Artykuły

Ale jazz! Kwartet dla czterech aktorów

Marek Tyszkiewicz kontroluje improwizacje aktorów przyrównując je do koncertu jazzowego. Na jednej scenie grają ze sobą aktorzy teatralni i aktorzy musicalowi. Bawią widzów do łez. O spektaklu w Operze Podlaskiej pisze Jerzy Doroszkiewicz w Kurierze Porannym.

Na pomysł połączenia w jednym spektaklu dwóch odmiennych estetyk grania na scenie wpadł Marek Tyszkiewicz. Aktor Teatru Dramatycznego, przed laty związany z Teatrem Wierszalin, dostał stypendium dla twórców profesjonalnych. I postanowił spróbować sił w reżyserii.

- Dramaty Bogusława Schaeffera towarzyszyły mi przez całą moją drogę aktorską - wspominał Marek Tyszkiewicz na kilka dni przed premierą. - Chciałem zrobić coś, czego sam nie widziałem. Dlatego postanowił wydobyć z tekstu jeszcze więcej muzycznych znaczeń. A do tego celu chciał wykorzystać aktorów musicalowych.

- Spotkanie ze śpiewakami operowymi, którzy potrafią też pracować musicalowo, to była duża wartość - tłumaczył swoje zamiary reżyser. - Bo oni pracują z rytmem. Szczególnie, że w tekście dramaturga, także wybitnego teoretyka muzyki i kompozytora pojawia się nawet określenie "metamuzyka". - Jakby chciał mnie precyzyjnie poprowadzić przez to, co aktor i jego ciało są z siebie wygenerować muzycznie - zastanawiał się Tyszkiewicz. Ale to na niego spadła odpowiedzialność za zgranie czterech aktorów na scenie. Tym bardziej, że w obsadzie zastosował jeszcze jeden nietypowy pomysł. We wszystkich próbach uczestniczyło sześć osób.

- To, że wymogiem pracy w operze są dublury też wprowadziło pomysł, że w obsadzie jest sześciu a nie ośmiu ludzi - wyjaśniał Tyszkiewicz. Według reżysera to są zupełnie nowe role, nie zastępstwa. Podczas prób dwóch aktorów siedziało na ławce, czterech grało, a potem były zmiany. - To wnosi absolutnie nową wartość do takiego przedstawienia i podbija spontaniczność - uważa Tyszkiewicz. Na dodatek sporą część tego, co dzieje się na scenie oparł o kontrolowane improwizacje i wzajemne interakcje postaci. Podczas przedstawienia momentami wydaje się, że wręcz rywalizują między sobą o uwagę widowni.

- Tu jest olbrzymie pole do popisu, do własnej inwencji, do tego żeby umieścić w spektaklu to, co ja czuję - mówił z entuzjazmem Miłosz Pietruski. Aktora można oglądać choćby ostatnio w epizodzie w znakomitym filmie "Najlepszy". Żeby przykuwać uwagę na scenie musiał zmierzyć się z zadaniami z pogranicza aktorstwa, muzyki, rytmiki, tańca.- Mnogość konfiguracji w zespole, w którym jest sześć osób, a jednocześnie grają tylko cztery osoby, powoduje że uczymy się dwóch, trzech różnych ról - podkreślał Pietruski. - Za każdym razem czuję się jak na pierwszej próbie, trochę tak właśnie - jakbym był muzykiem-przyznał doświadczony aktor.

Zaproszeni do "Kwartetu dla czterech aktorów" gwiazdorzy z musicali też wcześniej nie spotkali się z taką formułą przedstawienia. Zanim zaczęły się próby sceniczne, ze światłami, choreografią, musieli nauczyć się na scenie improwizacji. Wcześniej ich najważniejszym zadaniem było przecież śpiewanie razem z orkiestrą i partnerami scenicznymi dokładnie tak, jak jest zapisane w partyturze.

- Były takie momenty, że miałem zamiar trzasnąć drzwiami, powiedzieć nie mam ochoty dzisiaj więcej pracować, wywalać z siebie tych bebechów i wyjść - mówił Maciej Nerkowski. Ostatnio podbijał publiczność jako Liberiusz w "Doktorze Żywago". - Wymagało to od nas takiego nerwu, wewnętrznego wkurzenia, takiego wzburzenia, żeby emocje były na tyle kreatywne, żeby coś z nich stworzyć - dodawał aktor operowy.

- Wiedzieliśmy w jakim kierunku możemy dążyć i możliwość improwizacji pokazała, że jest taki rodzaj pracy artystycznej - uzupełniał Bartłomiej Łochnicki. Co ciekawe, on także w jednej z obsad jest Liberiuszem w "Doktorze Żywago". Podczas niedzielnego spektaklu, w którym partnerował Miłoszowi Pietruskiemu, Marcinowi Gawłowi i Tomaszowi Bacajewskiemu.

- To zupełnie inny wymiar pracy, inna stylistyka w porównaniu do musicali w których gram na co dzień - mówił Bacajewski przed premierą. Podczas spektaklu jego charakterystyczny głos wyróżniał się spośród pozostałych aktorów, a wypowiadana symultanicznie kwestia historii przygodnego romansu zakończonego chorobą weneryczną brzmiała niezwykle przekonująco. Bo dramat Schaeffera pokazuje muzyków jako zwykłych ludzi.

- To jest zabawa na tematy kultury wysokiej, ale można boki zrywać, kiedy się zobaczy, jak ta kultura wysoka jest tworzona, z jakimi przesłankami, w jakich okolicznościach - tłumaczył wybór tego właśnie tekstu Marek Tyszkiewicz. -Bohaterowie mają rodziny, codzienne kłopoty i to zderzamy na scenie.

Paradoksalnie nie musi to być takie łatwe w odbiorze. Szczególnie, że początek spektaklu to próba stworzenia żywej rzeźby, na kształt widowisk z areny cyrkowej. A może to tylko mrugnięcie okiem do widzów? Nie przejmujcie się, choć jesteście w operze, nie będzie tak strasznie. I nie jest. Bo poprowadzeni sprawną ręką reżysera aktorzy starają się ze wszech sił zdobyć uwagę widzów, jednocześnie wchodząc pomiędzy sobą w interakcję, nie przebić ze swoimi pomysłami. Uważne wsłuchiwanie się w ich teksty, połączone z błyskotliwymi improwizacjami, może dać sporo uśmiechu. Marek Tyszkiewicz uważa, że tekst Schaeffera to nie tylko rozrywkowość.

- Jest tam dużo ambitnych rzeczy, zagranych na uśmiechu, żarcie, z dystansem do sztuki, ale są jednak rozważania na temat muzyki - tłumaczył reżyser z nadzieją, że dotrą do uszu widzów i spowodują ich myślenie. Proste zadania aktorskie jak próba chóru, czy spontaniczny taniec wypadają na scenie bardzo przekonująco.

- Wszelkiego rodzaju improwizacje muzyczne czy rytmiczne przychodziły aktorom musi-calowym wielokrotnie łatwiej niż w mojej pracy w teatrze -przyznawał reżyser. Po brawurowym wstępie wszyscy aktorzy mają za zadanie wciągnąć do interakcji widzów pod dość błahym pretekstem. A widownia potrafi być oporna. Do czasu. Jednak kiedy Miłosz Pietruski zachęcał do nauki wymyślonego języka- efekt chyba przeszedł oczekiwania jego samego.

- Na scenie są cztery osoby, które mają swoje problemy -wyjaśniał, jak rozumie swoją rolę Maciej Nerkowski. - To są muzycy dosłownie trzy minuty przed wejściem na scenę rozmawiający o rzeczach, które są absolutnie nie związane z tym, co zaraz będą wykonywali. Reżyser te improwizowane rozmowy przyrównał do koncertu jazzowego.

- Jazz w teatrze - tak to traktuję - tłumaczy Marek Tyszkiewicz. - Mam nadzieję, że może w ten sposób stworzymy kolejny kanon grania Schaeffera, odmienny od kanonu Mikołaja Grabowskiego. Porównywania nie unikniemy, ale śmiało chcemy się z nim zmierzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji