Artykuły

Gołą stopą po żyletce

- Ja się w aktorskim środowisku wychowywałem. Pamiętam mojego stryja, półdzikiego, w czarnej pelerynie, jak śpiewał piosenki na klatce schodowej. Sąsiadki były zachwycone, a ja wstydziłem się, chciałem go zabić. To wszystko zbudowało we mnie dystans - mówi MAREK KONDRAT.

Rz: Filmy Marka Koterskiego układają się w bolesną opowieść o polskim inteligencie. Wystąpił pan w pierwszym obrazie tego cyklu "Dom wariatów", potem oddał pan rolę Adasia Miauczyńskiego innym, by wrócić do niej w "Dniu świra". Teraz na ekrany wchodzi wstrząsająca opowieść o polskim alkoholizmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", gdzie znów gra pan główną rolę. Zastanawiam się, dlaczego na tyle lat uciekł pan od tego bohatera.

Marek Kondrat: "Dom wariatów" bardzo dużo mnie kosztował. Koterski przyszedł do Teatru Dramatycznego i powiedział, że napisał scenariusz z myślą o mnie. Długo nie mogłem pojąć, skąd on to wszystko o mnie wiedział. Mój dom nie był "domem wariatów", Marek jest w swoich opowieściach odważniejszy i bardziej radykalny. Ale przecież - podobnie jak Adaś - patrzyłem na rodziców, którzy nie mogli żyć bez siebie, a jednocześnie potwornie męczyli się ze sobą. I widziałem paranoiczną samotność ojca, którego dopiero dzisiaj, uprawiając ten sam zawód, mogę zrozumieć. Potem czytałem kolejne scenariusze Marka. Wywoływały we mnie burzę, ale konsekwentnie odrzucałem jego propozycje. Zawsze wtedy słyszałem ten sam komentarz: "Oczywiście, to są twoje wybory, możesz sobie biegać z pistoletami, zamiast skrwawiać się w prawdziwych wyzwaniach". A nie miałem siły, by znowu przechodzić przez tę wiwisekcję.

Czego się pan bał?

- Poczęty w "Domu wariatów" Adaś siedział mi w organizmie, jednak instynktownie czułem, że muszę się przed nim bronić. Do wszystkiego w życiu trzeba dorosnąć. Ja też potrzebowałem czasu, by zagrać świra. Wiedziałem, że muszę go nakarmić własnymi doświadczeniami. I samemu wzmocnić się na tyle, by nie oszaleć.

I naprawdę nie żal panu, że nie poprowadził pan Adasia Miauczyńskiego przez całe życie?

- Wystarczyło mi, że go obserwowałem. Przeżywałem. Marek w strasznym znoju kreślił portret współczesnego polskiego inteligenta. W "Życiu wewnętrznym" rozliczył się z nieudanym małżeństwem i koszmarnym blokowiskiem, w "Porno" opowiedział o rozmienianych na drobne uczuciach, w "Nic śmiesznego" o byciu "drugim", w "Aj law ju" o spóźnionej miłości. "Dzień świra", z którym już musiałem się zmierzyć, przyniósł to, co najbardziej drastyczne - poczucie przemijania, starzenia się i kolosalnej samotności. Świadomość życiowej przegranej. To był portret człowieka z rozdrapanymi ambicjami i snami o mówieniu do Polaków, z poczuciem patriotyzmu, z wykształceniem, którego nikt nie docenia. Ateraz kończy Koterski swoją opowieść tym ostatecznym, niesłychanie odważnym wyzwaniem "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Filmem ogromnie ważnym, bo trudno znaleźć w Polsce rodzinę, której by nie dotyczył problem alkoholowy. Zawsze jest jakiś stryj, wuj, brat. Nieszczęście. Jego i jego bliskich.

Nikt jeszcze w kinie nie pokazał tak boleśnie jak Koterski tego polskiego alkoholizmu, przechodzącego z pokolenia na pokolenie. Może także dlatego, że jest to opowieść nie o lumpie, lecz o inteligencie.

- Dla człowieka wrażliwego alkoholizm staje się ucieczką od świata. Mniej wrażliwy zje kiełbasę z grilla, obejrzy jakiś program w telewizji i ma mniej kłopotów z życiem. Inteligent ciągle czuje nieszczęście, które zawisło nad jego barkami. Stąd alkohol, poszukiwanie ukojenia, innego człowieka. Znam to z autopsji. Z mojego picia, z picia mojego ojca, mojego stryja. Ludzie często stosują taką metodę. W dżungli amazońskiej i na Manhattanie.

"Żółty szalik" Janusza Morgensterna poruszał podobny temat, ale był bardziej elegancki. Koterski nie stosuje żadnego znieczulenia.

- Ale też jest w jego filmie coś, co nie przenosi bohatera do nory. Adaś nie ma w sobie pijackiego brudu, tylko cierpienie.

Wrażliwość nie jest zbyt łatwym wytłumaczeniem dla zezwierzęcającego nałogu, dla zmarnowanego życia swojego i bliskich?

- Może i jest, ale po kielichu ludzie inaczej się czują. Bardziej na luzie. Człowiek nie bierze pod uwagę, że tak zaczyna się uzależnienie. Powtarza sobie, że wszystko ma pod kontrolą. A potem już: jak Małysz przeskoczył skocznię w Trondheim - lufa. Jak Mazowiecki zemdlał w Sejmie - flacha. Jak Clinton powiedział "Nic o was bez was" - następna flacha. Wypijmy jeszcze, będziemy lepsi. Oderwiemy się od życia, jakie prowadził bohater "Dnia świra", co zasypiał i budził się nieszczęśliwy.

Ale później trzeba usiąść naprzeciwko syna, który mówi: "Jak na ciebie patrzyłem, to chciałem, żebyś umarł". Ta scena musiała pana cholernie dużo kosztować. Jest pan przecież ojcem...

- To było strasznie trudne. Nie przeżywam w domu konfliktów na tle alkoholu, ale wszyscy, którzy dajemy życie, mamy niemal poczucie grzechu. Ja też je mam. Zwłaszcza że czuję, iż obciążam dzieci własnym powodzeniem, wkładam im ten swój sukces na plecy. Moi synowie muszą czuć jego presję. Więc tak, zagranie takiej sceny dużo kosztuje. Filmy Koterskiego w ogóle dużo kosztują. To jest czort, który dogrzebuje się człowiekowi do dna duszy. Po "Świrze" łapałem się na tym, że mam setki odruchów Adasia. Wracam do domu, żeby sprawdzić, czy wyłączyłem gaz pod czajnikiem, robię dziesięć rzeczy naraz, nie chce mi się wyrzucić śmieci, ale czuję, że jak ich nie wyrzucę, to nie będę miał spokoju... W czasie projekcji "Chrystusów" siedziałem w kinie i włosy stawały mi dęba, bo widziałem swojego ojca. Zamykałem oczy i słyszałem swoich synów, w trzech, czterech zdaniach. I matkę. Ten wielki wyrzut sumienia. "Pogłaszcz mnie po głowie" - mówi matka do syna, a on się cofa: "Ale co mama, przecież mama nie jest dziecko". Wstydzi się, szuka wyjścia z sytuacji, która go krępuje. Nie weszła do filmu inna scena, w której mówiłem: "Dlaczego nie odnalazłem w tobie małej dziewczynki? Dlaczego nie odnalazłem w tobie młodej kobiety marzącej o miłości, którą przecież kiedyś byłaś?". Matka pojawia się w naszym życiu i od razu jest instytucją. Jej odpowiedzialność, czułość, miłość sprawiają, że staje się bezbronna. Możemy w nią bić jak w bęben. Nagle, przy tym filmie, zdałem sobie sprawę, że ja też nigdy nie myślałem o matce jak o pięknej dziewczynie, która chciała kochać, marzyła, tęskniła. Koterski uświadamia nam strasznie proste prawdy, które na co dzień z wygodnictwa omijamy.

To prawda, że wszyscy się w jego filmach przeglądamy, odnajdujemy swoje lęki, fobie, drobne śmieszności, wielkie rozczarowania. Jest to zresztą proces tym trudniejszy, że razem z Koterskim bardzo skutecznie odmitologizowaliście polskiego inteligenta, który przecież zawsze miał we krwi romantyczną tradycję i piękną twarz chłopca z powstania warszawskiego. A w filmach Koterskiego jest zniszczonym przez lata socjalizmu nieudacznikiem, agresywnym frustratem, facetem pełnym obsesji.

- My jesteśmy skazani na romantyzm, nosimy go w sobie. Ale jednocześnie ta postawa wyzwala we mnie potężny krytycyzm. Boję się tych wszystkich zrywów i symboli. Podobnie jak narodowej solidarności. I tego "my" zamiast "ja". Polacy są ludźmi ogromnie zdolnymi, mają umiejętność adaptacji i nadganiania czasu, a jednak gdy nadchodzi strach, chwytają się za ręce. A ja nie lubię tych wspólnie zapalanych świec. Gdy słyszę komentatorów telewizyjnych, którzy z okazji rocznicy śmierci naszego największego rodaka wmawiają nam, że jesteśmy jednym pokoleniem JPII, to wszystko się we mnie wywraca. Czuję chęć ucieczki. Instynktownie zmierzam do tego, żeby się nie łapać za ręce. Boję się wspólnego przeżywania, czuję w nim coś fałszywego.

Bo potem okazuje się, że nic za tym nie stoi? Bo po tygodniu piłkarscy kibice, którzy pod wpływem nauki papieża deklarują pojednanie, znów zaczynają się bić pałami?

- Tak. Wolę zaoferować społeczeństwu siebie pożytecznego. Nie oddaję się zbiorowym histeriom, nie podpisuję pod symbolicznymi gestami. Za to - jak w związku, który nie jest parafowany - mam więcej skłonności do spełniania przyrzeczeń.

A co z patriotyzmem, z tym "wspólnym odczuwaniem"? Nie widzi pan w nim wartości?

- Jestem stąd i też zostałem wychowany w romantycznej tradycji. 1 sierpnia łzy mi się kręcą w oczach, gdy na zdjęciach sprzed 60 lat widzę dziesięcioletnich chłopców biegnących z butelkami na czołgi. Jak czytam wspomnienia o "fruwających najpiękniejszych nogach dziewczyn", o chowanych w pośpiechu kadłubach, o półdniowych małżeństwach, to wszystko przewala mi się w bebechach, boli, ściska w gardle. Ale patriotyzm nie jest jednowymiarowy. I uważam, że dzisiaj zbyt często jest wykorzystywany opacznie. Jest takie powiedzenie Oscara Wilde'a: "Patriotyzm jest cechą ludzi chorych na nienawiść". To słowo ma taką pojemność, że można do niego wrzucić wszystko. I burzę się, gdy szermuje nim poseł, na którego obłudę nie mogę patrzeć. Żyję w wolnym kraju, należącym do struktur europejskich i mającym wszelkie możliwości, żeby się rozwijać. On rządzi tym krajem tak, że tysiące młodych ludzi nie mogą sobie znaleźć w nim miejsca i wyjeżdżają do pracy na Zachód, a potem chce grać na tych samych uczuciach, jakie wywołuje we mnie widok dzieci biegnących z butelką na czołgi. To myślę sobie: Nie masz do tego prawa, nie lubię ciebie i twojego patriotyzmu. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Nie znosi pan polityki?

- Nie cierpię, kiedy rewolucjonista bije się z rewolucjonistą o wpływy, a nikt nie myśli o społeczeństwie. Jeremi Przybora w 1990 roku powiedział: "Boże drogi, co mają zrobić ci, którzy nigdy w życiu do niczego nie należeli?" Cwaniakom udało się przemalować. Ci, którzy byli w podziemiu, szarpią się z tymi, co też byli w podziemiu, ale myślą nieco inaczej. Kiedyś nie było z tym problemu. Cezar, jak go piraci przywrócili do władzy, to ich wyrżnął w pień, żeby nie mieć długów wdzięczności. Rewolucjonistów nigdzie nie dopuszcza się do władzy. Oni robią rewolucję, ale potem musi rządzić ktoś inny, bo w nich jest imperatyw walki. Mają za sobą zmarnowane życie, przegrane miłości, bo w takiej zapalczywości coś się traci. A ojczyzna nie ma jednego wymiaru. Kiedyś trzeba zapomnieć o walce i pomyśleć o uśmiechu. Przyjeżdża facet z Paryża i wyciąga jakąś listę, na której są tysiące Bogu ducha winnych ludzi. A to dotyczy naszego jedynego życia. To mną wstrząsa. Mojemu bohaterowi z "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Anioł mówi: "Adaś, nie pij, masz tylko jedno życie". No, właśnie, mam tylko jedno życie. Dlaczego ciągle ktoś w nim miesza? Z przestrachem patrzę na gnoma z pałką, który rośnie mi przed oczami, i od jakiegoś czasu stale mi towarzyszy poczucie, że nie mam interlokutora na poziomie. Niech sobie ktoś powie, że to objaw pychy. Ale jestem za stary i za uczciwy w tym, co robię, żebym się krępował mówić takie rzeczy.

Nie lubi pan polityków, nie chce pan nadużywać słowa "patriotyzm". A nadużywanie symboli religijnych pana nie razi? Także w ostatnim filmie Koterskiego?

- W "Chrystusach" patrzę na tę symbolikę jak na twórczość Nikifora. Ona jest bardzo prosta, ale mi odpowiada. Może trochę mnie razi finałowa deklaratywność - krzyż niesiony przez ojca dźwigającego się z alkoholizmu i syna starającego się uporać z nałogiem narkotykowym. Zwłaszcza że zostało wycięte ujęcie, w którym mój bohater mówi: "Szkoda, że mama mnie teraz nie widzi, bo będę się leczył z alkoholizmu. Chociaż na pewno patrzy na mnie z nieba. I właśnie opierd... świętegoPiotra, że się spóźnił i nie przyszedł na drugą na obiad". Szkoda mi tej kwestii, bo to jest właśnie charakterystyczny rys kina Koterskiego: z jednej strony patos, krzyż, cierniowa korona, z drugiej - realizm przeżycia, ludzka słabość. Dla niektórych to jest bluźnierstwo, dla mnie nie, bo wiem, że Koterski przez całe życie chodził gołą stopą po żyletce. I taką ma metodę pracy: im bardziej zbliży się do patosu, im bardziej bohatera napompuje, tym bardziej pilnuje, żeby nie pękły mózg i dusza, i rozładowuje napięcie autokrytycznym żartem.

Nie boi się pan więc tego symbolu, w którym cierpienie człowieka pogrążonego w nałogu, czy nawet żony pijaka, porównane jest do cierpienia Chrystusa na krzyżu?

- Nie. Obok Chrystusa, na takich samych krzyżach, wisiało dwóch morderców. Porusza mnie symbolika cierpienia przenoszona na bohatera filmu i postaci, którym on zadaje ból. Facet przed sędziną przyznaje się, że nigdy nie kochał żony. "Dlaczego pan chce się rozwieść?" "Bo jej nie kocham. Nigdy jej nie kochałem". Ta kobieta była recepcjonistką w hotelu, pomogła mu w trudnej chwili, pijanemu dała czekoladę z żelazem i on z wdzięczności się oświadczył. Potem skopał ją po brzuchu, kiedy zaszła w ciążę. Czy to dziwne, że Koterski widzi ją rozpiętą na krzyżu? Bez tej symboliki film byłby historią o mijaniu się ojca i syna i o strasznym upodleniu pijackim, które prowadzi na śmietnisko. U Koterskiego staje się przypowieścią.

To jak pan odbiera krytykę "Naszego Dziennika", gdy na mieście pojawił się plakat, na którym jest pana zdjęcie w cierniowej koronie?

- Niewiedza zawsze powoduje agresję. Nie rozumiem cię, więc cię nie lubię. Zbudujemy barierę, bo to jest ktoś inny. Katolicyzm w wydaniu "Naszego Dziennika" jest pogański. Chrystus by się tylko uśmiechnął z politowaniem. Nie po to cierpiał, żeby być przedmiotem nieustannych modłów. Ja tej cierniowej korony na skroniach nie traktuję jak bluźnierstwo. Może dlatego, że mam własny sposób na kontakty z Bogiem. W Chrystusie szukam człowieczeństwa. Bardzo mi odpowiada wizja "Ostatniej wieczerzy" Leonarda, z Chrystusem pośrodku i Marią Magdaleną po prawej stronie. Właśnie patrząc na ten obraz, rozmawiam z Bogiem. Nie w Kościele, gdzie księża otworzyli biuro pośrednictwa do nieba. Za niezłe pieniądze. Wcale mi się to nie podoba. Potrzebuję Chrystusa-człowieka. Podziwiam tę obdarzoną niezwykłą wrażliwością postać, która chodziła po ziemi i zostawiła po sobie pełno śladów. W papieżu też widziałem człowieczeństwo. Gość był aktorem, niósł wszystkie cechy aktorstwa, które tak dobrze znam: umiejętność obcowania z tłumami, wyczekania ze słowem na odpowiedni moment, zaakcentowania pointy, wykorzystania modulacji głosu. Dokładnie wiem, co w nim siedziało, gdy był młody, oddany sztuce, otoczony kobietami. I wierzę, że wyrzekł się atrakcji życia, bo dostąpił łaski wiary, której nie można zdobyć, klepiąc na okrągło zdrowaśki. Nie było w nim żadnego oszustwa i dlatego właśnie ludzie tak do niego lgnęli. To właśnie jest fantastyczne. Podobnie jak niesiona przez wiarę nadzieja, której każdy człowiek łaknie. Ja to rozumiem i Marek Koterski też. Im człowiek dojrzalszy, starszy, tym pełniej sobie tę tęsknotę za nadzieją uświadamia. I coraz bardziej potrzebuje wiary.

Pan też już tak czuje?

- Zaczynam jej szukać coraz częściej. To mnie nurtuje. Mam znajomego, świetnego kompozytora, który wyszedł z poważnego alkoholizmu i stał się bardzo głęboko wierzącym człowiekiem. Pytałem go: "Co się stało, że nagle uwierzyłeś? Ja sobie z tym nie mogę poradzić". Odpowiadał: "To się ciesz. Widocznie nie nagrzeszyłeś tak jak ja".

Zostaje lęk przed ostatecznością...

- Nie boję się śmierci. Ale po drodze mam tyle pytań, na które nie można udzielić racjonalnych odpowiedzi. Koterski też je zadaje.

We "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" po raz pierwszy próbuje też znaleźć jakąś odpowiedź. W tym filmie nadzieję niesie miłość.

- Bo tylko miłość może nas wybawić. Dla mnie to objawienie. Jestem dość sceptyczny w stosunku do takich prawd, nie czuję, by cokolwiek mogło zmienić człowieka. Ale trzeba o tym mówić, trzeba próbować. Widzę zresztą, że współczesny świat się wygładza, łagodnieje. Zazdroszczę młodym ludziom znacznie większej łatwości wyrażania uczuć. Mnie nauczenie się tego zajęło dużo czasu.

Aktorstwo panu w tym pomogło?

- Ono pomaga tylko wtedy, gdy ocieramy się o takie filmy, jak Koterskiego. Na co dzień za dużo w nim udawania i naskórkowego blichtru. Ja nie jestem fanem wszystkiego, co mój zawód ze sobą niesie. Nigdy nie lubiłem swojej pozycji społecznej, bardzo się jej bałem. A jednocześnie traktuję popularność, którą zdobyłem, bardzo poważnie. Dlatego zabiegałem, by miała ona pewne podstawy. Nie chciałem tylko pozyskiwać sympatii widza w serialach, a potem nosić tytuł gwiazdy i odciskać dłonie na różnych chodnikach. To nie zmienia niczyjego życia, a z wielu aktorów robi bufonów. Błaznów, którzy mają skłonność, by traktować się jak pępek świata. To chore. Dlatego nigdy nie lubiłem zewnętrzności aktorstwa. Nie nadaję się na bożyszcze pokoleń, na skandalistę. Nie przedkładałem swojego zawodu nad życie. Może ludzie lubią mnie właśnie za tę normalność.

Od dawna mam wrażenie, że aktorstwo pana irytuje. Ja zresztą od starych aktorów wielokrotnie słyszałam, że to nie jest zawód dla mężczyzn, że z tego się wyrasta.

- Ależ oczywiście. Proszę zobaczyć, co mówi Hopkins, co kiedyś powtarzał Brando.

Dlatego ucieka pan w knajpy, wina?

- Uciekam. Kiedy tylko mogę. Ja się w aktorskim środowisku wychowywałem. Pamiętam mojego stryja, półdzikiego, w czarnej pelerynie, jak śpiewał piosenki na klatce schodowej. Sąsiadki były zachwycone, a ja wstydziłem się, jak mój syn w filmie Koterskiego. Chciałem go zabić. To wszystko zbudowało we mnie dystans. Nie mam ochoty finalizować życia w aktorskich oparach, w dyskusjach, jakie całymi godzinami toczyły się w moim domu: "czy Janka Romanówna dobrze zagrała Hesię w "Dulskiej", czy Wyrzykowski może być Makbetem?" Co mnie to naprawdę obchodziło? Ale taki jest świat aktorów. Oni potrafią zmistyfikować wszystko, łącznie ze swoim życiem. To robią najczęściej. Strasznie łatwo przenoszą się w rzeczywistość przez siebie wykreowaną.

A jednak wraca pan na ekran i z trzewi gra człowieka na skraju przepaści...

- Długo szukam scenariuszy. Czekam na innego typu wyzwania. Nie aktorskie. Ludzkie. Dziennikarze pytają mnie o wina, o to, dlaczego występuję w reklamie. To wszystko sprawia, że nie jestem skazany na aktorstwo, mam wolność wyboru, mogę sobie pozwolić na czekanie, zwłaszcza że nie jestem łapczywy na blask reflektorów.

Co jeszcze można zagrać po takiej roli jak w "Chrystusach"? Wyobrażam sobie, że albo trzeba ten ból odreagować w lekkiej komedii, albo powiedzieć sobie: "Pas. Swoje już zrobiłem".

- Ta druga postawa jest mi coraz bliższa. Ale nie odżegnuję się od aktorstwa. Może znów pokażę się w jakiejś reklamie i jeżeli komuś zburzę swój wizerunek, to trudno. Nie dbam o to specjalnie. Staram się być uczciwy i wykonuję zawód najlepiej jak umiem. A może przyjdzie Władek Pasikowski, którego uważam za jednego z najlepszych polskich reżyserów, a podobno ma dwa fascynujące scenariusze, które podejmują polskie tematy tabu. Nie wiem, nie mam wewnętrznego imperatywu, że muszę grać. Najchętniej, wzorem wielkiego Hopkinsa, byłbym służącym w "Okruchach dnia". To jest rola, na którą ze swoją wrażliwością i swoim poczuciem miejsca wśród ludzi jestem gotowy przystać. Tylko nie mam, kurde, komu służyć.

Marek Kondrat

Jest jednym z najciekawszych polskich aktorów. Syn aktora Tadeusza Kondrata, absolwent PWST (1972), przez lata związany był z warszawskimi teatrami: Dramatycznym, Nowym i Ateneum. Na ekranie zadebiutował jako 10-letni chłopiec w "Historii żółtej ciżemki". Pierwszą ważną kreację filmową stworzył w "Zaklętych rewirach" Janusza Majewskiego. Grał m.in. w filmach Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego, Wojciecha Marczewskiego, Władysława Pasikowskiego, Kazimierza Kutza, Tadeusza Różewicza i Juliusza Machulskiego. W 1984 roku w "Domu wariatów" Marka Koterskiego powołał do życia postać Adasia Miauczyńskiego. Wrócił do tego bohatera w "Dniu świra" i ostatnio w filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", który 21 kwietnia wszedł na ekrany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji