Artykuły

Kordian między szablami szermierzy

"Kordian" zrealizowany przez Jana Englerta z okazji dwieście pięćdziesiątej rocznicy Teatru Narodowego wzbudził emocje. Niekoniecznie artystyczne, choć reżyser konsekwentnie wciela w ciało sceniczne zasadę: teatr powstaje z teatru jak literatura z literatury. Wyjątkowy jubileusz skłonił go do przywołania, zacytowania wielu rozwiązań inscenizacyjnych, chwytów, znaków teatralnych wybitnych poprzedników -Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Adama Hanuszkiewicza, Kazimierza Dejmka, a nawet Felliniego. To rodzaj uznania, hołdu wobec tradycji, ale też dowód odwagi; mało kogo stać na takie gesty. Wyzwalające, wtedy łatwiej iść samodzielnie.

Przedstawienie jest próbą interpretacji arcydramatu Juliusza Słowackiego wyrażoną trudnym językiem sceny. Wymaga uwagi i namysłu, nie idzie bowiem za tekstem dzieła (zresztą nie-linearnym), tylko je interpretuje wedle tego, co jest dziś w Polsce do przemyślenia. A nasze przeklęte problemy - bić się czy nie bić, poddawać się zbiorowemu szaleństwu czy kultywować pracę u podstaw - nie znikły, przeciwnie, są na nowo ożywiane politycznie, choć od opowieści starego Grzegorza, sługi Kordiana - jechać na Sybir czy psom szyć buty - minęły dwa wieki. Nadal mamy żyć z mentalną glątwą romantycznej ofiary, cierpienia i kultu poległych za sprawę, czcić klęski, daninę krwi jako mit założycielski polskości, zamiast ich przezornie unikać i w miejsce tej tradycji wybierać cywilizacyjny rozwój. Błędne koło cierpienia i buntu, nadziei i szyderstwa ironii i sentymentu.

Reżyser, a jednocześnie adaptator tekstu, dra mat Kordiana, narodu, naszej osobliwej mentalności umieszcza w kilku klamrach i cudzysłowach. Pierwszą jest przezroczysta kurtyna w miejscu właściwej ozdobiona Grottgerowskim rysunkiem, tyle że animowanym. Po lewej grupa patriotów z kosami na sztorc, po prawej biedacy, pośród których matka wznosi niemowlę do nieba z niemym krzykiem rozpaczy i skargi, u góry obrazu co chwilę przejeżdża kibitka na Sybir. Ta klisza klisz narodowego losu wraz z rozpoczęciem przedstawienia uniesie się w sceniczny niebyt - paludamenty. Ale miejsce scenicznego dziania się oświetlać będą rzęsiście rewiowo-kabaretowe światła rampy na znak, że mamy do czynienia z narracją zapośredniczoną, pokazywaną z ironicznym dystansem. On przede wszystkim wyklucza sentyment, pozostając świadectwem chłodnej inteligencji. To ona przywołuje ducha Fausta Goethego, umieszczając dramat polskiego buntownika w kontekście europejskich pytań o zagadkę bytu.

Partie z "Przygotowania" portretujące przywódców powstania listopadowego zostały usunięte, w miejsce rachunków minionych win i zaniechań pojawia się "mówców plemię". Brzmią słowa księdza Skargi, sejmowe przemówienie Józefa Becka o honorze, Gomułki z października 1956 roku, Jaruzelskiego z 13 grudnia, Wałęsy z amerykańskiego Kongresu "My, Naród (We, the People)", mowa Piłsudskiego na wawelskim pogrzebie Słowackiego. Społeczeństwo jednak nie słucha ich z uwagą, urzędnik z husarskimi skrzydłami pogryza pęto kiełbasy, jedni biegną z chorągwiami, inni zajęci modlitwą, jeszcze inni plotkują albo robią interesy, mężczyzna rzuca się na proscenium jak Rejtan w geście protestu, lecz nikt go nie widzi. Ironiczną pointą tej sceny stanie się kibolski hymn: "Nic się nie stało, Polary, nic się nie stało".

O duszę Kordiana, targaną przez "jaskółcze niepokoje" i poszukiwania swego miejsca w świecie, walczą Archanioł (Danuta Stenka) i Szatan (Mariusz Bonaszewski) "przeniesiony" ze Sprawy Jerzego Jarockiego, więc tym chętniej dokłada do polskiego kotła i patrzy jak się spalamy w emocjach, histeriach. Nie bez radości przyjmuje wiadomość - "Zabił się młody". Kordian i (Marcin Hycnar) jest niedojrzały, pełen zapału i buntu, ale też sprzeczności i wahań, które uosabia jego alter ego, Kordian ii (Kamil Mrożek). Jest jeszcze Stary Kordian (Jerzy Radziwiłowicz); to figura równoważąca Młodego doświadczeniem. Już stonował młodzieńcze zrywy i szaleńcze impulsy, zna cenę nieziszczonego buntu i bezsensownej ofiary, bliżej mu więc do sceptycyzmu czy ugodowości, racjonalnego ważenia sił na zamiary. Dlatego w scenie Spisku Koronacyjnego zastąpi Prezesa i w podziemiach katedry przekona spiskowców, że ślepy pęd ku zemście nie daje zwycięstwa, a królobójstwo jest zbrodnią, w której wojskowi i oficerowie odmówili udziału. Na zakończenie obrad spiskowych pojawia się legion Kordianów - mali chłopcy, potomkowie i duchy, każdy w śnieżnobiałej koszuli z krwawiącym, rozstrzelanym sercem. To powstańcy warszawscy złożeni na ołtarzu wzniosłych idei honoru, patriotyzmu - daremnie.

Kontrapunktem tej mrocznej sceny będzie rozgrywany (w tym samym czasie) na wyższym poziomie sceny elegancki bal warszawskich oficjeli i bogatych mieszczan. Bynajmniej nie zaprzątających sobie głowy nieszczęściem ojczyzny, lecz własnymi karierami u boku zaborców-Rosjan. I trudno jej nie skojarzyć z Balem u Senatora z "Dziadów", gdzie polskie panie tańczyły menueta w takt zalotów carskich urzędników, a panowie na boku ubijali interesy. Zdumiewające, jak teatralnym obrazem można wyrazić także to, że utwór Słowackiego był świadomą polemiką z Mickiewiczem i jego akolitami, którzy poetę z Krzemieńca ignorowali (delikatnie mówiąc).

Przedtem, jak pamiętamy, Kordian udał się w podróż edukacyjną po Europie, przez Londyn dotarł do Włoch, gdzie spotkał Violettę, by doświadczyć miłosnego rozczarowania. Tu istnieje ona w pięciu wcieleniach, niejako na dowód, że miłość niejedno ma imię i rzadko kiedy przynosi spełnienie. W znakomitej, przywołującej wizje Felliniego, scenie wizyty młodego Polaka w Watykanie, wirują w ukłonach czerwono ubrani kardynałowie w czerwonych wielkich kapeluszach, a biały Papież okazuje się Szatanem, papuga w klatce zaś ponętnym chłopaczkiem. Obrazoburczość tej sceny nie służy tylko dowcipowi, ma historyczne umocowanie; to papież Grzegorz xvi wystosował encyklikę "Cum primum" potępiającą powstanie listopadowe.

"Posąg człowieka na posągu świata" - Konrad na szczycie Mont Blanc to wyzwanie wyobraźni rzucone wyobraźni poetyckiej i teatralnej. Niezwykłe, na wysokościach, gdzie panuje chłód, mózg pracuje na najwyższych obrotach, przynosząc strofy poezji zdolne góry przenosić. Hycnar mówi swój przejmujący monolog, stojąc na mostku dekoracji na linii horyzontu, później jego Kordian skacze w przepaść (z wysokości drugiego piętra). Wyżej już wejść nie można i nie można więcej powiedzieć o Winkelriedzie Narodów.

Scena Koronacji Cara też wypada efektownie, dwaj najprzystojniejsi aktorzy, Oskar Hamerski - Mikołaj I i Grzegorz Małecki - jego brat Konstanty, i strojem, i majestatycznym wyglądem służą podkreśleniu potęgi imperium. Wobec takich przeciwników Kordian (w obu aktorskich wcieleniach mikrej postury) musi poczuć niepewność i wątpliwości. Niby kontrast urody tylko, a znaczy scenicznie, więc pod sypialnią Cara Strach i Imaginacja nie tylko miotają sercem i duszą Kordiana, co pokazują wirujące obrazy-projekcje. On z nimi walczy fizycznie. Tu reżyser cytuje słynną figurę Konrada mówiącego Wielką Improwizację, splecionego z Szatanem rękami i plecami, z "Dziadów" Swinarskiego, obaj Kordianowie spleceni ze sobą, nie są w stanie pokonać ani strachu, ani wątpliwości. Car uchodzi z życiem, a niedoszły morderca na placu Zamkowym zostaje skazany przez Konstantego na pewną śmierć.

Spektakl bardzo efektowny teatralnie, pokazuje liczny, najlepszy zespół aktorski w kraju; dowodzi, że jubileusz nie został potraktowany zdawkowo. Niektórym diagnozy reżysera mogą się wydać nazbyt oczywiste, nazbyt semantycznie zaokrąglone, tę polską chatę rozśpiewaną, gdzie chocholi taniec trwa od wieków, znamy bowiem i do bólu, i do samozakłamania. Niemniej dawno nie widziałam romantycznego arcydzieła opowiedzianego tak ciekawym i współczesnym językiem teatralnym, zdolnym przekroczyć i sentymentalizm, i patos, a przy tym pokazać niepokonane szaleństwo naszej mentalności nie aluzją tylko, lecz dotkliwym serio.

Wystarczy przypomnieć sobie "Irydiona" sprzed trzech lat zrealizowanego na stulecie zbudowanego przez Arnolda Szyfmana Teatru Polskiego, by wiedzieć, jak ważny jest nowoczesny język sceny. Zresztą oba teatry przez dziesięciolecia zostały skazane, same się skazały, na rywalizację w dziele realizowania polskiego repertuaru. Warto porównać skamielinę estetyczną przy ulicy Karasia z pełną blasku, żywą i wielobarwną estetyką przy placu Teatralnym przy dość podobnym repertuarze. Narodowy ma na afiszu dwadzieścia trzy utwory polskich autorów klasycznych i współczesnych, a żaden nie jest wystawiony w sposób tradycyjny czy akademicki, gdyż każdy z reżyserów tu pracujących wie, że estetyka jest funkcją myślenia; "jak" decyduje o tym, "co" nowego, współczesnego się da wydobyć z klasycznego tekstu. I nie chodzi tu o obronę "czystości sztuki" przed "doraźną polityką" lecz o to, że tradycyjnym językiem sceny nie da się wyrazić ani sztuki, ani polityki. Tak jak zmienia się widownia, musi się zmieniać teatr, tylko o wiele szybciej, by ją uwieść i zaskoczyć.

Niemniej "Kordian" w Narodowym dostał się w tryby dyskursów partyjnych oraz ideologicznych. Rozumiem (choć się nie zgadzam opinię: "Przecież szczególnie w dzisiejszych czasach, czasach wielkiej zmiany, gdy czuć wiatr historii, gdy młode pokolenie dochodzi do głosu i chce zmieść dotychczasowy układ, gdy stawia pytanie o sens zaangażowania, gdy próbuje wbrew rozpaczy i racjonalnym kalkulacjom odnaleźć nadzieję, gdy gorące głowy marzą o wielkim przewrocie, gdy szalony Kukiz zdobywa społeczne poparcie romantycznym gestem protestu i szarpania niewidocznych więzów systemu, a prezes Kaczyński (tak, tak, wymieńmy go wreszcie!), w odróżnieniu od Prezesa z "Kordiana", pokazuje, jak wola i żelazna determinacja mogą zmieniać gnuśną zbiorowość i przemieniać świat, Englert, biorąc dramat o buntowniku stającym naprzeciw skarlałego społeczeństwa, buntowniku pokonanym przez samego siebie, przez swą słabość, biorąc dramat o przegranej rewolucji, dramat-polemikę z mickiewiczowską trucizną, a zarazem próbę owego Mickiewicza prześcignięcia, dopełnienia, otóż biorąc dzieło tak mieniące się znaczeniami, dzieło, które tak wiele mogłoby nam powiedzieć o współczesności, robi unik w kierunku artystowskiego eklektyzmu. Ładne to, inteligentne, ale przecież niewchodzące w spór ze współczesnością. [...] Tylko gdzie duch obywatelskiego teatru? Gdzie duch teatru narodowego?" - podsumował całość Andrzej Horubała ("Eklektyzm albo porno", "Do Rzeczy" 2015, nr 49). Cóż, z tej politycznej strony niczego innego spodziewać się nie było można.

Tym bardziej zdziwił mnie tekst Dariusza Kosińskiego, szefa Instytutu Teatralnego do spraw naukowych. Oburzony słowami Jana Englerta "Teatr Publiczny? To jedno z najgłupszych określeń, jakie słyszałem" pisze (e-teatr z 30.11.2015): "W tym samym dodatku Tygodnik zamieścił mój tekst, w którym po raz kolejny usiłuję to jedno z najgłupszych określenie przemyśleć, obronić, zasadzić w głowach. No, widzisz, robaczku! I gdzie twój befsztyczek? Czytam jednak dalej. A dalej dyrektor Teatru Narodowego wyjaśnia i rozwija: Teatr to teatr, czyli konwencja, umowa z publicznością. Ona jest tak zmienna, że wszystkie przymiotniki tracą na znaczeniu. Wszystkie? Narodowy też? Czyżby obcięli im budżet? [...] Widziałem ("Kordiana" - EB) to wyjątkowo -moim zdaniem - puste, chaotyczne i niemądre przedstawienie dopiero następnego dnia, więc mogę sobie tylko wyobrazić, jak elita polskiej władzy reagowała na Kordiana, który dojrzał i stał się Prezesem, na polskiego aniołka i diabełka sprowadzających dylematy niegdysiejszego bohatera do poziomu kreskówek Disneya, na machanie flagami i bieganinę tam i sam jako na alegorię polskich losów. Pewnie klaskali, tak samo jak widzowie drugiej premiery. Może nawet - jak na tej drugiej premierze - spora ich część wstała? Może nawet wstał prezydent? Może pani premier wstała? A może nawet - kuszący pomysł - wstał sam Prezes? Ludzie to kulturalni, miejsce takie kulturalne, a okoliczność jubileuszowa kulturalna aż strach, więc na pewno wstali. Zresztą Polacy lubią, jak się im mówi, że tacy są szaleni i że nigdy się nie zmienią. Zmiana wymaga trudu, a szaleństwo takie malownicze...". Powiedzieć, że to nieelegancka wypowiedź, to nic nie powiedzieć...

Ważniejsze jednak meritum. Nie mogę uwierzyć, by profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego nie potrafił przeczytać przedstawienia. Zatem umyślnie, nie bez złośliwości imputuje mu narrację pisowską, choć nie ma ono z nią nic wspólnego. Nie rozumiem tej opinii, kreującej podziały i imaginacyjnego wroga, choć wiem, o co chodzi. Maciej Nowak w wywiadzie z Mikiem Urbaniakiem ("Walka z hegemonem, "Notatnik Teatralny" 2014-2015, nr 77) mówi wprost: "Pół wieku temu obchodziliśmy dwusetlecie Teatru Narodowego i profesor Raszewski napisał tekst "Kłopotliwa rocznica", bo tak naprawdę trudno jest wykazać ciągłość instytucjonalną między premierą "Natrętów" Józefa Bielawskiego z 1765 roku a premierą "Kordiana" w tym roku. Dlatego uważam za wielki sukces - a starałem się o to jako dyrektor Instytutu Teatralnego - że przy okazji tego jubileuszu udało się przed sejmową uchwałą podmienić narodowy na publiczny". "Czyli udało się posłów wyprowadzić w pole" - dopowiada Urbaniak. Ale nie dopowiada, że senatorów wyprowadzić w pole już się nie dało i w "Monitorze Polskim" czytamy o "ustanowieniu roku 201S Rokiem Teatru Polskiego". Dwie uchwały jednego parlamentu? Cudnie.

Dla Nowaka teatr publiczny jest wymierzony w gusta mieszczańskie, zachowawcze, pospolite. Czyżby? Pamiętam zaciekłe ataki (zwłaszcza Romana Pawłowskiego) na Jerzego Grzegorzewskiego, który bynajmniej nie tworzył teatru mieszczańskiego. Artystycznie wyrafinowany, trudny i zawierający mądre diagnozy naszej współczesności jego teatr drażnił nie tyle mieszczan (raczej go nie rozumieli), ile przede wszystkim zwolenników teatru modernizacyjnego, który "niósł treści najważniejsze". To znaczy polityczne, publicystyczne, performatywne i prymitywne artystycznie. To nie mieszczanie, tylko wyznawcy teatru lansowanego, a uprawianego w Gdańsku przez Macieja Nowaka, napadli na "Wycinkę" Krystiana Lupy, bo "porusza problemy artystów wiedeńskich z lat osiemdziesiątych" (pisałam o tym w tekście "Co wolno artyście?", "Twórczość" 2015, nr 7). Nowak w cytowanym wywiadzie nie bez dumy mówi, że skupieni przez niego artyści w Teatrze Wybrzeże decydują o obliczu dzisiejszego teatru. Gdy się miało taką trybunę opiniotwórczą, jak "Gazeta Wyborcza" i dyrekcję Instytutu Teatralnego (z portalem Nowa Siła Krytyczna łącznie) - o wylansowanie "swoich" artystów nietrudno. Zostali tak dowartościowani, że wygrywają i dziś wszystko, co można: "Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu" Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego została uznana za najlepsze przedstawienie w konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej i tak samo najlepsze w konkursie na wystawienie sztuki klasycznej. Mistrzostwo świata po prostu.

Nikt nie odmawia szefowi programowemu Instytutu Teatralnego prawa do własnych poglądów politycznych i artystycznych. Jednak ważne są proporcje. Pośród siedmiuset scen, jakich działalność odnotowuje wydawnictwo jego instytucji, w tym kilkudziesięciu repertuarowych, teatr przy placu Teatralnym ma prawo i obowiązek realizować misję właśnie Teatru Narodowego. Jest to jedyna instytucja z prawem kontynuacji dwustupięćdziesięcioletniej tradycji, jakkolwiek jej ciągłość byłaby porwana. Jubileusz dowodzi, że spełnia ją w sposób twórczy i odpowiedzialny, bynajmniej nie na polityczne zamówienie.

"Teatr publiczny" ze wszystkimi tego konsekwencjami, od artystycznych po polityczne, przecież można uprawiać wszędzie indziej. A przejmować jubileusz Teatru Narodowego w sposób, jaki to się dzieje, czyli kreować sobie nieistniejących wrogów - nie warto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji