Artykuły

Elfów nie widziałem, ale innym to się zdarza

- Polacy i Islandczycy są do siebie podobni - mówi Jacek Godek, tłumacz literatury islandzkiej, aktor. - Słyszałem nawet teorię, że tak naprawdę Islandczycy wywodzą się z południowej Polski, z Galicji.

Ponoć nawet rodzony syn przezywa Pana od islandofobów...

- Fakt, mam w życiu dwa odlotowe hobby. Pierwsze z nich to Islandia, drugie to golf.

Jak to się z Islandią zaczęło?

- Miałem zaledwie jedenaście lat, chodziłem do Szkoły Podstawowej numer 67 w Gdańsku. Pewnego dnia usłyszałem, że wraz z całą rodziną przeprowadzamy się do Islandii, gdzie tata został charge d'affaires w polskiej ambasadzie.

Ucieszył się Pan?

- Nie miałem zielonego pojęcia, że istnieje coś takiego jak Islandia. Zresztą wiedza o tym państwie nie była wówczas w Polsce zbyt duża. Nawet moja nauczycielka od geografii zbyt wiele o nim nie wiedziała, a pani od przyrody prosiła, bym przywiózł jej stamtąd egzotyczne trawy. Potem okazało się, że trawy na wyspie są takie jak w Polsce i żadnej egzotyki w nich nie ma. Ale i tak w 1969 roku był to dla nas wszystkich egzotyczny Zachód...

I nagle jedenastolatek przeniósł się ze środkowej Europy na wyspę leżącą poniżej koła podbiegunowego. To był szok?

- Szok to ja przeżyłem, gdy zobaczyłem zachodnią Europę. Lecąc na Islandię do ojca z mamą i młodszą o rok siostrą, nie zdążyliśmy przesiąść się na kolejny samolot i musieliśmy przenocować w Londynie. Widok rozświetlonego miasta zrobił na mnie ogromne wrażenie. A potem jeszcze musieliśmy lecieć przez Glasgow, gdzie podczas czterogodzinnego oczekiwania na kolejny samolot uzbieraliśmy z siostrą jakieś groszaki, by kupić na spółkę jedną gumę do żucia. I dostaliśmy cały worek niedostępnych w Polsce gum.

Po wielkim Londynie Rejkiawik musiał wydawać się małym miastem...

- Ale i tak był to dla nas Zachód. Przylecieliśmy do Islandii w listopadzie, na ulicach leżał śnieg... Tata zawiózł nas do domu, by po tygodniu aklimatyzacji wysłać do islandzkiej szkoły. Beznadziejna sytuacja - w Gdańsku zostali przyjaciele i koledzy, tu nie miałem żadnych znajomych. Obcy kraj, zimno, no i do tego ten niezrozumiały język. Przez pierwsze dni płakałem.

Szybko nauczył się Pan islandzkiego?

- Prywatne lekcje języka dawała nam nauczycielka gry na pianinie, która znała język angielski. Mój angielski był na słabym szkolnym poziomie, ale jakoś szło... Skuteczna okazała się szkoła. W Gdańsku chodziłem do eksperymentalnej klasy, gdzie intensywnie uczono nas matematyki, więc w Islandii dawałem sobie radę z przedmiotami ścisłymi. Całoroczny skrypt z zadaniami przerobiłem już na początku roku. Najbardziej jednak pomogły przyjaźnie z rówieśnikami. Erikur, jeden z moich kolegów, którego ojciec był wcześniej z rodziną na zagranicznej placówce, znał bardzo dobrze język angielski i tłumaczył, co mówią nauczyciele i rówieśnicy. Bardzo pomógł mi w początkowym okresie.

To trudny język?

- Islandczycy chwalą się, że bardzo trudny. Należy do najstarszych, z używanych dziś, skandynawskich języków. Uważam jednak, że gdy pozna się podstawy, to islandzki jest dosyć łatwy.

Ile czasu minęło od przyjazdu do Rejkiawiku do przetłumaczenia przez Pana pierwszego islandzkiego tekstu?

- Trzy lata? Skończyłem chyba czternaście lat, gdy zostałem do tego w pewnym sensie przymuszony. Okoliczności sprawiły, że zamiast grać z kolegami w piłkę, musiałem usiąść z dorosłymi ludźmi i zabrać się do pracy.

Jakie okoliczności?

- Do Islandii przyjechała na wakacje wraz z mężem ginekologiem popularna w tamtym czasie polska aktorka Zofia Saretok. Taka wyprawa to była wówczas rzadkość, wymagająca i pieniędzy, i zachodu. Zresztą, nawiasem mówiąc, wówczas w Islandii mieszkało na stałe, oprócz naszej rodziny, zaledwie kilka Polek. Były to kobiety, które powychodziły za mąż głównie za tamtejszych marynarzy, a język polski - nie tak jak dziś - nie był w ogóle słyszany na ulicach miast. Pani Zofia wpadła na pomysł, że przywiezie z Islandii do Polski... wiersz. Jej znajomy, Islandczyk, po studiach reżyserskich w Polsce, wybrał dla niej poezję XIX-wiecznego romantycznego poety Jonasa Hallgrimssona. Sprawdził kwestię prawną i okazało się, że można to zrobić bez płacenia tantiem. Pozostało więc tylko przetłumaczyć wiersz. Ponieważ było nas tylko dwóch, którzy mogli to zrobić - islandzki reżyser, znający język polski i polski uczeń, mówiący po islandzku - usiedliśmy nad tłumaczeniem. On robił swoją część, ja swoją. Trochę się kłóciliśmy przy tym, ale, jak wspominam z rozrzewnieniem, zabawa była piękna.

Czy już wtedy, jako nastolatek, łyknął Pan islandzkiego, literackiego bakcyla?

- Trudno było uniknąć literackiego zakażenia, przebywając w Islandii. Islandczycy są nastawieni proliteracko. Czy wie pani, że tam głównym prezentem pod choinkę są książki? Mieszkańcy Islandii kupują je nie dlatego, że tak po prostu wypada, ale dlatego, że oni te książki czytają. Ich noblista w dziedzinie literatury Halldór Laxness wprawdzie mawiał, że w Islandii wszyscy piszą, tylko nie ma tego kto czytać, jednak prawdziwa jest tylko połowa tego zdania. Tam wszyscy piszą i wszyscy czytają.

Zazdrość bierze, jeśli dodamy do tego sukcesy islandzkiej reprezentacji w piłce nożnej i osiągnięcia tamtejszej sceny muzycznej... Jak na kraj zamieszkały przez mniej osób niż Gdańsk. Islandia ma się czym pochwalić. Skąd to się bierze?

- Tam każdy, poza pracą zawodową, dodatkowo coś robi.

Czyżby byli aż tak pracowici?

- Oni po prostu tacy są. Wszelka aktywność w różnych dziedzinach jest tam dobrze widziana. Bardzo szybko zauważyłem, że Islandczycy, jako naród, są bardzo twórczy. Myślę, że bierze się to stąd, że skoro mieszka się na końcu świata, czyli nigdzie, i ma się tylko jedno życie, to pojawia się chęć zostawienia czegoś po sobie. I dlatego każdy chce być słyszanym.

Ile książek przełożył Pan z języka islandzkiego na polski?

- Około 25, które wyszły drukiem, w tym dwie, które niedługo pojawią się w sprzedaży. Do tego chętnie doliczyłbym sagi, baśnie, stare podania, których będzie około pięćdziesiątki.

Nic dziwnego, skoro zaczyna się pracę tłumacza mając kilkanaście lat...

- Tak naprawdę zacząłem tłumaczyć jako dorosły człowiek. Po powrocie do Polski ukończyłem III Liceum Ogólnokształcące w Gdyni. Po maturze zdawałem na skandynawistykę, ale się nie dostałem.

Mimo tak dobrej znajomości islandzkiego?

- Tak wyszło. Dziś mówię, że na szczęście, bo zapewne skończyłbym jako kelner na promie do Szwecji. Poszedłem więc do studium aktorskiego i trafiłem do zespołu Teatru Wybrzeże. Pierwszą sztukę teatralną przetłumaczyłem w latach 80. XX wieku. Była to "Ostatnia próba" Svavy Jakobsdóttir. Spektakl w reżyserii Krzysztofa Gordona, w którym grała m.in. Joanna Bogacka, zrealizowano w gdańskiej telewizji, pokazano go w programie ogólnopolskim w Teatrze Telewizji. Na początku próbowałem ze sztukami teatralnymi, ale zacząłem myśleć poważnie o literaturze, gdy w połowie lat 90. wyjechałem do Islandii. Siedziałem tam pół roku, grając rolę wuja Eugeniusza w "Tangu" Mrożka. Wróciłem wtedy do Islandii jak do domu, w którym czekają na mnie starzy, dobrzy znajomi.

Spotkał Pan znowu szkolnych przyjaciół?

- Oczywiście. Trzeba dodać, że moja klasa była niesamowita. Z trzydziestki uczniów urodzonych w 1958 r. i uczęszczających w tym samym czasie do tej samej szkoły podstawowej wyrosło wielu znanych Islandczyków. W tym Sigrun Edda Bjórnsdóttir, jedna z najbardziej znanych islandzkich aktorek, Hilmar

Óm Hilmarsson, kompozytor, laureat filmowego Felixa, Erikur Thorsteinsson, czyli ten chłopiec, który mnie tak serdecznie przyjął i uczył islandzkiego, a dziś producent filmowy, Audur Bjamadóttir, niegdyś słynna primabalerina, obecnie znana choreografka, Olafur Rógnvaldson, operator filmowy, Elisabet Jókullsdottir, poetka i dziennikarka, kandydatka w islandzkich wyborach prezydenckich w 2016 roku, profesorowie wyższych uczelni, wykładający nie tylko w Islandii, ale także np. na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley w USA.

Klasa twórców, naukowców, artystów... Pan, jako tłumacz, też jest twórcą pracującym nad językiem...

- Rzeczywiście, jest to praca twórcza. Przy czym ważna jest w niej kwestia znalezienia proporcji - na ile można sobie pozwolić na pewną inwencję lingwistyczną, a na ile trzeba się trzymać słowa pisanego. Przy tłumaczeniu o wiele łatwiejszych w translacji kryminałów, zwraca się uwagę na coś innego niż przy przekładach literatury z charakterem. Albo poezji. Z kolei przy tłumaczeniu średniowiecznych sag staram się nie używać współczesnego na wskroś języka. Oczywiście nie chcę na siłę iść w archaizmy, natomiast lubię "pobawić się" językiem używanym przed kilkudziesięcioma laty.

Kto ocenia jakość tłumaczeń?

- Czytelnicy, oczywiście. Wiele jednak na początku mojej pracy zależy od redaktora, do którego trafi tłumaczenie. Różni ludzie mają różne gusta językowe. Pewnie użycie przeze mnie na wskroś współczesnego języka, co przeszło w wydanym w Polsce w 2001 r. "101 Reykjavik" Helgasona Hallgrimura, u innego redaktora mogłoby nie przejść. Miałem przy tym dużą zabawę, wymyślając od nowa nazwy miejscowości. Bohater książki jedzie samochodem z Rejkiawiku, mijając kolejne osady i odnosząc się do ich nazw komentuje rzeczywistość. Nie mogłem pozostawić nazw islandzkich, musiałem popracować nad swoimi, które kojarzyłyby się dźwiękowo ze słowem...

Przez wiele lat był Pan jedyną osobą, tłumaczącą na polski islandzką literaturę...

- To się w ostatnim czasie zmieniło, pojawili się inni tłumacze. Chociaż nadal chyba robię najwięcej przekładów.

Następcy proszą pana o radę?

- Nie, ale zgłasza się do mnie wiele osób, w tym studenci, piszący prace na temat przekładów, nie tylko literackich, a także Polacy mieszkający w Islandii, w sprawie rad językowych.

Czy uważa Pan, że jest w Polsce moda na Islandię?

- Jest i to duża. Wynika ona prawdopodobnie z tego, że Polacy i Islandczycy są do siebie podobni. Jest taka teoria, z którą spotkałem się jeszcze jako nastolatek podczas pierwszego pobytu w tym kraju. Usłyszałem wówczas, że tak naprawdę Islandczycy pochodzą... z południowej Polski, czyli z rejonów dawnej Galicji.

Dosyć odważna teza.

- Odważna, ale z jakiegoś powodu krążąca w Islandii. Być może pani wie, że istnieje również inna teoria, według której nasz Mieszko był wikingiem.

Na północy Polski rzeczywiście jesteśmy genetycznie wymieszani.

- Tak czy inaczej wiele nas łączy. Charaktery, podejście do życia... W Polsce często w sytuacjach trudnych mówimy, że "jakoś to będzie". Podobne powiedzenie, używane w identycznym kontekście, funkcjonuje w Islandii.

Coś nas jednak różni. Islandia jest, delikatnie mówiąc, specyficznym krajem, w którym ponoć nawet sąd zakazuje budowy drogi, bo może ona przechodzić przez rejon zamieszkały przez elfy.

- Ależ to prawda! W Islandii nadal bardzo silna jest wiara w różne istoty nadprzyrodzone. W islandzkiej dawnej literaturze oprócz średniowiecznych sag pojawiają się także opowieści o duchach i innych stworach, które przez lata pomagały przetrwać mieszkańcom wyspy długie, ciemne noce. Ten dział "opowieści gminnych" dzieli się na historie o elfach, trollach, duchach oraz na podrozdział o całkiem ludzkich banitach, czyli wygnańcach. Zupełnie inną częścią tamtejszej literatury są baśnie.

Literatura literaturą, ale wyroki sądowe uwzględniające istnienie "ukrytych ludzi", bo tak Islandczycy nazywają elfy, to już chyba przesada...

- Islandczycy traktują elfy z całą powagą.

Spotkał Pan elfa?

- Osobiście elfa, ducha i trolla nie widziałem, ale wiem, że innym to się zdarza. Jeden z moich islandzkich znajomych opowiadał historię małżeństwa, ludzi pracujących w telewizji, które sprowadziło się do nowego domu. Nagle coś zaczęło ich budzić po nocach, otwierały się drzwi, ginęły różne przedmioty. To było dość wyczerpujące, ale jakoś z tym wytrzymywali. Miarka się przebrała, gdy mężczyznę zapytano podczas pracy w studio telewizyjnym, czy zaczął żuć tytoń, bo tak od niego śmierdzi... Wtedy para udała się do poprzedniego właściciela mieszkania, by porozmawiać o tym, co się dzieje. Ten wysłuchał ich opowieści, zasępił się i powiedział: - A jednak ona wróciła... Okazało się, że od dawna zmarła kobieta nawiedzała ten dom.

Złośliwa była..

- Na to wygląda. Inną historię opowiedział mi znajomy reżyser, który latem prowadzi wycieczki konne przez interior islandzki. Wykupuje się na tydzień taką wycieczkę i nocuje w stanicach. W jednej z wypraw brali udział turyści z Danii, w tym pewna pisarka, przejęta tym, że ponoć pod każdym islandzkim kamieniem mieszka duch lub elf. Poprosiła organizatora wycieczki i reżysera, by opowiedzieli jej jakąś lokalną historię. Żadnej nie znali, ale od czego jest wyobraźnia? Wymyślili więc dramatyczną opowieść o młodej dziewczynie, której rodzice nie zgodzili się na małżeństwo z chłopakiem. Dziewczyna powiesiła się w stanicy i od tej pory nawiedza to miejsce. Minął rok i znów reżyser wyruszył na konną wycieczkę. Dotarli do stanicy, turyści czekają na jakąś opowieść, więc zwrócił się do organizatora: - Pamiętasz o tamtej dziewczynie? Ten zbladł. - Nic nie mów - wyszeptał. - Przyjechałem w ubiegłym roku zamknąć na zimę stanicę, wchodzę do środka, a tam wisi dziewczyna. Prawdziwa. Zginęła tak, jak przepowiadali.

Przewidzieli dramat?

- Pełna antycypacja. Tam się na co dzień obcuje z duchami.

***

Jacek Godek [na zdjęciu], mieszkaniec Gdańska, urodzony w Sopocie, od kilkudziesięciu lat związany z Islandią. Tłumacz większości wydanych w Polsce książek islandzkich autorów. Prowadzi blog e-sagi.pl, poświęcony islandzkim sagom, gdzie udostępnia bezpłatnie ich tłumaczenia. Zamierza łącznie przetłumaczyć ponad czterdzieści sag. Czyli wszystkie.

Islandia jest niewielkim państwem (zamieszkanym przez zaledwie 334 252 osoby), leżącym w północnej części Oceanu Atlantyckiego. Jej mieszkańcy wywodzą się od norweskich wikingów, którzy zasiedlili wyspę w 874 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji