Artykuły

Wielki Fryderyk - i mali ludzie

Warszawa zobaczyła "Wielkiego Fryderyka" niemal bezpośrednio po letnim serialu telewizyjnym "Przed burzą", dokumentującym punkt po punkcie ostatni etap naszej drogi do wrześniowej tragedii. Myślę, że nie tylko mnie jednej jakoś się te teksty - tak różne przecież - boleśnie ale wyraziście skojarzyły. I to już by było pierwsze zwycięstwo sztuki Nowaczyńskiego, utworu systematycznie i dość konsekwentnie lekceważonego przez naszą krytykę od krakowskiej prapremiery w r. 1909 aż do recenzji ostatnich.

Toteż opis wrażeń ze spektaklu w Teatrze Ateneum chciałabym zacząć właśnie obroną tekstu. Przy tym nie chodzi mi tu o jego literackie wartości, ale o należne autorowi podkreślenie ważkości problemu, który w tym dramacie zawarł, o ostrość widzenia i celność ataku, wymierzonego przeciw naszym podstawowym wadom narodowym. Przy zdecydowanym odcięciu się od pozateatralnych przekonań autora.

Przestudiowałam z zainteresowaniem całość "Wielkiego Fryderyka", wydaną już w r. 1910 nakładem Gebethnera i Wolffa i nazwaną przez autora, tłumaczą cego się we wstępie z objętości dzieła, powieścią dramatyczną. Chyba tym określeniem sam już sobie zaszkodził, sugerując krytykom kierunek ataku. Tekst bowiem, rzeczywiście obszerny (352 strony druku), nie jest jednak narracją epicką, ale żywym dramatem, pulsującym wielością spraw i wątków, a konieczność niezbędnych skrótów pozwala wycinać różne układy według zamysłu reżysera, czego dowodem zarówno pierwsze sceniczne opracowanie tekstu przez Ludwika Solskiego, jak i oba powojenne, aktualne wznowienia "Fryderyka": łódzkie Kazimierza Dejmka i warszawskie - Józefa Grudy.

Zdając zatem relację z warszawskiego spektaklu (łódzkie omówienie znaleźć można w 8 nr. br.), zaczynam od pochwały samego tworzywa - żywego i aktualnego po blisko siedemdziesięciu latach żywota, z czterdziestoletnią przerwą milczenia (Solski grał Fryderyka po raz ostatni w Łodzi w styczniu w 1937 r.) - i od pełnej aprobaty dla skrótów, dokonanych przez inscenizatora.

Józef Gruda odbiegł od wersji Solskiego, ale nie był w swej adaptacji tak radykalny jak Dejmek. Po prostu udało mu się w ten sposób opracować tekst, by - znacznie go skracając (wersja Solskiego była o wiele obszerniejsza) - przekazać jednak widzowi wszystkie jego podstawowe wątki, z romansowymi włącznie.

Nie uwiódł go również bohater tytułowy i, krojąc tekst, pozostawił przy Fryderyku niemal w pełni zarysowane przynajmniej najważniejsze postaci mu towarzyszące. Wyszedł ze słusznego założenia, że brak tego tła zubożyć musi głównego bohatera. Dopiero bowiem w kontaktach z tak przez autora zróżnicowanymi postaciami - jak układny książę poetów, biskup warmiński, zadzierżysty polonus Mowiński, zniemczony fabrykant Gockowsky, lisi Włoch Lucchesini ubiegający się o kolejne szczeble dworskiej kariery (postać najbardziej chyba przez obecnego adaptatora "okrojona"), wreszcie sztab zindywidualizowanych pruskich generałów - może aktor grający rolę Fryderyka wydobyć złożoność tej postaci.

Toteż trudno mi się również zgodzić z nazwaniem sztuki Nowaczyńskiego monodramatem (Maria Czanerle, "Adolf Nowaczyński, czyli Sowizdrzał dramatopisarzem"). Oczywiście zbudował ją autor świadomie na postaci tytułowej, podobnie jak przedtem "Cara Samozwańca", ale właśnie siła tego utworu polega m.in. na tym, że udało się Nowaczyńskiemu wielość problemów przekazać poprzez rozmaitość ludzkich postaw.

Dał przez to nie tylko nam, widzom, sposobność do rozmyślań, ale i teatrowi dostarczył materiału umożliwiającego zrobienie żywego, pełnego przedstawienia. I choć tradycja teatralna przekazała z "Fryderyka" przede wszystkim wielką rolę Solskiego, trudno zapomnieć, że oprócz niego i Kamińskiego grali w tej sztuce aktorzy tej miary co Wysocka, Rotterowa, Sosnowski, Sobiesław, Brydziński, Leszczyński, Stanisławski, Jaracz, Junosza Stępowski, Zelwerowicz i inni. Nie tylko zresztą grali, ale mieli co grać! Tu chciałoby się aż westchnąć o więcej takich "monodramatów" "typowych autorów gazetowych" na naszej dzisiejszej scenie.

Oddając zatem cesarzowi co cesarskie i nie obarczając tekstu animozjami do postaw i przekonań autora, przejdźmy wreszcie do Fryderyka na scenie Ateneum. Spektakl wydaje się niezwykle udany, m.in. właśnie dzięki temu, że Gruda uwierzył w Nowaczyńskiego i na jego pomyśle zbudował przedstawienie wierne autorowi, ale ściśle współbrzmiące z dniem dzisiejszym. Pozwolił aktorom przypomnieć dawny dobry teatr, choćby poprzez wyrazisty rysunek postaci, wymowny gest aż do typowych aktorskich "gierek", tak uwielbianych niegdyś w teatrze. I poprzez to wszystko stworzył żywych ludzi, mówiących do nas o sprawach nam bliskich - o nas samych, o naszych przodkach i początkach późniejszych narodowych nieszczęść, znanych nam już z autopsji.

Pozwolił więc przede wszystkim całej akcji rozegrać się nie w umownej współczesnej dekoracji, ale we wnętrzu sugerującym rzeczywiste Sans-Souci z wyczarowaną nawet przez Mariana Kołodzieja - w skromnych jak wiemy warunkach scenicznych T. im. Jaracza Ateneum imponującą głębią sal zamkowych. I w oprawie strojnych kamerjunkrów i gwardzistów, bezustannie podkreślających rangę gospodarza i jego siedziby. Niewątpliwie bowiem m.in. właśnie przepych codziennego życia wiązał naszego biskupa Krasickiego z tym miejscem, co tak raziło wówczas jego zaufanego lektora, a po latach - każdego z nas.

Oj, nie oszczędził Nowaczyński naszego zasłużonego poety! Satyryk z powołania i mistrz literackiego pamfletu ostro zaatakował tego, który jawnie głosił, że "prawdziwa cnota krytyk się nie boi!" Toteż nie wchodząc tu, czy rzeczywiście autor "Monachomachii" zasłużył na taki surowy osąd, przyznać trzeba, że Jerzemu Kamasowi, grającemu rolę biskupa Krasickiego, udało się nieco obronić tę postać, przydając jej godności osobistej i próbując w niejednym usprawiedliwić.

Nie tylko osłabiło to bezwzględną krytykę postaci, którą uczono nas od młodu szanować, ale i spektaklowi tak ustawiony Krasicki wychodzi na dobre. Tylko bowiem silni partnerzy mogą być odbiciem dla roli głównej. Rozumiał to dobrze już pierwszy inscenizator "Fryderyka", kiedy, walcząc z aktorem o mocniejsze ustawienie postaci von Zietena a nie mogąc go przekonać, wręczył Siemaszce podpisany przez siebie weksel in blanco, z, prawem wstawienia żądanej sumy po premierze, gdyby koncepcja reżyserska zawiodła. Wygrali obaj, Solski zyskał weksel, Siemaszko - aplauz publiczności.

Wielkiego Fryderyka gra Jan Świderski, aktor jakby do tego wymarzony. Musiało mu się udać! Jeśli zna się zamiłowania Świderskiego do bohaterów "pokrętnych", wewnętrznie złożonych, których mógłby oskarżać i bronić, śledząc od lat jego upodobania w postarzaniu i ucharakterystycznianiu granych postaci - wydaje się to rola jakby dla niego pisana. Toteż efekt jest wspaniały. Świderski nie tylko wygrał wszystko, co niósł z sobą tekst, ale wzbogacił jeszcze i ubarwił niezwykle złożoną postać pruskiego władcy. Co ciekawsze, tym razem - choć rola prowokowała do tego - posłużył się wyjątkowo skromną charakteryzacją, stonowanym gestem i mimiką.

Ze "Wspomnień" Solskiego pamiętamy jego dbałość o szczegółowe odtworzenie fizycznego podobieństwa do pierwowzoru. Studia aktora nad wizerunkami Fryderyka, wędrówki po berlińskich antykwariatach w poszukiwaniu odpowiednich rekwizytów z epoki i elementów kostiumów, ćwiczenia z laseczką oraz próby wypracowania specyficznego chichotu. To przed portretem mistrza w roli Fryderyka esesman zasalutował służbiście podczas okupacyjnej rewizji w mieszkaniu Solskiego.

Świderski skupił się natomiast całkowicie na dialogu, wydobywając wszystkie jego intrygujące podteksty. Pokazał Fryderyka groźnego nie poprzez krzyk czy stojące za nim atuty władzy, ale poprzez całkowite nieliczenie się z człowiekiem, pogardzanie otoczeniem, wygrywanie słabości i błędów innych. Jego Fryderyk jest nie tylko inteligentny i przebiegły, nie tylko potrafi rozegrać każdą sprawę według własnej myśli, ale umie jeszcze nadać jej pozory prawdy, upokarzając przy tym przeciwnika. Wielki polityk na międzynarodowej arenie i mały bezwzględny intrygant w domowym zaciszu. Ten uśmieszek towarzyszący niewinnym z pozoru żarcikom, zapowiadającym przecież tragiczny finał dla dwóch par narzeczeńskich! Ten wymowny gest zaciskającej się pięści, kiedy mowa o "odkupieniu" wymarzonych obcych terytoriów! Ta specjalna intonacja przy pełnych szacunku słowach o "naszej najdroższej siostrze", gdy wspomina Katarzynę! To kabotyńskie skłanianie głowy na piersi starego przyjaciela, gdy chce prośbą i pochlebstwem wymóc na nim zgodę na nową niegodziwość! Wszystkie te i tym podobne sposoby, którymi aktor demaskuje przed nami Fryderyka, nie tylko wzbogacają postać, ale raz jeszcze potwierdzają celność i bogactwo kunsztu Jana Świderskiego.

Godnego przeciwnika znalazł w Ignacym Machowskim i dlatego scena scysji dwóch kamratów stała się kulminacją spektaklu (niestety, telewizyjne sprawozdanie w "Pegazie" nie oddało tu przysługi).

Chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na scenę z, następcą tronu (Leonard Pietraszak). Tu bowiem, kiedy Fryderyk-Świderski, widzi, że jego wieloletnia kampania o militarną potęgę Prus może być po jego śmierci zaprzepaszczona, Swiderski-aktor cały wywód swej polityki przeprowadza nagle zupełnie innym spokojnym, rzeczowym, chciałoby się rzec prywatnym tonem, pozbawionym jakichkolwiek dotychczasowych ornamentów. Odrzuca swoje lata, starcze złośliwości i upodobania. Jest teraz wielkim politykiem, toczącym główną batalię, którą musi wygrać - i którą wygrywa.

Wszystkie dyplomatyczne i dworskie pojedynki rozgrywane z woli i wokół Fryderyka, który każdą okazję wykorzystuje dla swojej bezwzględnej strategii podboju, nasuwają skojarzenia z przedwrześniowymi grami polityków, przypomnianymi właśnie przez naszą telewizję. Gorzka to dla nas lekcja. Ostre sformułowania Fryderyka pod adresem Polaków - a w pewnym momencie przedstawienia podawane przez Świderskiego wprost do widowni - trafiają tym celniej. Niezorientowanie w sytuacji biskupa Krasickiego, człowieka przodującego przecież w naszej kulturze i życiu społecznym, dziwnie przypomina postawę przedwrześniowych dyplomatów, którzy nie widzieli niebezpieczeństwa wyraźnie wskazywanego przez innych. Słuchamy ze zgrozą planów Fryderyka o wynarodowieniu Polaków, zagarnięciu ich ziem od Gdańska poczynając do Kalisza i Płocka idąc.

"Polaki są na to, aby z nich wełnę strzyc a oni beczeli. A są wielkie boskie nacje pomazane już przez Boga i naturę na wielkie dziejowe misje." A gdzie indziej: "Jeżeli jest korzystnie postępować honorowo, owszem! ale jeżeli korzystniej dla kraju nawet prawo naginać! to należy abyśmy... abyście... byli szelmami! bez foch i ultimatów".

Charakterystyczne, że wszystkie ostrzejsze sformułowania, jakie autor kierował przeciwko braciom Polakom, zostały skreślone z egzemplarza służącego za podstawę dla warszawskiej inscenizacji w Teatrze Narodowym w r. 1935. A przecież spektakl ten zwykliśmy uważać za znak ostrzegawczy dla społeczeństwa przed zbliżającym się niemieckim niebezpieczeństwem.

Tak właśnie bez ultimatów przyjmowano później rozkazy wydawane przez Hitlera. I właśnie w tego typu skojarzeniach, w takiej "lekcji historii" widzę zasługę przypomnienia "Wielkiego Fryderyka" Nowaczyńskiego. Zwłaszcza że przy tym dał okazję znakomitemu aktorowi do zagrania kolejnej świetnej roli. Szkoda tylko, że niecały zespół aktorski stanął na wysokości zadania. Szczególnie najmłodszy narybek wiele tu okazji zaprzepaścił. Mimo pozorów nie jest to bowiem sztuka dla jednego aktora, który dopiero w starciu z innymi postaciami zalśnić może pełnym blaskiem. I przekazać te wszystkie myśli, które Nowaczyński - przy takich czy innych niedoskonałościach - zawarł w niej przed siedemdziesięciu laty. Nie tylko z myślą o solowym popisie aktora, ale także w oskarżycielskiej pasji skierowanej i przeciwko Wielkiemu Fryderykowi, i przeciwko małym ludziom, dzięki którym mógł stać się wielkim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji