Artykuły

Flirtując we troje

"Następnego dnia rano" Petera Quiltera w reż. Grzegorza Kempinsky'ego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

Można powiedzieć, że akcja "Następnego dnia rano" ogranicza się do łóżka i poza ten pokaźnych rozmiarów atrybut nie wychodzi. Tak przynajmniej sugerują realizatorzy, którzy każą widzom, oczekującym na spektakl, patrzeć na wielkie łoże, w którym po zgaszeniu widowni obudzi się główny bohater w towarzystwie zupełnie nieznanej mu kobiety. Za chwilę okaże się, że to ona zwabiła go do swojej sypialni, po wspólnie spędzonym seansie filmowym i sporej ilości wypitego alkoholu. Thomas nie bardzo pamięta, co robił w nocy i jak wyglądał seks, który rzekomo uprawiali. Teraz najchętniej zapomniałby o tym niefortunnym wydarzeniu i jak najszybciej wyszedł spod kołdry, tyle że ze znalezieniem jakiegokolwiek przyodziewku raczej nie ma mowy. Niczym nieskrępowana Kelly wydaje się być dużo mniej zawstydzona, prowokuje Thomasa do intymnych wynurzeń na temat jego dotychczasowych kontaktów z kobietami, widać, że tak łatwo nie wypuści kochanka, którego testuje jako ewentualnego kandydata na męża i ojca ich dzieci. To samo będzie czynić od początku matka dziewczyny, która pojawi się znienacka z poranną kawą oraz croissantami i skwapliwie położy się obok totalnie zaskoczonego i zdezorientowanego Thomasa na wyraźnie wyeksponowanym prze scenografię łożu. Tak oto rozpoczyna się opowieść, która doprowadzi - co nietrudno przewidzieć - do happy endu z białą suknią ślubną, czarnym frakiem i ołtarzem w tle.

"Następnego dnia rano" to komedia nieco dziwnej proweniencji, bo można w niej znaleźć nie tylko elementy tak charakterystyczne dla typowych komedii romantycznych, ale również sporą dawkę czarnego humoru. Ma tego świadomość Grzegorz Kempinsky i tak stara się prowadzić aktorów, by ta dychotomia nie tylko korelowała ze sobą, ale i była nośnikiem sytuacyjnych niespodzianek, których w samej narracji znowu nie jest aż tak wiele.

Powiedzmy sobie od razu, że utwór Petera Quiltera, autora słynnej "Boskiej!", nie jest dramatem jakoś szczególnie w komizmie wyrafinowanym. Tak naprawdę ten dość błahy i prosty tekst mogą uratować tylko aktorzy i reżyser, który będzie potrafił podsycać atmosferę ich grą, jak i zagęszczać akcję w nie zawsze oczekiwany sposób. Pozwoli na to, by dialog płynął potoczyście, jak najprościej i naturalnie, bez zbytniego zagłębiania się w psychologiczne niuanse. I to się w gdyńskiej realizacji udało w pełni osiągnąć.

Rafał Kowal znakomicie odnajduje się w roli nieśmiałego męskiego fajtłapy, który pomimo tego, że spał z czterdziestoma siedmioma kobietami, wciąż pozostaje wolnym ptakiem unikającym jak ognia słowa "małżeństwo". Agnieszka Bała ma od początku w sobie coś rozczulającego, jest w niej niewinność podczas wszystkich kokieteryjnych gierek, jakie wciąż prowadzi, choć o erotyce potrafi mówić otwarcie i bez szczególnego skrępowania. To naprawdę rozkoszna dziewczyna, szczególnie wtedy kiedy wysyła mamie fotki swojego roznegliżowanego kochanka. Nie może być zresztą w tym nic dziwnego, skoro w jej w domu panowała atmosfera niczym nie powściąganej wolności, swobody i absolutnego luzu w podejściu do spraw damsko-męskich. Beata Buczek-Żarnecka w roli przedsiębiorczej, i jakże ponętnej mamuśki, jest tak urocza i pełna wdzięku, że jesteśmy w stanie wybaczyć jej każdą gafę czy nietakt. I choć ochoczo i bezceremonialnie rozprawia o seksie ze swoimi kolejnymi partnerami, nie unikając co pikantniejszych szczegółów, potrafi rozmarzyć się nad smakami życia we dwoje, docenić wspólne planowanie przyszłości. Do tego stopnia, że udaje się jej zarazić swoim postrzeganiem związku przyszłego zięcia, który jeszcze nie raz powróci pokornie do sypialnianego łoża jej córki i rano wypije poranną kawę w towarzystwie tej, która potrafi w niecodzienny sposób czerpać satysfakcję ze wspólnego bycia dwojga ludzi razem. A równie komfortowo czuje się flirtując w obecności Kelly.

Trzeba powiedzieć, że dzięki dialogom tej trójki bohaterów, które mają w sobie dużą dozę niczym nie zobowiązującej konwersacji, kompozycja i struktura spektaklu Kempinsky'ego posiada znakomity rytm, a tempo nie siada ani na minutę. To oni sprawiają, że nie pozbawione pikanterii rozmowy o sprawach, które dobrze znamy, a o których nie zawsze chętnie mówimy, brzmią zabawnie, dowcipnie i nie razi ich konwencjonalność czy nawet pojawiająca się niekiedy toporność. Powiedzmy sobie szczerze, że gdyby nie aktorzy, to jednak ta dość mało w końcu odkrywcza sztuka Quiltera mogłaby się stać nieznośnie pretensjonalną komedyjką, która w sposób mało wyrafinowany próbuje nas rozbawić sposobami przekraczania korowodów uprzejmości, grzecznościowych rytuałów i ceremonialnych form towarzyskich.

Spektakl Kempinsky'ego, dzięki aktorom właśnie, ogląda się ze sporą przyjemnością. A Beata Buczek-Żarnecka tworzy chyba jedną ze swoich najlepszych ról. Szkoda, że tej samej lekkości i bezpretensjonalnego budowania dystansu nie osiągnął w roli jej syna Piotr Michalski. Miałem wrażenie, że on jeden, jako Martin, popada w nieprzystającą do tego spektaklu ekspresję, tyleż przesadzoną, nonszalancką, co nieprawdziwą. I jakoś mało przez to sympatyczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji