Cuda
Carlo Gozzi nienawidził Oświecenia i swego imiennika Goldoniego. Na złość racjonalnej epoce, która rozum postawiła najwyżej, pisał teatralne baśnie, w których wszystko mogło się zdarzyć. Cudowne historie pełne tajemniczych metamorfoz pozwalały zwyciężać uczuciu i przywracały teatrowi swobodę, którą z kolei zabijał znienawidzony Goldoni, kodyfikując komedię dell'arte, a tym samym zamieniając teatr improwizowany w odgrywanie sztuk. Piotr Cieplak nienawidzi racjonalnego cwaniactwa i współczesnej pazerności tak samo, jak teatru odgrywającego, czy jak kto woli, odklepującego sztuki. Oto powinowactwo reżysera z autorem, które uskrzydliło "Ptaszka zielonopiórego" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Piotr Cieplak ma już w Warszawie swoją publiczność i zagorzałych zwolenników. Po "Historyji o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim" wystawionej wcześniej we Wrocławiu i nagrodzonej na festiwalu w Opolu, teatr Cieplaka zaczął zyskiwać niemal rangę teatru kultowego. Przychodzą tu ludzie bardzo młodzi, częściowo zwabieni być może graną na żywo muzyką Kormoranów, ale przede wszystkim oryginalną autorską koncepcją reżysera. Biorąc pod uwagę, że polski teatr autorskimi spektaklami stoi, nie dziwi, że na Cieplaka wszyscy spoglądają z wielką nadzieją i życzliwą troską, udzielając mu wielkiego kredytu zaufania, bo może to właśnie on poprowadzi kiedyś którąś z narodowych scen. A że jest reżyserem nie tylko zdolnym, ale i pracowitym, o czym świadczy spora ilość premier, i w dodatku skromnym i niełasym chyba na blichtr i poklask, szanse, że nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei są spore. Mimo wzbudzanych kontrowersji i zastrzeżeń (sam do tej pory miałem ich sporo).
Jarmarczna wzniosłość, z rytmu człowieczego płynąca duchowość i zakorzenienie wysokiego, a czasem nawet najwyższego w niskim. Oto jak można próbować rozwiązać karkołomne zadanie opisania teatru Piotra Cieplaka. Każdy przedmiot, nawet najbardziej pospolity, ma szansę stać się teatralnym rekwizytem i przez chwilę chociaż udawać królewskie berło, będąc w istocie zwykłym kijem. Trochę tak, jak w zabawach dzieci, gdzie wystarczy umowa, by rzeczy zwykłej nadać niecodzienną rangę. Rekwizyt zresztą dobiera się tu niezwykle starannie, a skoro już pojawi się na scenie, będzie bardzo dokładnie "ograny", czyli wyeksploatowany ze wszystkich możliwych znaczeń, skojarzeń i odniesień. Temu zamiłowaniu do uwznioślania rzeczy codziennych, przedmiotów z rzeczywistości niższej rangi towarzyszy, pozornie sprzeczne, umiłowanie spektakularnego efektu teatralnego, widowiskowych chwytów inscenizacyjnych, uzyskiwanych często bardzo prostymi środkami. Dlatego uważam tę sprzeczność za pozorną, bo jeśli dobrze przyjrzeć się teatralności Cieplaka, jest ona może nie pospolita, ale bardzo prosta, rodem z teatru jarmarcznego. Nie chciałbym jednak, żeby ktokolwiek pomyślał, iż mamy tu do czynienia z jakimś rodzajem ludowości. Chodzi tu bardziej o franciszkańskie umiłowanie świata, połączone z wysublimowaną teatralną poetyckością. "Ptaszka zielonopiórego" sam Gozzi nazwał bajką filozoficzną. Wkraczamy w teatralny świat, w którym wszystko się może zdarzyć. Z ulgą przyjmujemy, że z góry wiadomo, które z postaci mają zły i nieodmiennie czarny charakter, a które mają ulec zaklęciu i doznać magicznej odmiany. Chętnie wracamy do zadeptanej i stłamszonej dziecięcej wrażliwości, która bez podejrzliwości godzi się na zaproponowaną konwencję i pozwala wierzyć w historię bliźniaków usuniętych z dworu na rozkaz złej królowej, a potem osobliwie ocalonych przez wykonawcę królewskiego rozkazu, który zawinął dzieci w dwadzieścia cztery metry importowanego płótna i wrzucił do rzeki. Nie dziwi nas zabłąkany duch królowej Ninetty, pogrzebanej pod rurą od zlewu. Na tę baśniową nielogikę nakłada się porządek postaci z komedii dell'arte. Renzo i Barbarina - wyłowione z rzeki bliźnięta - dorosły i zajęły miejsce młodych, poszukujących szczęścia w miłości (inamorati z dell'arte). Ich przybrani rodzice to Smeraldina i Truffaldino - upiorny kiełbaśnik, toczący ze swą żoną zawiłe dysputy o salcesonie i mortadeli, poruszający się w sposób charakterystyczny dla Arlekina. W "Ptaszku" jest także na przykład głupio-mądry Pantalone. W spektaklu Cieplaka większość postaci ubrana jest współcześnie, bez jakiejkolwiek stylizacji na teatr dell'arte, bez masek. Nawet zła królowa, jaskrawię przerysowana, o wiele bardziej przypomina postać z filmów Lyncha lub Alexis z "Dynastii" (skojarzenia są kwestią wrażliwości), niż jakiekolwiek baśniowe wyobrażenie o królowej, nawet złej. Jedynie postacie przynależące do świata posągów, noszą historyczne lub jawnie teatralne kostiumy. Piotr Cieplak uruchomił w tym spektaklu całą teatralną maszynerię, by budować efekty znane z teatru dla dzieci. Większa część półtoragodzinnego przedstawienia grana jest na wąskim proscenium przy zamkniętej żelaznej kurtynie. Postaci wyłaniają się spod podłogi i gwałtownie, jak zły sen, znikają w czeluściach zapadni. W tajemny sposób, na skutek rzucenia zaklętego kamienia wyrastają spod ziemi pyszne stroje dla pary bliźniaków. Barbarina, której los ofiarował niespodziewane bogactwo, rozpościera na scenie ogromny czerwony płaszcz ze słonecznymi złoceniami. Żelazna kurtyna podniesie się dopiero pod koniec spektaklu, by ofiarować widzom najbardziej niesamowite, choć zarazem najbardziej jawnie teatralne obrazy. W mrokach sceny kryje się przestrzeń próby, którą muszą przejść bohaterowie. W tajemnej zamglonej grocie grasuje wielki potwór z poszarpanymi białymi skrzydłami. Tu trzeba szukać ptaszka zielonopiórego, który przywrócił bohaterom szczęście i harmonię, i zdejmie z nich czar. Bohaterowie - Renzo i Barbarina pobłądzili bowiem nadmiernie, ufając filozofii i kombinatoryce myśli (dzieci namiętnie czytały "nowoczesne książki" kupowane przez przybranych rodziców na wagę, do pakowania wędlin). W końcowej scenie wszyscy gromadzą się na scenie, zawisając na huśtawko-szubienicach, które powoli opadają z nieba. Wpatrzeni w kontur ptasich skrzydeł na horyzoncie, nieruchomieją, jakby ktoś rzucił na nich urok. Dopiero ubrany siermiężnie (na biało) "ptaszek zielony, co życie odmienia" wyrwie ich z odrętwienia, nucąc magiczne słowo "Miłość". Teraz już szybki komediowy koniec. Bohaterowie szczęśliwie łączą się w pary, Ninetta pochowana pod rurą od zlewu (aktorka biega po scenie owinięta w potworną zardzewiałą rurę!) zmartwychwstanie, ku radości wdowca-męża--króla. Zanim kurtyna opadnie, odcinając widzów od baśni, usłyszymy jeszcze, że zła królowa zamienia się w żółwia. Jaki morał płynie z bajki filozoficznej o ptaszku zielonopiórym? Miłość jest jedynym sposobem walki z nienasyceniem, które cierpią bohaterowie spektaklu. Miłość jest jedynym sposobem walki z nudą i uzależnieniem od wartości materialnych, miłość ocala. Miłość jest jedyną wartością, dla której warto żyć. Ci, którzy mają na względzie tylko własny pępek, nie mają szans osiągnąć szczęścia. Oto historia prosta i bardzo zarazem istotna. "Ptaszek zielonopióry" dojmująco wzrusza, kiedy wygnani z czarownej krainy musimy spojrzeć prawdzie w oczy i zmierzyć się ze światem, w którym brakuje tak samo miłości, jak cudownego ptaszka i innych cudów. Rzecz jasna znajdą się tacy, którzy uznają ten problem za banalny.
Tekst Gozziego zachowuje ironiczny dystans wobec klasycznej tragedii i tragedii szekspirowskiej. Pojawiają się aluzje do Sofoklesa, do historii Króla Edypa (niewiele brakowało, a król Tartaglia nieświadomie popadłby w kazirodczy związek z własną córką). Ale przede wszystkim "Ptaszek zielonopióry" śmieszy. Wielką w tym zasługa Joanny Walter, która rzecz na użytek polskiej prapremiery przetłumaczyła tyleż brawurowo i współcześnie, co błyskotliwie. Także aktorzy swoją grą znakomicie wpisują się w baśniowo-jarmarczny rytm spektaklu. Szczególnie podobał mi się Andrzej Szeremeta w roli Renzo, Sławomir Orzechowski grający Truffaldina i Jarosław Gajewski w roli owdowiałego króla. Szeremeta osiągnął najwyższy stopień filozoficznej katatonii. Orzechowski zwija się jak w ukropie wzorem dobrego pieczeniarza, a Gajewski odmierza swój podejrzany królewski majestat zmienianym co, krok rytmem i sposobem chodzenia. Dzieło wieńczy wszechobecna muzyka Kormoranów i oszczędna, czasami wyzywająco tandetna scenografia Ewy Beaty Wodeckiej.
Oby takie teatralne cuda zdarzały się częściej.