Artykuły

Kraków. Jerzego Nowaka 60-lecie debiutu na scenie Starego

Dziś [24 kwietnia] o godz. 19 na Nowej Scenie Starego Teatru odbędzie się wieczór jubileuszowy Jerzego Nowaka z okazji 60-lecia, jakie minęło od debiutu aktora w tym teatrze.

Jak to możliwe, skoro wiedzieliśmy dotychczas, że Jerzy Nowak debiutował rolą Znoska w "Starej baśni" Kraszewskiego - i to w Teatrze Młodego Widza w roku 1949, a w Starym Teatrze znalazł się dopiero w 1955 roku?

Zapytaliśmy o to samego aktora.

- Wszystko prawda. Byłem na I roku, to jeszcze nie była szkoła teatralna, lecz studio aktorskie przy Starym Teatrze, kiedy na jego scenie wystawiano opowiadającą o wojennej Warszawie sztukę Pepłowskiego "Droga do świtu" w reżyserii Józefa Wyszomirskiego, który potem zasłynął filmową rolą Waltera. I faktycznie, już na I roku miałem tzw. solówkę; dzisiejszej młodzieży teatralnej to nic nie mówi, bo ona gra i większe role, ale wtedy na I roku stanąć na scenie i móc wygłosić kwestię - to było przeżycie. Ależ mi koledzy zazdrościli... Owszem, wielu z nas statystowało, ale niemo. A ja sam wygłaszałem całą kwestię. Pamiętam do dziś: "Proszę pół kilo wiśni". Sprzedawał je też statysta, legendarny inspicjent Józef Daniel, jeszcze przedwojenny, m.in. z Qui Pro Quo. I zdarzyło się to równo 60 lat temu - wyjaśnia, śmiejąc się Jerzy Nowak.

Aktor od lat prezentuje do siebie i swego zawodu dystans, a że obdarzony jest dużym poczuciem humoru, zatem i dzisiejszy wieczór wypełnią anegdoty i autoironia. Trudno zresztą o inny stosunek do swego aktorstwa, skoro tyle w nim meandrów.

- Na I roku uważano mnie za niesłychanie zdolnego człowieka, za talent nieprzeciętny. Ale potem, już w szkole teatralnej przy ul. Szpitalnej, profesor Tadeusz Burnatowicz potraktował mnie pewnego razu tak ostro, że zamknąłem się w sobie i przez kolejne lata wręcz namawiano mnie do zmiany zawodu. "Tyle jest pięknych zawodów na "a": a to stolarz, a to szewc, a to krawiec..." Na III roku ukryty za katedrą podsłuchiwałem, co też ciało profesorskie ma o mnie do powiedzenia. Zaczął tenże Burnatowicz: "No, szkoda chłopca, języki zna, inteligentny, nawet go lubię...". Kolejne osoby też wypowiadały się niewiele lepiej, aż doszło do Alfreda Szymańskiego, a ten swym wielkim głosem rzekł: "A moim zdaniem zdolny, a w każdym razie pracowity, dajmy mu szansę". I tak dobrnąłem do końca, by stanąć przed komisją ZASP-u, która dopuszczała do uprawiania zawodu. Przewodniczył jej Bohdan Korzeniowski - i cóż, znów lekko nie było, niemniej dostałem legitymację aspiranta, ale z zastrzeżeniem co do ruchu scenicznego, emisji głosu, dykcji... Niemal wszystkiego. W ciągu trzech lat miałem te braki uzupełnić i przystąpić do kolejnego egzaminu. Ale jakoś nikt tego nie dopilnował, zatem nie osiągnąłem ani stopnia kandydata na aktora, że już o członku rzeczywistym nie wspomnę. Do dziś jestem aspirantem.

Będzie dzisiejszy wieczór dla aktora okazją do wspominania kolegów i przyjaciół, z których wielu już nie żyje, jak Wiesław Drzewicz, kolega z roku, czy Henryk Bąk, partner z filmu "Orzeł". Ale pewnie pojawią się i inni, z którymi przez 60 lat Jerzy Nowak spotkał się w pracy i prywatnie. Jaka to lista?

- Długa, a i tak pewnie wszystkich, którym wiele zawdzięczam i z którymi połączyły mnie serdeczne więzy, nie wymienię. Zacznę do Gucia Holoubka - kolegi ze studiów, przyjaciela, z którym 5 lat spędziliśmy w Teatrze Śląskim w Katowicach, i Władysława Woźnika - mojego ukochanego profesora; jeżeli jako tako mówię dzisiaj wiersze, to dzięki niemu. A potem był Władysław Krzemiński - mój wspaniały dyrektor ze Starego Teatru, obdarzony wielkim poczuciem humoru, w ogóle - panisko. I Halina Gallowa, która uczyła mnie dykcji na I roku, a potem w "Starym" spotkaliśmy się w "Krzesłach" - wspaniała partnerka i przyjaciółka. I oczywiście Konrad Swinarski, u którego grałem m.in. w "Sędziach", "Żegnaj Judaszu", a wcześniej w "Nie-Boskiej komedii", z którą wiąże się zabawna anegdotka. Grałem Pankracego i Kondzio zaproponował: "Słuchaj Jurek, chcę wykorzystać twoją gardziel, bo jak wiem, możesz swobodnie wlać w siebie dwie setki naraz...". I w scenie, w której Pankracy odwiedza Hrabiego Henryka, gdy kamerdyner wniósł dwa kielichy wina, brałem kielich i momentalnie wlewałem sobie całą zawartość do gardła. Widząc to Hrabia odstawiał swój kielich z niesmakiem, co miało oznaczać - z chamem pił nie będę. Oczywiście normalnie to był barszcz. Ale 19 marca inspicjent, Józef Opolski, miał imieniny, zatem tym razem barszcz to nie był. Wyczułem to, więc tym chętniej jednym haustem pochłonąłem zawartość, widząc, jak grający Hrabiego Marek Walczewski nie odstawia kielicha, tylko też zamierza wypić. Porwałem mu i chlup w siebie...

Z reżyserów muszę też wymienić Andrzeja Wajdę, który - zaskakując wszystkich, ze mną włącznie, powierzył mi m.in. rolę Pana Młodego w "Weselu", a potem Żyda w wersji filmowej, i Zuckera w "Ziemi obiecanej"; i Krzysztofa Zanussiego, u którego zagrałem w "Bracie naszego Boga". Byliśmy potem u papieża w Rzymie, stoimy rządkiem, podchodzimy, witamy się. "Jerzy Nowak, Stary Teatr" - mówię, na co słyszę: "Przecież wiem...". I na pewno Stevena Spielberga, u którego w "Liście Schindlera" miałem 30 dni zdjęciowych, bo dopisał dla mnie rolę, tyle że do rozpowszechnianej poza Polską wersji telewizyjnej filmu. I Agnieszkę Holland, która powierzyła mi rolę w filmie "Julia wraca do domu", sprawdzając się i jako reżyser, i jako koleżanka. A i nie mogę nie wspomnieć Andrzeja Konica, u którego zagrałem w serialu "Czarne chmury", a potem spotkaliśmy się po latach na wakacjach, z czego zrodziła się wielka przyjaźń. Kiedyś podobną przeżyłem z Leszkiem Herdegenem. I koniecznie muszę wspomnieć moje dwie wspaniałe uczennice z PWST: Annę Seniuk, która do dziś, jak jestem w Warszawie, traktuje mnie jak rodzonego ojca i dziadka zarazem, i Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Zresztą w obu się kochałem.

A w ostatnich latach spotkałem dwie cudowne osoby. Żuka Opalskiego, któremu zawdzięczam wyreżyserowane przez niego dwa bardzo ważne i urocze spektakle - "Babski wybór" i "Sekrety nietoperzy, czyli intymny seans kabaretowy". W tym drugim partneruje mi Beata Rybotycka, w której się zakochałem, a i niejaką wzajemność wyczuwam - co mówię bez względu na jej męża, Krzysztofa Jasińskiego, do którego też mam słabość, bo przed laty zorganizował mi w Teatrze STU wspaniały benefis, za co do dziś jestem mu bardzo wdzięczny.

W ogóle teatrowi zawdzięczam bardzo wiele. Przed 30 laty jako Wojewoda w "Mazepie" spotkałem Marię Andruszkiewicz, która grała Amelię, moją żonę. Na tyle przekonująco, że od tamtego czasu jesteśmy razem, nawet ponad dwa lata temu wzięliśmy ślub.

Takie wyznanie aktora, który w czerwcu skończy 83 lata, musi być puentą. Reszta - dzisiaj wieczorem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji