Artykuły

Wanda Neumann: Charyzmatyczna dama sceny

- Hebanowski był autorytetem artystycznym i intelektualnym. Gdy zaczynał na próbie mówić, już znajdował posłuch. Słuchało się go z ogromną uwagą, dawał cenne rady jak grać. Cenił aktorów, którzy potrafili powiedzieć coś poza tekstem, którzy nosili w sobie tajemnicę, metafizykę - mówi aktorka Wanda Neumann w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim w Dzienniku Trybuna.

Krzysztof Lubczyński: Gdy umawialiśmy się telefonicznie na rozmowę i padła wzmianka o Pani najgłośniejszej roli filmowej, w filmie Stanisława Różewicza "Drzwi w murze" z 1973 roku, wspomniała Pani, że ilekroć przejeżdża Pani obok ulicy Chopina w Sopocie, to przypomina się Pani czas, gdy tam, w starej willi, był plan tego filmu. Ceni Pani wspomnienia? WANDA NEUMANN: Bardzo. Wspomnienia są częścią kultury w ogólności, a częścią kultury indywidualnej każdego z nas. Poza tym praca akurat nad tym filmem, który miał duży rezonans wśród krytyków i publiczności, osoba reżysera Stanisława Różewicza czy moich starszych, doświadczonych aktorskich partnerów, Ryszardy Hanin i Zbigniewa Zapasiewicza - wszystko to sprawia, że zachowałam ten film w pamięci jako ważny moment mojej aktorskiej biografii. Wspominam ten czas z sentymentem, pamiętam Zapasiewicza chodzącego po ulicy i koncentrującego się przed ujęciami.

Z lektury informacji biograficznych Pani poświęconych wyczytałem, że pochodzi Pani z artystycznej rodziny...

- Przede wszystkim muzycznej. Ojciec, Leon Neumann, z zawodu nauczyciel, dyrektor szkół był także poetą. Mama grała na skrzypcach, na fortepianie, na harmonijce ustnej. Ona z kolei odziedziczyła to po swoim ojcu, który był multiinstrumentalistą, grał na wielu instrumentach, miał swój zespół, choć z zawodu był kimś innym. Z mamy przeszło to na nas, a było nas w domu sześcioro, brat i pięć dziewczyn. Grałyśmy na fortepianie, ja trochę grałam też na skrzypcach i na wiolonczeli. Postanowiłam zdawać do Liceum Muzycznego, w którym znalazłam się na wydziale pedagogicznym, który w rezultacie skończyłam. Uznałam jednak, że jestem zbyt słaba, by być muzykiem, solistką, a praca pedagogiczna mnie nie pociągała. Jednocześnie interesowałam się sztuką. Był to czas początków telewizji, w której pojawiły się koncerty, informacje o sztuce, spektakle teatru telewizji. Wszystko to mnie fascynowało i czułam, że to sfera, w której mogę się zrealizować, która może być drogą mojego życia. Skończyło się na tym, że postanowiłam zdawać do szkoły aktorskiej i wybrałam filmową szkołę łódzką.

Dlaczego nie krakowską czy warszawską?

- Warszawa wydawała mi się zbyt trudna, dużo mówiło się o odgrywających tam dużą rolę parantelach rodzinnych, protekcjach środowiskowych. Ja takiego zaplecza nie miałam. Poza tym szkoła łódzka kojarzyła mi się z filmem, z wytwórnią filmową, a ta dziedzina mnie wtedy najbardziej interesowała. To był czas fascynacji słynnymi gwiazdami zachodniego kina, takimi jak Giną Lollobrigida czy Sophia Loren, na co i ja byłam wrażliwa. Pierwsze spotkanie z filmem przydarzyło mi się na trzecim roku, w 1967 r. zagrałam dużą rolę w filmie Anny Sokołowskiej "Julia, Anna, Genowefa". Niedługo potem zagrałam niewielką, ale ważną rolę w innym filmie Stanisława Różewicza, w "Samotności we dwoje", gdzie partnerowałam Barbarze Horawiance, Mieczysławowi Voitowi i Ignacemu Gogolewskiemu. Była tam piękna, subtelnie zaaranżowana scena dyskretnego współczucia, jakie grana przeze mnie służąca okazuje zdradzanemu przez żonę pastorowi. Różewicz czuł obraz, miał wszystko uprzednio gruntownie przemyślane, nie improwizował, bardzo dbał też o subtelne detale psychologiczne.

Z tego czasu zapamiętałem Panią także z roli Hanki Marusarzówny w "Zniczu olimpijskim" Lecha Lorentowicza...

- Tak. Przydarzyło mi się kilka ról postaci historycznych m.in. Bronia Dłuska, siostra Marii Curie-Skłodowskiej, a także Dobrawa w "Gnieździe" Jana Rybkowskiego. Zupełnie niedawno odbyło się w Iławie bardzo miłe wspomnieniowe spotkanie z publicznością w związku z tym filmem, który nakręcono głównie na tamtejszej wyspie Żuławie Wielkiej. Mam z tą wyspą także miłe wspomnienie osobiste, bo jeszcze jako narzeczeni pojechaliśmy tam z przyszłym mężem na wakacje. Warunki były spartańskie, ale wspominam ten pobyt bardzo ciepło, w tym wędkarstwo męża.

Jak się Pani pracowało z Rybkowskim, który miał jako reżyser komercyjny rodowód w kinie przedwojennym, kiedy to terminował u głośnych wtedy reżyserów?

- Był zupełnie inny niż Różewicz, był raczej sprawnym organizatorem planu filmowego, traktowanego wyłącznie zadaniowo. Liczył na jakąś scenę erotyczną między Dobrawą a Mieszkiem, ale jakoś do niej nie doszło.

Wróćmy na chwilę do Pani lat studenckich w Łodzi. Kogo z profesorów chciałaby Pani wspomnieć?

- Choćby opiekuna naszego roku Antoniego Lewka, który nie był jakąś wielką sławą czy indywidualnością, ale był niezłym pedagogiem i nauczycielem podstaw technicznych zawodu aktorskiego. Także Hannę Małkowską, aktorkę Teatru im. Stefana Jaracza, bardzo kulturalną panią, która uczyła nas wiersza i teatralnej ogłady. W Łodzi nie było sław takich jak w Warszawie, ale rzetelni pedagodzy, którzy uczyli nas mówić "do ostatniego rzędu" i tak, żeby każde słowo było słyszalne od początku do końca. Dzisiejsi absolwenci, młodzi tego nie potrafią. Nie mają podstaw rzemiosła aktorskiego. Bardzo mnie to irytuje i smuci.

Po dyplomie znalazła się Pani w zespole Teatru Nowego w Poznaniu

u Jerzego Zegalskiego...

- Gdzie zadebiutowałam w roli Elżbiety Valois w "Don Karlosie" Fryderyka Schillera w reżyserii Izabeli Cywińskiej. To był rok 1968. Za rok będzie mój jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Dobrze wspominam też rolę Smugoniowej w "Uciekła mi przepióreczka" Żeromskiego, tytułową "Elektrę" Eurypidesa, hrabinę Harrys w "Pierścieniu Wielkiej Damy" Norwida. W Teatrze Nowym w Łodzi, dokąd przeszłam po trzech sezonach poznańskich, zagrałam na początek m.in. Ewę Pobratyńską w "Dziejach grzechu" Żeromskiego, a potem urodziłam córkę. Do Łodzi wróciłam tym chętniej, że łódzkie korzenie miał mój mąż i wieloletni partner artystyczny Wiesław Nowicki, aktor i reżyser, także poeta, autor nagrodzonych tomików wierszy, syn Sabiny Nowickiej, wybitnej łodzianki, która z Leonem Schillerem zbudowała Teatr Wielki w Łodzi, wieloletniej dyrektorki Teatru im. Jaracza. Mój mąż był studentem wybitnego pedagoga łódzkiej szkoły, pana profesora Modrzewskiego. Mąż uczył się u niego reżyserii w duecie z Adamem Hanuszkiewiczem, który w tym celu przyjeżdżał do Łodzi. Mąż w ogóle był moim mistrzem i wielkim wsparciem artystycznym. Sam z kolei wiele zawdzięczał jako reżyser Stanisławowi Hebanowskiemu, z którym się prywatnie przyjaźnił. I to właśnie Hebanowski ściągnął nas z Łodzi do Gdańska, do Teatru Wybrzeże, w roku 1973.

Jakim człowiekiem był Hebanowski? Znany i opisany jest jako wybitny inscenizator, analityk, intelektualista teatru, nowator, tłumacz, między innymi z monografii Andrzeja Żurowskiego, ale jako człowiek już mniej. Brakuje o nim anegdot jak o Holoubku czy Łomnickim...

- Nazywaliśmy go Stulkiem. Był człowiekiem delikatnym i wrażliwym, a jednocześnie bardzo refleksyjnym. Nie miał natomiast częstej u intelektualistów skłonności do szyderstwa, kpiarstwa. O ludziach mówił tonem poważnym, serio, widział w nich raczej tworzywo do dramatu niż do komedii. Taki też był jego teatr, daleki od krzykliwości, jaskrawych barw, ostrych kontrastów i ekshibicjonistycznie ujawnianych emocji. Pobudzał wyobraźnię, inspirował, cenił aktorski charyzmat, tajemnicę, niedopowiedzenie. Był nowatorem teatralnym, ale w treści, a nie w zewnętrznej formie. Nie jako hałaśliwy, ekscentryczny awangardysta, ale jako odkrywca nowych sensów, nowych kontekstów. Rozbijał utrwalone klisze, myślowe schematy. Koncentrował się na problemie. Forma była do tego dostosowywana a nie odwrotnie.

Jak ten delikatny człowiek radził sobie z tak trudną, anarchistyczną zbiorowością jak zespół aktorski? Lech Ordon opowiadał mi, że tylko twardzi dyrektorzy typu Zygmunta Hübnera potrafili skutecznie zapanować nad kapryśną, niezdyscyplinowaną społecznością aktorską...

- Hebanowski był autorytetem artystycznym i intelektualnym. Gdy zaczynał na próbie mówić, już znajdował posłuch. Słuchało się go z ogromną uwagą, dawał cenne rady jak grać. Cenił aktorów, którzy potrafili powiedzieć coś poza tekstem, którzy nosili w sobie tajemnicę, metafizykę. Mnie bardzo cieszyło, że potrafił

we mnie zauważyć obok dramatyzmu także strunę komediową, którą w sobie bardzo lubię - co udowodniłam rolami Podstoliny w "Zemście", a potem Fiokły w "Ożenku" Gogola.

Ja bardzo silnie odbieram także Pani aktorski charyzmat kobiecy, emanujący podskórnym, intensywnym, ale powściągliwie okazywanym erotyzmem. Odbierałem to tak w Pani młodzieńczej roli w "Drzwiach w murze", ale także w teatralnych kreacjach dojrzałej księżnej Yorku w "Ryszardzie IV" czy dojrzałej pani de Valmont. Ale wracam do kwestii charyzmatu aktorskiego. Ja tę charyzmę jako widz bardzo cenię. Są wybitni aktorzy z tajemnicą i wybitni bez tajemnicy. Kiedy oglądałem Pani kreacje, czy kreacje np. Krzysztofa Gordona czy Marka Walczewskiego, to nigdy nie wiedziałem jak poprowadzicie rolę, zawsze byliście dla mnie tajemniczy, ale już wybitni skądinąd aktorzy tacy jak np. Jan Świderski czy Ewa Wiśniewska przy całym swoim kunszcie tajemnicy nie wnoszą, nie zaskakują, nie intrygują...

- Dobrze, że są tacy widzowie, którzy to tak postrzegają i się na tym znają, bo znawców tej dziedziny jest coraz mniej. Dobrze skomponowana rola to suma myśli, rozwiązań, intuicji, energii. Bardzo cenię sobie np. rolę Maryny w "Weselu" Wyspiańskiego, tym bardziej, że krytyk z Krakowa Elżbieta Morawiec właśnie w mojej interpretacji zobaczyła tajemnicę. Ciekawie pracowało mi się z Krzysztofem Nazarem, który zaangażował mnie do roli księżnej Yorku w "Ryszardzie III" Szekspira, a także w sztuce Petera Weissa "Marat Sade". Nazar był trudnym, ale inspirującym reżyserem. Potem był jeszcze "Wiśniowy sad" Czechowa, "Bazylissa Teofanu" Tadeusza Kicińskiego, "Taniec śmierci" Strindberga, "Fantazy" Słowackiego. A w końcu emerytura, na którą posłał mnie po objęciu Teatru Wybrzeże pan Maciej Nowak. Przyszedł tu robić porządki, choć nie miał przygotowania do prowadzenia teatru, w ogóle nie biorąc pod uwagę mojego dorobku na tej scenie i mojej przydatności zawodowej. Przypomnę, że w wcześniej w Poznaniu widzowie uhonorowali mnie dwukrotnie "Złotą Chryzantemą", a w Gdańsku dwukrotnie nagrodą im. Iwo Galla, nie mówiąc już o nagrodach festiwalowych.

Zaskoczyła mnie tym Pani, bo pamiętam tekst pana Nowaka, w którym ubolewał, że w Polsce nie są wykorzystywani w filmie i na scenie doświadczeni aktorzy średniego i starszego pokolenia, że to wielka strata dla polskiej Melpomeny...

- Czyli co innego pisał, a co innego robił. Nie pierwszy taki przypadek w życiu. A przecież nadal gram, obecnie między innymi w sztuce "Wilkommen w Zoppotach" Adolfa Nowaczyńskiego w "Teatrze Wybrzeże". Na szczęście Nowaka już tu nie ma, a dyrektorem jest Adam

Orzechowski, który dał mi, po tym przykrym okresie, kilka dużych ról.

Pani pierwszy okres w Gdańsku to także współpraca z Teatrem Telewizji w studiu gdańskim...

- ...które mieściło się we Wrzeszczu na Jaśkowej Dolinie. Animatorem tego teatru był pasjonat, poeta, prozaik Jerzy Afanasjew, podpisujący się "Afanasjew z Sopotu". Dzięki niemu ta scena . przeżyła swój okres świetności. Zagrałam tam sporo ról, m.in. Lizę w "Młynie na wzgórzu" według skandynawskiego pisarza Gjellerupa.

Wspomniała Pani o Stanisławie Hebanowskim jako o arcyważnym dla Pani artyście i człowieku. Czy kogoś jeszcze chciałaby Pani wspomnieć?

- Tak, choćby Izabellę Cywińską, ale jej musiałabym poświęcić osobny tekst. Ważny był dla mnie Jerzy Kreczmar, u którego zagrałam w "Szatach Prospera" Ernesta Renana i Martę w "Zamianie" Paula Claudela. Z Hebanowskim łączyła go artystyczna, myślowa precyzja. Jego spektakle były konstrukcjami myślowymi, dość chłodnymi emocjonalnie. To były raczej dramaty myśli, niż dramaty akcji czy serca. Od aktorów wymagał czegoś większego niż tylko sztuki realistycznego grania. Bardzo ważny był dla mnie także Stanisław Różewicz. Był przede wszystkim reżyserem filmowym, a do teatru "wpadał" od czasu do czasu, gościnnie. Grałam u niego w Gdańsku w "Domu Bernardy Alba" Federica Garcia Lorki i "Sztukmistrzu z Lublina" Singera. Pamiętam też jego świetną realizację "Biedermana i podpalaczy" Maxa Frischa. Podobnie jak Hebanowski, także Kreczmar, był mistrzem reżyserskiej precyzji i dyscypliny, Nie mogę też nie wspomnieć Marka Okopińskiego, wieloletniego dyrektora "Teatru Wybrzeże", reżysera i dynamicznego artysty. Choć Jego sposób reżyserowania był zagadką dla aktorów.

Krzysztof Gordon określił jego sposób reżyserowania sformułowaniem: "reżyserował tak, jakby nie reżyserował"...

- Na pewno Okopiński, jeśli trafił na odpowiedni dla siebie tekst i znalazł zrozumienie u aktorów, to potrafił zrobić wybitne przedstawienie. Chcę też wspomnieć dwóch ciekawych reżyserów z którymi współpracowałam -Ryszarda Majora, twórcę nieklasycznego oraz Krzysztofa Babic-kiego, bardzo dynamicznego i ze skłonnościami awangardowymi. Babicki lubi przewartościowywać klasykę teatru, szukać w niej nowych znaczeń, uwspółcześniać, burzyć ich strukturę literacką. Nie interesują go konteksty polityczne, społeczne, koncentruje się na relacjach międzyludzkich, lubi demaskować swoje postacie. Chcę też wspomnieć o znakomitych koleżankach i kolegach aktorach z "Wybrzeża" - Halinie Winiarskiej, Halinie Słojewskiej, Joannie Bogackiej, Krzyśku Gordonie, Jerzym Łapińskim, Stanisławie Michalskim oraz o wspaniałym scenografie Marianie Kołodzieju, jednym z największych mistrzów tej sztuki.

W 1977 roku założyła Pani wraz z mężem "Teatr na Przymorzu"...

- Byliśmy dynamicznym, przebojowym artystycznym małżeństwem. Od początku naszej pracy w teatrze prowadziliśmy równolegle, własną działalność artystyczną, która była naszą osobistą wypowiedzią. Realizowaliśmy monodramy, spektakle publicystyczne o treści aktualnej, kameralne spektakle poetyckie. Przypomnę choćby dwa: "Małego księcia" Saint-Exupery'ego czy spektakl "Koncert wiosenny" wg opowiadań Janusza Korczaka, zrealizowany także w języku esperanto. Nasze spektakle z wieloma postaciami, graliśmy we dwójkę. Na zasadzie komedii dell'arte, w oparciu o fantazje, ruch sceniczny i nieliczne rekwizyty. Przeżyliśmy w tej działalności ogrom najrozmaitszych doświadczeń.

Kontynuuje Pani działalność swojego teatru?

- Tak. Realizuję nadal teksty Juliana Tuwima, a Jana Brzechwy "Pchłę Szachrajkę" i Kornela Makuszyńskiego "Przygody Koziołka Matołka" prezentuję w ramach cyklu "Czytajmy dzieciom". Obecnie doszło mi jeszcze jedno zadanie - prezentacja wierszy mojego męża Wiesława Nowickiego wydanych pośmiertnie w tomikach "Wiersze gostomskie" i "Wiersze łódzkie żartobliwe", a także tomiku mojego ojca Leona Neumanna "Wiatraczny poeta".

W czym Pani teraz gra poza "Wilkommen w Zoppotach" Nowaczyńskiego w reżyserii dyrektora Adama Orzechowskiego w Wybrzeżu?

- W ważnym spektaklu "Martwe dusze" wg Gogola w reż. Janusza Wiśniewskiego. A także gościnnie w łódzkim Teatrze Powszechnym w "Branczu" Juliusza Machulskiego w reż. Michała Siegoczyńskiego.

Czytając teksty o Pani natknąłem się na uwagi, że mimo znakomitych początków nie miała Pani szczęścia do filmu. Czuje się Pani spełniona jako aktorka?

- Czuję się spełniona. Miałam szczęście szeroko działać na niwie teatralnej, ale także filmowej i szczęście do dobrych spotkań z ludźmi, którzy mnie inspirowali. Sensem teatru jest spotkanie, akt twórczy, w którym aktorzy spotykają się z widzami, ale także z innymi twórcami. Mimo, że nie zostałam muzykiem, to w tej dziedzinie także czuję się spełniona, bo miałam okazję śpiewać na scenie, a reszty dopełniła moja córka Ewelina Nowicka, utalentowana skrzypaczka, solistka, która mieszka w Hamburgu.

Dziękuję za rozmowę.

***

Wanda Neumann - ur. 24 listopada 1945 roku w Urbanowie. Wybitna aktorka scen i filmu polskiego. Absolwentka PWSTiF w Łodzi (1968). W latach 1968-1971 w Teatrze Nowym w Poznaniu, 1971-1973 - Teatr Nowy w Łodzi, od roku 1973 związana głównie z Teatrem "Wybrzeże" w Gdańsku. W filmie zagrała m.in. w "Julii, Annie, Genowefie" A. Sokołowskiej (1967), w "Samotności we dwoje" (1968) i "Drzwiach w murze" St. Różewicza (1973), "Zniczu olimpijskim" L. Lorentowicza (1969), "Południku zero" Waldemara Podgórskiego (1970), "Ciemnej rzece" (1973) i "Milionerze" (1977) Sylwestra Szyszko, "Pensji pani Latter" St. Różewicza (1988). Pojawia się też w popularnych serialach telewizyjnych, m.in. "Na dobre i na złe", "Pensjonat pod Różą", "Lokatorzy", "Kryminalni".

Zagrała dziesiątki ról teatralnych, tworząc wiele wybitnych kreacji, m.in. w "Don Karlosie" F. Schillera (1968), tytułową w "Elektrze" Eurypidesa (1970), w "Pierścieniu Wielkiej Damy" CK. Norwida (1970), "Dziejach grzechu" S. Żeromskiego (1973), "Śnie" F. Kruszewskiej (1974), "Cyganerii warszawskiej" A. Nowaczyńskiego (1974), "Weselu" St. Wyspiańskiego (1976), "Zamianie" R Claudeia (1977), "Pannie Julii" A. Strindberga (1977), "Bazylissie Teofanu" T. Micińskiego (1978), "Zemście" A. Fredro (1982), "Wiśniowym sadzie" A. Czechowa (1985), "Sztukmistrzu z Lublina" B. Singera (1988), "Dialogach karmelitanek" G. Bernanosa (1991), "Fantazym" J. Słowackiego (1993), "Tańcu śmierci" A. Strindberga (1996), "Ryszardzie III" W. Szekspira (2000), "Niebezpiecznych związkach" Choderlos de Laclos (2000), "Ożenku" (2009) i "Martwych duszach" (2014) M. Gogola, "Wilkommen w Zoppotach" A. Nowaczyńskiego (2014). W Teatrze Telewizji m.in. w "Justynie" Elizy Orzeszkowej (1974) czy w "Młynie na wzgórzu" Karta Gjellerupa (1977). Laureatka m.in. Nagrody Prezydenta Gdańska w dziedzinie kultury (2008) i Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji