Artykuły

O cynizmie politycznym i polskich wadach - ze sceny

Nowaczyńskiemu od razu chwycono nowy dramat do realizacji. Cztery najważniejsze w 1910 r. polskie ośrodki Teatralne, w kolejności premier: Kraków, Warszawa, Łódź, Lwów. Najbardziej znaczące stały się wystawienia krakowskie i warszawskie ze względu na osoby twórców: Solskiego w Teatrze im. Słowackiego, Kamińskiego w Teatrze Rozmaitości. Te dwie silne indywidualności wywarły własne piętno na interpretację Wielkiego Fryderyka oraz artystyczny kształt całości. Na podstawie ówczesnych recenzji, relacji wspomnień świadków należy wnioskować, że obaj dbali o sugestię historycznego autentyzmu, o maksymalną prawdę zewnętrznej sylwetki króla pruskiego - w kostiumie, rekwizytach, ruchach, postawie ciała, sposobie mowy. Wewnętrzne rysy różniły ich bardziej. Solski stworzył postać przewrotnego męża stanu, ale i po ludzku dokuczliwego starca, zrzędę, bestię wścibską we wszystko i chciwca. Grał ostro, stosując wiele dosadnych chwytów i ulubionych gierek. Kamiński środki naturalistyczne używał z umiarem, tonował i cieniował po swojemu, a Fryderykowi przydał więcej majestatu, a także demonizmu. Przerastał otoczenie siłą zła, cynizmu, gdyż świadomie - jako wypróbowany środek dla osiągnięcia celów swego ponurego pruskiego patriotyzmu - z ludzi robił szubrawców. Obaj święcili w tych rolach triumfy i otwarcie z sobą rywalizowali. Solski nie obawiał się rychło pokazać w tej sztuce w "Warszawie, narażając się na oczywiste porównania. Podobnie Kamiński w czasie gościnnych występów w Krakowie. W pamięci potomnych utrwalił się raczej portret władcy pruskiego wyczarowany przez Solskiego, gdyż długowieczny ten przywódca sceny polskiej zwyciężał wszystkich żywotnością, liczbą przedstawień, powtórzeń, ilością lat grania.

Prezentowany widzom tekst różnił się znacznie. "Wielki Fryderyk", powieść dramatyczna w druku licząca 352 strony, wymaga koniecznych skrótów w każdorazowej inscenizacji. Solski podobno długo wadził się z Nowaczyńskim o każde skreślenie, a i tak prapremierę zakończono po północy. Kamiński -- znany "despota sceny" - propozycje swoje przeprowadził z autorem chyba bardziej gładko, ale zupełnym pominięciem konsultacji Kotarbińskiego mocno obraził ówczesnego kierownika literackiego Warszawskich Teatrów Rządowych. Solski opuścił wiele niemiłych zwrotów o Polakach, złagodził wymowę niektórych scen. Przeróbka Kamińskiego była bardziej ostra, dosadna w swej satyrycznej wymowie. Toteż część prasy warszawskiej, obok peanów dla kreacji aktorskich, gromiła Nowaczyńskiego, że "policzkował i kopal przeszłość". Echa tych pretensji spotykamy jeszcze i dzisiaj. A przecież pewna deformacja, krańcowość ujęcia jest przywilejem satyryka, a ostrość konfliktu - dramaturga. To właśnie ma obudzić z uśpienia, zatargać widzem, wywołać jego reakcję. Nowaczyński gorzko prawi o Polakach. Brak orientacji politycznej i ekonomicznego myślenia, ich prywata, dbałość o życiowe profity lub pustoromantyczne gesty przyczyniają się do zguby państwa i narodu. Słabości i wady poszczególnych obywateli stają się pożywką, którą karmi się, którą wykorzystuje zaborczy gracz polityczny. Autor szarpie, ale szarpie z bólem. Ceni społeczną dyscyplinę, sprawność politycznego rozumu, realizm myślenia, ale nie bezwzględność siły i poza etyczny machiavelizm Fryderyka. Ukazanie cynicznego mechanizmu rządzenia nie jest jego apologią (jak się niektórzy obawiali). Tak rozumiał to pisarz, tak potraktował to teatr. Sztuka może być raczej traktatem o metodzie połykania przez mocarstwa państw słabych. Wielki król - to jakby kwintesencja skrzywień, wypaczeń, do jakich może zaprowadzić wyłącznie, obsesyjne myślenie racją stanu, ponad wszystko. Wspaniała scena: papa Zieten i Fryderyk - to dynamiczne starcie sumienia, prawa moralnego z prawem pięści i spiżu.

Aż dwie premiery "Wielkiego Fryderyka" w bieżącym roku (po 40 latach przerwy): w Łodzi K. Dejmka i w Warszawie J. Grudy, są wynikiem nowej mody na Nowaczyńskiego, poszukiwań efektownych, "gwiazdorskich" ról, czy przejawem wyczulenia na problemy? Chyba wszystkim tym po trochu. Ale najbardziej interesujące wydaje się tu krążenie wokół spraw: my Polacy. Tym bardziej, że autor prowadzi to ręką swobodnego twórcy, który nie ogląda się na obowiązujące kanony myślowe i kanony artystycznych schematów, ale w oparciu o frapującą postać centralną i bogate, zróżnicowane tło, buduje własną, niebanalną, dyskusyjną ale żywą rzeczywistość przeszłości - a korzystając z poetyckiej przerzutni - rzeczywistość przyszłości. Adaptacja tekstu i reżyseria J. Grudy, a także aktorskie interpretacje, podkreślają te walory. Bo jakkolwiek król Prus jest tu najważniejszy - i nie umniejszając nic doskonałej grze Świderskiego, który ma znowu znamienną rolę - jego ^toczenie wydaje się również bardzo potrzebne, jako czynnik ukazujący niuanse lub przeciwstawne postawy. Generał von Zieten, ustawiony nieco groteskowo w swej starczej zdziecinniałości, był wspaniale konsekwentny przez całą sztukę, wyrazisty, namiętnie silny, gdy obrażono jego poczucie moralne; godny partner, rywal Fryderyka. Jakże odmienna od innych rola Machowskiego i arcyciekawa, którą przydał świetności warszawskiemu przedstawieniu. Lekko, ze swobodą światowca ale i jakąś wewnętrzną prawdą zagrał Kamas biskupa Krasickiego, trochę go broniąc, bo autor nie szczędził mu przykrych barw. Lech Ordon wyżywał się z zapałem w typie polonusa, sekretarza Mowińskiego, który, jako jedyny wśród Polaków, odznaczał się bezkompromisową prostolinijnością i miał jakby wrodzony sensus politicus, wietrząc zdradę i szalbierstwo tam, gdzie była zdrada i szalbierstwo.

O Świderskim pisano już wiele i zapewne napisze się jeszcze wiele. Tutaj chcę tylko stwierdzić - jeśli wolno zawierzyć intuicji - że Fryderyk Świderskiego jest mocno osadzony w tradycji interpretacji tej postaci, a równocześnie - co zrozumiałe - odmienny i nowy. Aktor rysuje sylwetkę środkami realistycznymi, ale dość umiarkowanymi, bez nadmiernej troski o zewnętrzne efekty - i to odcina go od Solskiego. Jest zaś mniej diabolicznym władcą niż Kamiński, skromniejszy w wymiarze, bardziej człowieczy, złożony wewnętrznie. Fryderyk Swiderskiego dla mnie, to przede wszystkim gracz. Chytry, inteligentny, przewidujący, grający o stawkę ostateczną - wielkość swego państwa. Monstrualny buchalter, który liczy, przelicza, oblicza środki, sposoby, przewiduje zwycięstwa, chce uprzedzić klęski. Za każdą cenę. Jego pozorna życzliwość, uprzejmość, oschłość, drwina, brutalność - wszystko to metoda osaczania człowieka. To wielki pająk, snujący swą sieć obłudą lub siłą, podstępem lub "Szpadą; sieć, która w danej chwili oplata Polskę. Bodaj tylko dwa razy jest szczery na krótki moment - w pasji dotknięty przez prawdomównego generała i gdy przekonując bratanka o wielkości Prus zapała się autentycznie marzeniem swego życia. Odrżający w swym cynizmie, ale jakoś po ludzku zaplątany w ciemną prawdę swego wnętrza. Marian Kołodziej wykorzystał scenograficzne sugestie autora, ale ustosunkował się do nich swobodnie i stworzył wnętrze pałacu Sans-souci bogate, efektowne, ale nie przytłaczające aktorów.

Gdy tylko poeta lub dramaturg trąci strunę polską, czy to w tonacji surowej tragedii, piekącej satyry czy pogodnej śpiewogry, może liczyć na powodzenie. Tak bywało ongi, tak bywa dzisiaj. Tacy już jesteśmy. Przypomniana przez Ludwika René zabawka dramatyczna J. N. Kamińskiego "Zabobon czyli Krakowiacy i górale", uzupełniona tekstami W. Młynarskiego, przypomniana - powiedzmy od razu - w kształcie scenicznym żywym, lekkim, dowcipnym i malowniczym, wabi urokami nie tylko sielskiej naiwności wieśniaczego wodewilu czy śpiewkami i obrazkami z albumu prababki, ale także prostotą zachęty do miłości ojczyzny, pochwałą wolności ponad wszystko, wolności, co nie znosi żadnej ingerencji. Wdzięczny podarek Teatru Dramatycznego na swoje dwudziestolecie - widzom Warszawy.

Poezja. Nie tylko o wiośnie i o miłości. Ogarnia wszystko co człowiecze. Często dominantą bywa ojczyzna. W różnorodnych ujęciach, barwach, przeżyciach. Z radością czy troską, z akceptacją lub buntem. Ma moc inspiracji, bo porusza umysły i serca. Wieczór "Po tamtej stronie radości" w Teatrze Nowym (kontynuacja cyklu poezji, po Gałczyńskim i Tuwimie) - udany. Ukazuje bowiem mniej znane czy zapomniane nuty w twórczości i oblicze Broniewskiego. Reżyser ambitnie a słusznie sięgnął po wiersze z różnych okresów, zapiski pamiętnika, przekłady, komponując tym niejako poetycką biografię autora tomu "Bagnet na broń". Romans z ojczyzną - od Legionów począwszy aż do ostatnich zapisanych kart - bywał trudny, bolesny, ale żarliwy i twórczy. Prawdziwy artysta zawsze jest bowiem związany z losem swego kraju i narodu. Szczególnie zaś w chwilach tragicznych. Potwierdza to chociażby wstrząsająca ballada "Słuchaj dzieweczko...", o Żydówce, której pod ścianą śmierci towarzyszył Chrystus - wypowiedziana pięknie i wzruszająco przez Danutę Nagórną. Z mężczyzn wyróżniali się w recytacji R. Bacciarelli, Z. Listkiewicz. Nie dało się uniknąć pewnej monotonii układów zbiorowych, czasami dłużyzn i spadku napięcia, co bywa zresztą częste w spektaklach formowanych z wierszy. Ważne jednak, że ze sceny przemówił poeta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji