Artykuły

Uczyńmy go świętym

- Był otwarty, ale tylko do pewnego stopnia. Dostosowywał tekst do aktora, np. dla mnie trochę go przyciął. Ale miał bardzo precyzyjną wizję swoich sztuk. Jeździł po całym świecie i rozmawiał z reżyserami jako konsultant. Pracował też z tłumaczami. Jako widz własnych sztuk zwykle cierpiał. Dlatego przed wyjazdem na konsultacje powiedział kiedyś: "Sposób na moje sztuki oni i tak już mają. Ja jadę zadbać o to, by mieli też wątpliwości" - Rick Cluchey, legendarny odtwórca Krappa opowiada w Gazecie Wyborczej o swojej pracy i przyjaźni z Samuelem Beckettem.

Joanna Derkaczew: Jak to się stało, że grupa więźniów z San Quentin zaczęła grać sztuki Becketta?

Rick Cluchey: W dużym stopniu był to mój pomysł. Trafiłem do więzienia, gdy miałem 21 lat. Napad z bronią w ręku, dożywocie. Trzy lata później, w 1957 r. profesjonalna grupa San Francisco Actors Workshop pokazała u nas "Czekając na Godota". Mówi się, że zobaczyłem ich spektakl i doznałem olśnienia. Sprawa wygląda jeszcze ciekawiej. Nawet mnie nie wypuszczono z celi podczas tego pokazu. Ale zacząłem czytać sztuki Becketta. Wraz ze współwięźniami poszliśmy w końcu do władz więzienia i dostaliśmy pozwolenia, by wystawiać dwa spektakle do roku.

Jak przekonał Pan innych więźniów, że lepiej grać Becketta niż farsy czy komedie?

- To był przełom lat 50., 60. Wtedy mało kto w Stanach wiedział o Beckecie, a intelektualiści prześcigali się w dziwacznych interpretacjach. Dla więźniów jego świat był po prostu bliski. Pokazywał, że życie to rodzaj niewoli. Ściera się dobro ze złem, jasność z ciemnością, ale tak naprawdę nie ma wyjścia, nic się nie zmienia. I ciągle się na coś czeka, tak jak my czekaliśmy na pory posiłków, list z domu, by wyjść. Myśmy złamali jakieś reguły w życiu. On łamał wszelkie reguły w sztuce. Podobnie jak Sławomir Mrożek, po którego teksty też sięgaliśmy.

Co się zmieniło, gdy Beckett sam zaczął pracować nad waszymi spektaklami?

- Po 12 latach w San Quentin zostałem zwolniony i założyłem grupę teatralną dla byłych skazańców. Zacząłem pisać do Becketta, wkrótce poznaliśmy się we Francji i zgodził się pomóc mi przy roli Krappa. Zanim spotkaliśmy się w Berlinie, dużo ćwiczyłem. Ale gdy zacząłem grać, natychmiast mi przerwał. Powiedział: "Nie mów w ten sposób. Nie usłyszą cię". Zdziwiłem się, bo głos miałem silny. Ale on wiedział, że chodzi o coś więcej niż dźwięk. I przeprowadził mnie przez ten tekst słowo po słowie.

Czy Beckett tłumaczył Panu, o co chodzi w Krappie?

- Krapp to człowiek, który w 39. roku życia postanawia porzucić wszystko, co ciemne - alkohol, kobiety, cielesne przyjemności. Chciał iść w stronę światła, intelektu. Oczywiście kompletnie mu się to nie udaje i przegrywa. Ciągle sam sobie przeszkadza, przerywa, czegoś się boi. Ciągłe wychodzi jego ciemna natura. To sztuka o walce światła i ciemności. Taki manicheizm.

Bóg kontra zło?

- Beckett nie mówił o znaczeniach. O jego poglądach religijnych wiem tylko tyle, że wbrew obiegowym opiniom nie był ateistą. Często zmagał się z Księgą Genesis. Tam też wszystko rozbija się o podstawowy problem oddzielenia światła od ciemności. Sama inscenizacja była prosta - stół i magnetofon. Najtrudniejsza w tamtych czasach była obsługa tego magnetofonu. Przewinąć, zatrzymać, trafić na właściwe miejsce. W końcu zdecydowaliśmy się puszczać dźwięk z offu. Za rok minie 30 lat, odkąd gram Krappa. W więzieniu byłem na to za młody. Zaczynając pracę z Beckettem byłem po czterdziestce. Teraz mam 73 lata i nie muszę grać. Jestem Krappem, od początku do końca stworzonym przez Becketta.

Pozwalał Panu wpływać na ostateczny kształt spektaklu?

- Był otwarty, ale tylko do pewnego stopnia. Dostosowywał tekst do aktora, np. dla mnie trochę go przyciął. Ale miał bardzo precyzyjną wizję swoich sztuk. Gdy reżyserował, potrafił dokładnie pokazać, jak należy wymówić dane zdanie. Ciągle pokazywał. Kiedyś zabieraliśmy się do "Końcówki". Beckett jako Nell wszedł do kosza na śmieci i zaczął skrzeczeć głosem starej kobiety. Nie krępowało go, że na scenie są obcy aktorzy, a na widowni dziennikarz z Dublina. To było naprawdę szokujące. I z pewnością zupełnie nie pasowało do jego powszechnego wizerunku.

A czy czasem oglądał swoje sztuki jako widz?

- Częściej jeździł po całym świecie i rozmawiał z reżyserami jako konsultant. Pracował też z tłumaczami. Jako widz własnych sztuk zwykle cierpiał. Pamiętam, jak siedzieli z reżyserem Alanem Schneiderem na balkonie Royal Court w Londynie. Wystawiał Peter Brook czy Peter Hall, a Beckett tylko kulił się na fotelu i powtarzał: "Wszystko, źle, wszystko źle". Dlatego przed wyjazdem na konsultacje powiedział kiedyś: "Sposób na moje sztuki oni i tak już mają. Ja jadę zadbać o to, by mieli też wątpliwości".

Wobec Pana był bardziej wyrozumiały?

- Byliśmy przyjaciółmi, nazywał mnie swoim przysposobionym synem. Mojego syna też nazwałem Samuel. Ale grać musiałem tak, jak ustaliliśmy. Gdy ruszaliśmy z zespołem w trasę, nie przestawał nas kontrolować. Wszędzie miał swoich ludzi, szpiegów. Pisarze, dziennikarze donosili mu, że zagraliśmy coś inaczej, zrobiliśmy jakiś błąd. Wszyscy wiedzieli, czego chciałby Beckett. A często po prostu nie wiedzieli, że to sam Beckett zmienił coś w sztuce specjalnie na nasze potrzeby. Dbał o nas. Wysyłał do mnie mnóstwo pocztówek. Przed rocznym tournée po Australii zrobiono mi badania i okazało się, że mam problemy z sercem. A przecież przez 12 miesięcy miałem niemal co wieczór grać trzy role pod rząd: w Końcówce, Krappie, Godocie. Beckett natychmiast napisał, że przysyła zastępstwo.

Nie skorzystał Pan?

- Nie, ale czułem jego opiekę. Był jak ojciec, nauczyciel. Potrafił okazać ludziom mnóstwo współczucia. Te historie o wspomaganiu artystów, o dzieleniu się Nagrodą Nobla z innym pisarzem to wszystko prawda. Mówi się, że odcinał się od życia, od współczesnego świata. Ale miał swoje sposoby, by zawsze być na bieżąco. Był niemal uzależniony od radia BBC. Codziennie przyjmował też po kilka wizyt: artystów, intelektualistów, akademików. Wiele przeszedł, widział mnóstwo potwornych rzeczy. Nie tylko podczas wojny. Pod koniec, w Paryżu mieszkał naprzeciwko więzienia. O szóstej odbywały się tam egzekucje. Opowiadał mi, że co rano tłum gromadził się już o 4.30, by lepiej się przyjrzeć, jak spada czyjaś zgilotynowana głowa. Straszne. Ale to nawet pasowało do jego irlandzkiego poczucia humoru.

A czy potrafił się śmiać także z siebie?

- Gdy przeczytał moją książkę o nim, powiedział: "Boże! Co za życie". Myślę, że w ostatnich latach żałował, ze nie zrobił więcej - z powodu zdrowia, problemów. Był delikatny, wrażliwy. A przecież dawał siebie ludzkości przez cały czas. Nie występował z politycznymi oświadczeniami, ale przecież Havel czy Mrożek także wszystko, co najważniejsze, wypowiadali przez swoje teksty. W czasie wojny czynnie przeciwstawiał się Hitlerowi, współpracował z wywiadem brytyjskim, pracował w szpitalu Czerwonego Krzyża. Dla mnie był świętym. W katolicyzmie potrzeba stu lat na ogłoszenie czyjejś świętości. W tym roku mamy setne urodziny Becketta. Uczyńmy go świętym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji