Artykuły

List z Krakowa

Drogi Wilku,

W nowym gmachu Muzeum Narodowego otworzono właśnie wystawę dzieł Canaletta. Wystawa to imponująca, z kilku znanych galerii europejskich. Niektóre z tych rzeczy widziałem w Warszawie, niektóre w Dreźnie, tym bardziej poszedłem. Wracam do tego artysty tak, jak wracam do Mozarta, bo - jak Ci wiadomo - uwielbiam Mozarta. A Canaletto? Canaletto będzie też chyba na zawsze moim najulubieńszym przewodnikiem po epoce. I po starej Warszawie. Nie masz pojęcia, jak się, ucieszyłem widząc krakowian podziwiających piękno saskiej i stanisławowskiej Stolicy. Trzeba od razu uczciwie powiedzieć, że i przy obrazach pokazujących dawny Wiedeń obywatele miasta Krakowa siali w postawie atencjonalnej, to znaczy wyrażającej najwyższy podziw. Docent Blumówna, spełniająca w gmachu Muzeum rolę gospodyni, mówiła mi, że znawcy stawiają u Canaletta najwyżej właśnie okres warszawski, Wiedeń czy Drezno imponują jako arcymistrzowski sposób przenoszenia na płótno wyrazu architektonicznego, Warszawa zachwyca wdziękiem i pełnią treści obrazów. Co też było to chyba jedno z najciekawszych współcześnie miast. Ludność Wiednia na przykład podzielilibyśmy za Canalettem na biedną i bogatą; Warszawa miała wówczas standardów życiowych kilka, jeśli nie kilkanaście. Jej skomplikowany charakter republikański nie może budzić żadnych wątpliwości. A jaka rozmaitość strojów, nie tylko według zamożności, ale i stylu narodowego! Strój polski, francuski, niemiecki, żydowski, ukraiński, mołdawski, turecki i na tym nie koniec. Tłumy odwiedzają ekspozycję - czy można się dziwić? Czy jest w stanie zachwiać, popularność starego mistrza młodziutka i zabawna skądinąd artystka, Maria Stangret, nawet jeśli ulokuje swoje rzeczy w śródmieściu, w Krzysztoforach? Podkreślam miejsce, bo w Krakowie do niedawna co nie odbywało się w wewnętrznym obrębie Plant - narażone było z góry na klapę. Ale ten stan rzeczy mamy już za sobą. Nowy gmach Muzeum Narodowego, przypominam, mieści się daleko za starym miastem, a przecież bije rekordy frekwencji. Wystawą Mehoffera odwiedzało każdego dnia przeciętnie 1500 osób. Proszę! A przecież Mehoffer to nie Łazuka. Znacznie starszy - umarł, kiedy nasz uroczy pieśniarz nie zaczynał się jeszcze biedzić nad poznawaniem alfabetu łacińskiego.

Skoro mowa o starości, wspomnę że Stary Teatr na swej scenie Kameralnej przy ulicy Bohaterów Stalingradu wystawił dwie jednoaktówki Kazimierza Brandysa. Ściślej: dwa opowiadania pokazane w porządku dramatycznym i dialogowym. Sam typ przedstawienia kierownik literacki Teatru, Henryk Vogler nazwał warsztatem dramaturgicznym. Dlaczego tak nazwał, to tylko jemu, mnie i naczelnikowi Kudukowi wiadomo. Mogę zdradzić. Chodziło o mały dodatkowy kredyt na premiery bardziej "literackie". Nazwa warsztat dramaturgiczny nic ludziom nie mówi, jedynie nieliczni entuzjaści form krystalizujących się mogliby sobie przypomnieć, jak to okresowo niektóre sceny krakowskie próbowały pomagać młodym autorom, a raczej autorom debiutującym, niepewnym swego w teatrze zdania. Oczywiście, Kazimierz Brandys nie potrzebuje swego zdania poddawać żadnym próbom, młody też już nie jest. Młodzi na tej poniedziałkowej premierze byli, owszem, reżyserzy oraz scenograf, Stanisław Walczak. "Wywiad z Ballmayerem" reżyserował Tadeusz Jurasz, "Bardzo starych oboje" Romana Próchnicka. Tym reżyserskim debiutantom trud i literacki zapał wielce się opłacił. Publiczność przyjęła ich pracę z wyraźną aprobatą. Próchnicka uwydatniła styl precyzyjniejszy, ale też i zadanie miała łatwiejsze. "Bardzo starzy oboje" to tekst literacki komunikujący się już w myśli autora z możliwościami i atmosferą sceny. Grali w tym drugim utworze: Celina Niedźwiecka i Wojciech Ruszkowski. Wiadomo, że rola kobieca w tej syntezie leży jak najbardziej w możliwościach aktorskich Niedźwieckiej. Ale Ruszkowski? Znam Ruszkowskiego ponad trzydzieści lat, widziałem go na wielu scenach i scenkach, adorowałem go i przyjaźniłem się z nim. Przez pewien czas występowaliśmy razem na estradzie. Jak tańczył! Lepiej ode mnie - dużo powiedziane. I mnie jednak w roli Starego zrobił wielką niespodziankę. Nie podejrzewałem Ruszkowskiego o aż takie możliwości dotarcia do gruntu osobowości - do pełnego dramatu.

Także Wojewódzka Estrada dostarczyła nam nowej satysfakcji. Widowisko, albo ściślej dowcipne i nastrojowe słuchowisko "Przy szabasowych świecach" przypomina publiczności filozoficzny humor żydowski. Filozoficzny, bo te sentencje i dialogi, które podawali z ładnym aktorskim umiarem Jan Adamski i Andrzej Balcerzak, są na pewno czymś więcej, aniżeli jeszcze jednym rodzajem żartowania. Piosenki stylowe - zabawne i liryczne - wykonywała Barbara Dunin. Interpretacja i naturalne warunki głosowe stawiają artystkę wysoko w hierarchii naszych pieśniarek czy piosenkarek. Może to i niewielki komplement, zważywszy że ogólny poziom tego właśnie wokalnego gatunku prawie nie wybija się u nas z artystycznych nizin. Niziny, kompletne niziny - jak mawiał mądry i sprawiedliwy Leon Schiller.

Słusznie czyni dyrektor Jerzy Ronard Bujański, że swój teatr małych form i całą Wojewódzką Estradę kieruje w stronę literatury i a k t o r s t w a w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Aktorstwo mamy przecież dobre. Natomiast eksperymenty czy raczej ekscesy pseudomuzyczne, pseudowokalne wychodzą nam, żeby się trzymać starej terminologii, czubkiem głowy. Już dosyć w tym względzie cierpień dostarcza Radio. Chciałbym z tego miejsca mocno poprzeć tę krakowską inicjatywę, inicjatywę zmierzającą do określenia rozrywki jako zjawiska proponującego słuchaczom potrzebę wzruszeń i, co jeszcze ważniejsze, potrzebę myślenia. Zycie umysłowe człowieka nie powinno ograniczać się do treści związanych z pracą zawodową, do godzin zawodowych studiów.

To by było tyle na dziś. Serdecznie Cię ściskam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji