznej szłam za twórcami teatru i inscenizatorami, którzy mnie interesowali - mówi Maria Maj, aktorka TR Warszawa.

Spotykamy się w palarni TR Warszawa przed próbą do spektaklu "Moja walka" w reż. Michała Borczucha na podstawie monumentalnej powieści Karla Ove Knausgarda. Borczuch wziął na siebie niełatwe zadanie, w końcu książka Norwega ma 3,6 tys. stron i jest rozpisana na sześć tomów. Knausgard opisuje w nich swoje życie od dzieciństwa aż po dojrzałość. ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: W spektaklu gra pani matkę. MARIA MAJ: Tak, gram Ingrid, teściową Knausgarda. Która była alkoholiczką. - Tego nie jestem pewna, nie zostało to powiedziane wprost przez Knausgarda. Na pewno dotykamy problemu alkoholizmu matek i ojców, a także tego, jak następne pokolenie próbuje się odciąć od rodziców i ich nałogu. Ta próba zdystansowania się czy przepracowania traum, niestety, często się nie udaje. Ingrid zresztą wypiera w sposób znakomity swój alkoholizm. Może to jej metoda na ucieczkę od rzeczywistości?

A to prawda z Mariuszem Szczygłem?

- Nie rozumiem.

Podobno nie chciał zrobić z panią wywiadu, bo nie jest pani alkoholiczką.

- A, o tym pan mówi.... Moja córka, która pracowała w "Wyborczej", chciała mnie wypromować. Zapytała więc Mariusza Szczygła, czy nie chciałby zrobić ze mną wywiadu. Podobno odpowiedział: "Bardzo lubię twoją mamę, ale gdyby była specjalną osobą, jak na przykład Staszka Celińska, która przestała pić, to mogłaby o tym opowiedzieć". Pomyślałam sobie wtedy: Co ten Mariusz Szczygieł o mnie wie... Może cicho piję w domu, jak Ingrid? (śmiech)

Uczta w sześciu tomach

Zakochałem się w "Mojej walce", a pani?

- Ja też. Nareszcie trafiłam na tak monumentalną powieść o czasach, w których żyjemy. Jestem z pokolenia, które czyta i bez książek w ogóle nie istnieje. "Moja walka" była dla mnie ucztą.

W sześciu tomach.

- Na szczęście, bo można długo ucztować. Ta powieść przywraca nas do rzeczywistości.

To znaczy?

- Świat znika, a w jego miejscu pojawia się obraz rzeczywistości wykreowany przez media. A Knausgard pisze o uczuciach, zmaganiu się z życiem. Bardzo szczerze pisze o sobie i swojej rodzinie. Każdy może się przejrzeć w tej historii. Knausgard dokonuje ofiary całkowitej: z siebie i ze swoich najbliższych. To mnie głęboko wzrusza.

I udowadnia, że w takim życiu, w którym nie ma fajerwerków i wielkiej historii, nasza nudna codzienność ma sens.

- Tak, on nobilituje zwykłe życie.

A jakie są kobiety w tej powieści?

- Babcia Karla Ovego od strony ojca jest radykalna i nieprzewidywalna. Silna, wyrazista. Druga babcia siedzi na wsi, piecze ciasta i choruje na parkinsona. Jest towarzyszką życia dla męża.

A matka Karla?

- Zdystansowana, wyrozumiała, niezależna. Wypełnia wszystkie funkcje przypisane żonie i kobiecie związane z macierzyństwem, ale nie jest nadopiekuńcza.

A pani matka jaka była?

- Tak jak matka głównego bohatera - pracowała jako pielęgniarka, rozstała się z mężem, była trochę nieprzewidywalna, żyła swoim życiem, o co miałam do niej pretensje.

Jakie pretensje?

- Że realizuje swój życiowy plan, a nie mój. Dzieci są bardzo egoistyczne.

Marzenie o bliźniaku boucle

W którymś z wywiadów przeczytałem, że jako młoda dziewczyna jeździła pani na ciuchy do stolicy.

- Tak, mieszkałam wtedy w Łodzi. Jeszcze w podstawówce jeździłyśmy z koleżanką na ciuchy pod Dworzec Wschodni.

W Łodzi nie było ubrań?

- Były, i to jakie! Dziewczyny ze szkoły plastycznej same je sobie szyły i wyglądały bardzo oryginalnie. A nam wtedy imponowały sweterki bliźniaki boucle. W Łodzi było sporo dzieci, których rodzice jeździli za granicę na placówki dyplomatyczne i handlowe i przywozili im takie sweterki. A my jeździłyśmy po nie na ciuchy do Warszawy.

Jaka była wtedy Warszawa?

- Fajna. To była metropolia. Z perspektywy Łodzi była nowoczesnym, świętym miastem. Wychowałam się na "Przygodzie na Mariensztacie" i na innych filmach, które bardzo stolicę promowały. Imponowała mi zwłaszcza Ściana Wschodnia i Dworzec Centralny.

Inne miasta takie nie były?

- Nie. Poza tym odbudową stolicy żył cały kraj. Przyjazd do Warszawy był jak wyjazd za granicę.

Wierzyła pani w socjalizm?

- Do 1968 r. bardzo! Kłóciłam się o ideały socjalistyczne z ojcem, który był z zupełnie innej opcji.

Piłsudczyk?

- Był przedwojennym oficerem, więc nie odnalazł się w komunizmie. A mnie podobała się idea wspólnoty i wyrównywania szans. Poza tym propaganda była bardzo silna, ja nie znałam innego życia. Pierwszy raz wyjechałam za granicę z teatrem w 1976 r. do Ameryki Południowej, miałam ponad 20 lat. Tam zobaczyłam ogromne różnice klasowe między biednymi i bogatymi. I myślałam: u nas jest lepiej. Kiedy jednak pojechałam do zachodnich Niemiec, przeżyłam szok. Myślałam, że tamtejsze miasta to scenografie filmowe. Różnica między światem, w którym żyłam na co dzień, a światem Zachodu była ogromna.

Libretta w papierowym teatrze

Na stałe przeprowadziła się pani do Warszawy w latach 90.

- Od początku mojej pracy artystycznej szłam za twórcami teatru i inscenizatorami, którzy mnie interesowali. Do Jeleniej Góry pojechałam z powodu fascynacji Henrykiem Tomaszewskim. Tam spotkałam młodego Krystiana Lupę i Mikołaja Grabowskiego. Z Grabowskim przeszliśmy do Opola robić teatr młodych, do Bogdana Cybulskiego, potem dalej z Mikołajem Grabowskim do Poznania. Grabowski odszedł do Krakowa, a mnie przyjęła Izabella Cywińska do swojego wspaniałego zespołu w Teatrze Nowym w Poznaniu. Stamtąd z Januszem Wiśniewskim trafiłam do Warszawy.

Jak to się stało?

- Janusz dostał propozycję stworzenia własnego teatru w Warszawie i zabrał ze sobą aktorów, z którymi chciał dalej pracować. To byli Ela Jarosik, Leszek Łotocki, Wiesio Komasa, Jacek Różański, Wanda Ostrowska, Marysia Robaszkiewicz, Grażyna Wolszczak i Maciek Kozłowski. Nie byliśmy już tacy młodzi, ale byliśmy grupą. Zaryzykowaliśmy.

Czym?

- Choćby rozpadem rodzin, niepewnością egzystencji. Nie wszyscy przyjechali tu z rodzinami, jak Komasa. Ja też poniosłam wysokie koszta tej decyzji, ale była dobra. Warszawa dała mi pewność siebie.

Na początku była tu pani sekretarką.

- To prawda, bo rozpadał nam się teatr. A trzeba było wynajmować mieszkanie, utrzymać się. Po ogromnym sukcesie "Metra", kiedy otwarto Teatr Buffo, zaproponowano mi pracę asystentki Janka Stokłosy w jego wydawnictwie muzycznym, ale stwierdziłam, że praca poza sceną nie bardzo mnie interesuje.

Jak pani jeszcze zarabiała?

- Wspólnie ze Zbyszkiem Michem robiliśmy w ramach jego Teatru Kici-Koci mały operowy teatr papierowy. Wystawiliśmy "Wolnego strzelca" Webera i "Latającego Holendra" Wagnera, same libretta. To był taki mały, papierowy teatrzyk, jakie się sprzedaje w Londynie w ekskluzywnych sklepach.

Aż w 1995 r. pojawił się TR Warszawa. To prawda, że to pani ściągnęła Grzegorza Jarzynę?

- Prawda.

Jak to było?

- Maja Ostaszewska i Marysia Peszek zaprosiły mnie na swój dyplom do krakowskiej szkoły teatralnej. Okazało się, że reżyserem egzaminu był młodziutki Grzegorz Jarzyna. To było coś tak wspaniałego, że postanowiłam namówić Grzegorza na Warszawę. Potem tak się szczęśliwie złożyło, że został dyrektorem teatru.

Magiczny skwer na Ochocie

Gra pani też w Pożarze w Burdelu. Podobno ludzie panią zaczepiają na ulicy i rozpoznają właśnie z tego spektaklu.

- Byłam entuzjastycznym widzem Pożaru w Burdelu i poczułam się ogromnie zaszczycona, kiedy zaproszono mnie do współpracy. To wspaniały zespół, świetne teksty. Burdel ma niesłychaną energię i dzieli ją z publicznością.

Nie przeszkadza pani, że Pożar jest polityczny i wszystkich wyśmiewa?

- Taka jest rola kabaretu, ale też wydaje mi się, że scenarzyści Michał Walczak i Max Łubieński widzą wady ludzi po dwóch stronach barykady. Raczej starają się łączyć, a nie dzielić, co w nich szanuję.

Czy dzisiaj nadal zachwyca panią Warszawa?

- Kocham to miasto. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym mieszkać gdzie indziej. Ktoś mnie kiedyś zapytał, dlaczego mieszkam w Warszawie. Odpowiedziałam: dlatego, że jest tu dużo Wietnamczyków. Podoba mi się, że w Warszawie jest taka ludzka różnorodność. Dzika strona Wisły z jej dzikimi ogniskami, jakby tam jakieś plemiona mieszkały... To miasto ma wspaniałą energię, mnóstwo pięknych miejsc, swój charakter.

Idąc do palarni, rozmawialiśmy o tym, że mieszkamy blisko siebie, bo na Ochocie. Lubi pani tę dzielnicę?

- Na Ochocie mieszkam 27 lat. Szczególnie kocham skwer Sue Rider, gdzie wychowały się moje wnuczki, a teraz wychowują się moje prawnuki. To magiczne miejsce. O, już pół do dwunastej, muszę lecieć na próbę. Ostatnie pytanie.

Lubi pani tę matkę Ingrid czy nie?

- Tak, jest mi bardzo bliska.

Dlaczego?

- Bo też jest aktorką. Jej córka Linda wymaga specjalnej troski, jest chora. Mogę przez nią uzyskać coś dla siebie.

Co konkretnie?

- To już moja tajemnica.

***

*Maria Maj jest aktorką związaną z TR Warszawa, gościnnie występuje w Pożarze w Burdelu. Ostatnio można było ją oglądać w spektaklach Anny Karasińskiej oraz w filmie Marty Karwowskiej "Tarapaty"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji