Artykuły

Uciec, ale dokąd?

"Św. Idiota" wg Fiodora Dostojewskiego w reż. Janusza Opryńskiego w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Tomasz Domagała na blogu DOMAGALAsieKULTURY.

W spektaklu Janusza Opryńskiego "Św. Idiota" Myszkin i Rogożyn nie spotykają się w pociągu, ale na widowni. A właściwie precyzyjniej - gdzieś ponad nią. Mityczna Szwajcaria, z której wraca po leczeniu Myszkin, jest jeszcze dalej niż widownia, może nawet dalej niż teatr - to stamtąd przybywa Ksiażę, gwiżdżąc słynne "Libiamo Ne' Lieti Calici" z opery "Traviata" (historia Nastazji jest w gruncie rzeczy jakimś jej wariantem). Tę kojarzącą się z lecznicą Szwajcarię w spektaklu konsekwentnie nazywa się "zagranicą". W potocznym rozumieniu jest to przestrzeń poza terytorium kraju, z którego perspektywy się ją określa. Janusz Opryński w sposób niezwykle inteligentny owo pojęcie rozszerza. W jednej z późniejszych scen Agłaja Jepanczyn omal nie spada na widownię, uratowana cudem przez Myszkina. Bo w spektaklu Opryńskiego widownia to już "zagranica", miejsce dla bohaterów spektaklu niebezpieczne. To z jego perspektywy my, widzowie, oglądamy całą tę filozoficznie pogłębioną telenowelę Dostojewskiego. Telenowelę, w której bohaterowie miotają się między prozą okrutnego życia a refleksją na temat swojego miejsca w świecie i metafizycznym strachem przed pustką.

W finale spektaklu Książę Myszkin, wbrew Dostojewskiemu, nie udaje się na leczenie do Szwajcarii, ale zostaje na scenie. Jelizawieta Jepanczyn, jedyna bohaterka spektaklu świadoma tego, co się naprawdę dzieje w świecie, widząca to, co "na powierzchni poematu i w środku", rzuca swoim współbratymcom:

"Wszystko to razem wzięte, ta cała zagranica, cała ta wasza Europa, to tylko fantazja i nic więcej, i my wszyscy za granicą to tylko czysta fantazja. Niech pan zapamięta moje słowa, sam się pan przekona."

Zrywa tym samym wszystkie maski i odziera nas wszystkich ze złudzeń. Nie ma Szwajcarii, nie ma lecznicy, nie ma dokąd udać się po pomoc. Bohaterowie są z góry skazani, tkwią w matni. Idąc tropem Opryńskiego - skoro nie ma "zagranicy", nie ma też podziału na widownię i scenę - tak więc my, widzowie, nie możemy czuć się bezpiecznie w swoich fotelach. Bo to my, my sami, tkwimy zamknięci w trapionym gorączką teatrze, w chorym kraju, w chorym świecie, zatracając w sobie resztki człowieczeństwa. W ciszy między słowami Jelizawiety a oklaskami pojawia się Beckett ze swoją "Końcówką": "pamiętaj, że na zewnątrz jest śmierć". Wielka pustka, strach przed nią, metafizyka i Dostojewski w pełnej krasie.

Według przedpremierowych zapowiedzi twórców, tytułowy "Św. Idiota" (tytuł książki filozofa Cezarego Wodzińskiego), Książę Myszkin miał być w spektaklu kimś na kształt jurodiwego, figury będącej w prawosławiu połączeniem świętego i szaleńca. W moim przekonaniu bielski Książę Myszkin jest jak na jurodiwego zbyt świadomy i zbyt obliczalny. Ciekawym jego rysem jest niewątpliwie budząca się w nim na nowo seksualność oraz jego eksperymenty z własną naturą. Na jurodiwego - "prostaczka bożego", nieświadomego swoich poczynań - zupełnie nie wygląda. W moim przekonaniu, zgodnie z koncepcją Opryńskiego, Myszkin bardziej niż jurodiwym jest dziełem sztuki. Lustrem. Gdy Myszkin ma paroksyzmy, cały świat przeżywa trzęsienie ziemi. Może też oczywiście być na odwrót - wszak to rodzaj zwrotnego sprzężenia. Najciekawsze wydaje się w tym kontekście pytanie, kto kogo wprawia w drżenie - świat Myszkina, czy Myszkin świat? W odpowiedzi na nie zawiera się przecież istota sztuki. Spektakl Opryńskiego w czasie swojego gorzkiego finału doznaje podobnego jak Myszkin paroksyzmu. Czy zatem owo metafizyczne drżenie to efekt wstrząsów naszego świata czy odwrotnie? Odpowiedź zostawiam już Państwu.

Adaptacja Opryńskiego jest świetna. Piszę to jednak z punktu widzenia kogoś, kto dobrze zna fabułę. Znakomicie skomponowane są zwłaszcza sceny drugiej części spektaklu. Przykładem piękne, poetyckie, uzupełnione o monolog mniszki z książki Wodzińskiego listy Nastazji i Agłai, ociekająca seksem "ławeczka" (rozmowa Myszkina z Agłają), czy lekko przekomponowana scena ze stłuczeniem przez Myszkina chińskiej wazy. Świetny jest też wątek "wampira" Hipolita, który - choć śmiertelnie chory - wciąż nie umiera, karmiąc się padliną ludzkiej litości i wysysając z ludzi resztki dobra. Jego funkcja w spektaklu Opryńskiego przypomina postać Smierdiakowa z "Braci Karamazow", małego acz niezwykle szkodliwego biesa, skazanego za karę na nieśmiertelność.

Jeśli chodzi o reżyserię, są sceny olśniewające - jak upokorzenie Gawriły Ardalionowicza na urodzinach Nastazji, amok generałowej Jepanczyn, próba samobójcza Hipolita, czy wreszcie zabójstwo Nastazji i czuwanie Rogożyna z Myszkinem przy jej zwłokach - ale też i mniej udane. Przykładem takiej reżyserskiej pomyłki jest początek urodzin Nastazji - goście (sami mężczyźni) niczym psy za suką "latają z wywieszonymi jęzorami", dybiąc na chwilę słabości gospodyni, która raz po raz "dosiada" jednego z nich. W tej "cieczce" bohaterki wieczoru nie bierze udziału tylko jej dawny admirator, Tocki. W moim przekonaniu nie powinien również Gawriła Ardalionowicz. O ileż ciekawiej byłoby, gdyby widząc ową "cieczkę" Nastazji stał w milczeniu i przełykał ślinę. W końcu to on ma się z Nastazją ożenić. I to głównie dla pieniędzy, nie dla jej seksapilu. Jeśli już jesteśmy przy Nastazji, to trzeba powiedzieć, że konstrukcja jej postaci w I części spektaklu też nie wypada najlepiej. Wycięcie wątku pedofilskiej znajomości kilkunastoletniej Nastazji z Tockim, nadającego jej status ofiary przestępstwa i rys cierpienia, robi z niej pospolitą kurwę, umiejętnie ubraną w kostium "wykwintnej kokoty z kameliami", wzorowanej na Violetcie Valery z "Traviaty". To wystarczy na Verdiego, ale już nie na Dostojewskiego. Na szczęście w drugiej części Nastazja jest już bardziej niejednoznaczna i pogłębiona. I sceniczny świat od razu wygląda atrakcyjniej i prawdziwiej.

Nie podobają mi się kostiumy Moniki Nyckowskiej. Wydają się bardziej efektem tego, jak artystka wyobraża sobie epokę, niż głębokiego zrozumienia scen powieści. Przykładem rażące rękawiczki oraz olśniewająca kolia Jepanczynowej, które nosi ona w scenie domowej, podczas zwykłego dnia tygodnia (pierwsza wizyta Myszkina u Jepanczynów). Generałowa wygląda w nich jakby wybierała się co najmniej na bal do Ermitażu, a nie przyjmowała niespodziewanego gościa we własnym salonie. Postaci w ogóle powinny zmieniać elementy garderoby, a nie tkwić przez cały czas w tych samych - nie zawsze przecież stosownych do sytuacji - kostiumach. No, chyba, że kostium to też więzienie. Jeśli tak, to rękawiczki uwięziły mnie na amen, a kolia zadusiła!

Aktorstwo jest bardzo nierówne. Oriana Soika w roli Nastazji jest świetna, jeśli wziąć pod uwagę grę pod dyktando reżysera. Wiarygodność w I części osiąga jednak dopiero w scenie upokorzenia Gańki. Znakomite są Marta Gzowska-Sawicka w roli młodej (to nie taka oczywistość) generałowej Jepanczyn oraz - objawienie spektaklu - Daria Polasik-Bułka w roli siostry Gawriły Ardalionowicza - Warwary. Obie aktorki prowadzą role konsekwentnie, prawdziwie i bezkompromisowo. W scenach z Iwołginami patrzy się tylko na Warwarę, zaś atak szału generałowej oraz przejmująca finałowa puenta spektaklu to popis Marty Gzowskiej-Sawickiej. Zapamiętam jeszcze na pewno Matusza Wojtasińskiego w roli Rogożyna (świetna ostatnia scena) oraz Grzegorza Margasa w roli wampirycznego histeryka Hipolita. Rafałowi Sawickiemu w roli Myszkina nic do zarzucenia nie mam, ale szczególnie pochwalić go też nie mogę. Oczywiście, Myszkin ma nijakość wpisaną w genotyp, ja jednak wyczułem w kreacji Sawickiego jakąś niestuprocentową obecność, jakąś aktorską niepewność. Może chodziło o - na siłę pakowane tu w postać Księcia - jurodiwstwo? Nie wszędzie tu ono pasuje; czy zatem i aktor się gubił? Kazimierz Czapla w roli generała Iwołgina był świetny, zapomniał tylko o jednym szczególe: Iwołgin był pijakiem. Mitomańsko-megalomańskie tyrady wygłaszał pod wpływem alkoholu. Wtedy były prawdziwe i przejmujące, zwłaszcza w zestawieniu z brutalnymi i ośmieszającymi reakcjami towarzystwa. Tymczasem bielski aktor ani razu nie zagrał pijanego! W związku z tym cała para idzie w gwizdek. Nad rolą powinien też popracować Michał Czaderna (Gawriła) i to z reżyserem! Zbyt wiele w jego roli egzaltacji, pustych miejsc i niepotrzebnej głośności, zbyt mało głębi i pracy z niuansem. Nieoczekiwanie łatwo oddała też pole koleżankom Wiktoria Węgrzyn w roli Agłai. Nie pokazuje nam powodów, dla których jest ona centralną postacią tej historii, równorzędną Nastazji. Nie można również zrozumieć, czemu to ją wszyscy chcieli w taki czy inny sposób posiąść. Tę tajemnicę aktorka musi w sobie jeszcze wyhodować.

Janusz Opryński zrobił bardzo dobre, klasyczne przedstawienie, które należy jeszcze bezwzględnie dopracować. Pochwalić go należy za pomysł, adaptację, a przede wszystkim za wiarę, jaką zaszczepił w zespole Teatru Polskiego. Mimo błędów, bielscy aktorzy stworzyli w "Św. Idiocie" prawdziwy zespół aktorski, grając ofiarnie i w pełni angażując swoje talenty i siły. Takich spotkań z teatrem jak najwięcej życzę Januszowi Opryńskiemu, bielskim aktorom oraz wszystkim widzom - w tym sobie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji