Artykuły

Żartowniś

Do pomysłów reżysera zawsze dodaje coś od siebie. Na scenie pokazywał krowi jęzor, puszczał karpia i przypinał sobie różne peruki. Taki jest Jan Hencz, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi. Z artystą rozmawia Krzysztof Kowalewicz.

JAN HENCZ: Ostatniego wywiadu udzieliłem jakieś piętnaście lat temu. O czym chce pan ze mną rozmawiać?

KRZYSZTOF KOWALEWICZ: O teatrze. Wygląda mi Pan na poważnego aktora.

- Bo takim jestem.

Akurat! Z Pańskich żartów scenicznych można by złożyć kilkutomowe wspomnienia.

- Większość ludzi żyje szaro, smutno, biednie. Do tego czasy nie nastrajają najlepiej: wojny, zagrożenie terroryzmem. Jak się patrzy na świat zbyt poważnie, to jest niedobrze. Śmieje się z siebie i z innych, ale bez złośliwości. Moje motto to: "Kochaj siebie i innych, choćby byli dalecy od twojego ideału człowieka". Mam taką naturę, że staram się przedstawiać rzeczywistość sobie i innym w jaśniejszych barwach. Nie obracam życia w żart, tylko chcę tworzyć wokół siebie wesołą atmosferę. To nie zmienia faktu, że jestem poważny.

Ile czasu na dobę?

- Oto samo zapytał mnie raz kolega. Odpowiedziałem: "we wtorki i piątki między 16.15, a 16.30". A tak naprawdę te wszystkie żarty to pozory. Jestem poważny cały czas. Proszę mi wierzyć.

Ale kawały chętnie Pan opowiada?

- Oczywiście. Nawet sam je układam. Poproszę o jakiś autorski?

- Nie opowiem. Układam tylko świńskie.

Jaki żart zrobił Pan ostatnio kolegom na scenie?

- W "Ciotce Karola" w każdym spektaklu wchodziłem w innej peruce. Z paniami charakteryzatorkami przekopałem teatralny magazyn. Później upinałem perukę w tajemnicy przed resztą i w kulisach tak stawałem, żeby żaden z kolegów mnie nie zauważył. Nie było mocnych. Wszystkich "zgotowałem" za każdym razem, chociaż spodziewali się, że coś kombinuję.

Co na to publiczność?

- Najczęściej nie zauważa moich żartów. Myśli, że tak musi być. Nawet jak ktoś przyszedł kolejny raz na tę samą sztukę, to zapomina, jak graliśmy daną scenę poprzednim razem. Nasze wewnętrzne kawały nie powinny bawić publiczności. Pamiętam, jak przeczytałem w jakiejś recenzji ze spektaklu: "aktorzy bawili się znakomicie, publiczność mniej". Nie wolno do tego dopuścić.

Długo przygotowuje Pan numer dla kolegów?

- To jest przebłysk, chwila. Któryśdziesiąt raz gramy spektakl. Nudno, smutno, aż się prosi jakieś ożywienie. Oczywiście nigdy nie robię żartów wypaczających treść przedstawienia. Zawsze nawiązuję do konwencji, sytuacji.

Poproszę o przykład.

- Graliśmy "Boga" Allena. Długo chodził za mną ten żart, aż w końcu się zdecydowałem. Poszedłem do sklepu mięsnego. Wybrałem wielki kawał wołowiny. Przez godzinę męczyłem się, aż w końcu wyciąłem z niego potwornie długi jęzor, taki ze 30 cm długości i 20 cm szerokości. Przyczepiłem go do peruki na wysokości ust i jako powieszony Zeus zjechałem na mostku z góry. Do dzisiaj nie zapomniałem min kolegów. Pełna konsternacja. Milczeli kilkanaście sekund. Ale publiczność nie zauważyła nic dziwnego. Ludzie chyba pomyśleli, że po prostu mam taki jęzor.

Zdarzały się numery groźne dla zdrowia?

- No pewnie. W "Sonacie Belzebuba" Witkacego miałem popełnić samobójstwo. Wziąłem pistolet do ręki, przystawiłem lufę do skroni. Strzelam raz, drugi, trzeci. Nic. Pusty magazynek wypada na podłogę. Już wiadomo, że się nie zastrzelę. Co robić? Udawać, że biorę lekarstwo i się truję? Głupota. Niewiele myśląc odwróciłem pistolet i kolbą walnąłem się w głowę. Padłem, a z głowy polała mi się krew. Wszyscy koledzy zaczęli się śmiać, ja też. Publiczność biła brawo. Żaden z widzów nie podbiegł na ratunek?

- Niestety rzadko można liczyć na pomoc publiczności. Pamiętam tylko jeden taki przypadek. Grałem w "Cydzie". W scenie pojedynku odwróciłem się plecami do kolegi. Ten wyciągnął bagnet i nagle kobieta na widowni wstała i krzyknęła do mnie: "Synku, uważaj!".

Robił Pan kolegom dowcipy z rekwizytami?

- To łatwe w przygotowaniu numery, np. do walizki zamiast papierów pakuje się ciężarki i aktor ledwo wnosi walizę na scenę. Ale takie złośliwe dowcipy nie są w moim stylu. Zresztą z rekwizytami nie mam najlepszych wspomnień. One chyba się na mnie zmówiły. Pamiętam "Sen srebrny Salomei". Wbijam w scenę miecz i zaczynam monolog. Pod koniec kwestii miałem go wyciągnąć i zejść ze sceny. Łapię za miecz i nic. Mówię dalej i ręką szarpię, aby go obruszać. Wciąż nic. Złapałem oburącz. Bez rezultatu. Skończył mi się tekst i musiałem zejść ze sceny. Miecz został. Później koledzy mówili, że to też sobie przygotowałem. Czy niektóre żarty obróciły się przeciwko Panu?

- Niestety tak. W "Kotce na torach" grałem z kolegą parę bandziorów, która zaczaja się na ofiarę na mokradłach. Reżyser wymyślił, że zdejmujemy kalosze i wylewamy z nich wodę. Ja oczywiście musiałem do tego dorzucić coś od siebie. To było przed Bożym Narodzeniem. Zauważyłem w sklepie rybnym malusieńkiego karpia. Miał z dziesięć centymetrów. Nie wiem, co tam robił. Kupiłem go i włożyłem do kalosza. Karp się tam pluskał. Łaskotał mnie. Strasznie się śmiałem. Kiedy już

usiadłem i wytrzepałem go z kalosza, nikogo to nie rozbawiło ani nie zdziwiło. Karp przeżył i mam wrażenie, że też się ze mnie śmiał. Następnego dnia wywiozłem go do stawu hodowlanego. Koledzy odwdzięczają się Panu kawałami?

- Często do żartów włącza się akustyk czy oświetleniowiec. Pamiętam, jak stoję z kolegą na scenie. Mówię do niego tekst: "zieloność twojej twarzy przeraża mnie" i nagle na jego twarzy rozbłyska mocne punktowe światło w tym kolorze. Nie mogłem dalej mówić...

Czy ktoś się na Pana pogniewał za żarty?

- Raczej nie. Najwyżej schodząc po spektaklu, ktoś powie z przekąsem: "Ale to było śmieszne. Ha, ha ha!". Tak lekceważy mój żart.

Co o tych scenicznych kawałach myśli dyrekcja?

- Przeważnie kończy się na pomachaniu palcem. Tylko raz zawisłem w gablotce na dwa tygodnie. Dostałem naganę, czyli tzw. pineskę. Była premiera "Romea i Julii". Wojciech Medyński debiutował jako Romeo. Tymczasem ja się zagadałem z kolegą i nie wszedłem w jednej ze scen. Później przepraszałem Wojtka. Było mi głupio. Ale to jeszcze nic. Trzy dni później nie wszedłem do tej samej sceny z tego samego powodu. Wtedy śmiałem się sam z siebie, a koledzy razem ze mną. Od tej pory się pilnuję. Nie chcę już tego powtórzyć, jak w znanym kawale. Jakim?

- Przychodzi facet na pocztę nadać telegram, w którym napisał osiem razy słowo "kocham". Kobieta w okienku na to: "Płaci się za dziewięć wyrazów. Nie chce Pan dopisać jeszcze jednego kocham?". Ten odpowiada: "To byłoby już zbyt banalne".

W bufecie ma Pan stałe miejsce. To fanaberia gwiazdy?

- Jakiej gwiazdy? To ostatnie słowo, które do mnie pasuje. To kolejny żart. Podpatrzyłem, że jedna koleżanka, dla grzeczności nie podam nazwiska, robiła wszystkim awantury, kiedy zajmowano jej miejsce w bufecie. Stała tak długo takiemu delikwentowi nad głową, aż jej ustąpił. Dlatego sobie też wymyśliłem to swoje stałe miejsce.

Właśnie Pan na nim siedzi?

- O kurcze. Nie! Muszę się przesiąść. Przepraszam.

WOJCIECH NOWICKI

dyrektor naczelny Teatru Jaracza

Jasiek to niezwykle sympatyczny facet, słowiańska dusza. Dowcipy robi także dyrekcji. Potrafi o siedemnastej zadzwonić do mojego gabinetu i drżącym głosem udającym inspicjentkę powiedzieć, że jest jakiś problem z przedstawieniem. Brzmi to tak wiarygodnie, że wybiegam i lecę zaradzić. Nie mam mu tego za złe. Jasiek to człowiek oddany teatrowi, a nie o każdym aktorze można tak powiedzieć.

WOJCIECH MEDYŃSKI

aktor Teatru Jaracza

W "Romeo i Julii" Janek jako posłaniec przynosi listę gości, których mam zaprosić na bal. Za każdym razem na kartce jest coś innego. A to jakiś rysunek, a to wierszyk. Nawet kartka ma różne rozmiary. Raz wręczył mi dosłownie centymetrowy ścinek papieru. Nie pamiętam wieczoru bez numeru Janka. Podświadomie czekamy na jego żarty i chyba bylibyśmy zawiedzeni "normalnym" spektaklem.

TOMASZ BIESZCZAD

aktor, dyrektor Ośrodka Inicjatyw Artystycznych Teatr 77

Kiedy bym nie zadzwonił do Janka do domu, to ma w automatycznej sekretarce wgrane inne powitanie. Jedno pamiętam do dziś: "Tu automatyczna-sekretarka. Przyjemnie, że do mnie dzwonisz. Mój chlebodawca czasowo opuścił lokum. Teraz masz szansę porozmawiać z jego sekretarką. Mam nadzieję, że mojemu panu zostawisz miłą wiadomość". Człowiek tego słucha i go szlag trafia, bo płaci za monolog baby, która udaje Hencza. not- KK

Jan Hencz (ur. 1946) jest łodzianinem. W 1972 r. ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Grał w Teatrze Kochanowskiego w Opolu U972-1974; 1975-1979) oraz Bogusławskiego w Kaliszu (1974-75). Właśnie mija ćwierć wieku, odkąd związał się z Teatrem Jaracza. Przy kilku sztukach był asystentem reżysera. Można go oglądać w przedstawieniach: "Historia o Miłosiernej, czyli testament psa", "Tragiczna historia doktora Fausta", "Romeo i Julia", "Czarownice z Salem". Zagra też w sztuce na podstawie "Matki Courage i je] dzieci" Bertolta Brechta, otwierającej nowy sezon na Dużej Scenie Jaracza (premiera - 11 września). Hencz zagrał w ponad czterdziestu filmach, m.in, "Olimpiada 40" Andrzeja Kotkowskiego (l980], "Austerii"Jerzego Kawalerowicza (1982), "Miedzy ustami a brzegiem pucharu" Zbigniewa Kuźmińskiego (l 987], "Nowy Jork-czwarta rano" Krzysztofa Krauzego (1988) i "Cyndze" Wosiewicza (1991).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji