Artykuły

Wypalona ikona

"Kalifornia/Grace Slick" w reż. René Pollescha w TR Warszawa. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej-Stołecznej.

Wraca Renę Pollesch! Ale powrót ojca teatru postdramatycznego do TR Warszawa z trzecim już spektaklem rozczarowuje. Ultranarcystyczny spektakl o narcyzmie szybko przeradza się w dwugodzinny seans

manierycznego mizdrzenia się aktorów.

Pollesch to ikona niemieckiego teatru politycznego, idol dwóch pokoleń krytyków, jeden z ojców teatru postdramatycznego, którym konserwatywni recenzenci straszą widzów i czytelników jak Rydzyk potworem genderem. I podobnie jak w tamtym przypadku, straszący nie do końca wiedzą, o czym mówią.

Dla badaczy teatr postdramatyczny to teatr, w którym tekst stracił swój prymat -jest równie ważny (albo nawet mniej), co choreografia, warstwa wizualna, rytm partytury. Wrogowie t.p. nazywają tak w zasadzie każdą modyfikację "świętego" dramatu wystawianego akurat klasyka albo cokolwiek im się nie podoba.

U Pollescha mamy to pierwsze, choć paradoksalnie zalewa nas potok tekstu - plus sprawdzony sztafaż tego, co złośliwie i nieprecyzyjnie nazywa się berlińską estetyką: projekcje, fototapety, granie na granicy prywatności, słowne zabawy z teatralną iluzją - aktorzy o scenografii, w której się znajdują, mówią "tylko pół domu", ironicznie żonglują też wytartymi konwencjami aktorskimi - naprzemiennie każą sobie "zagrać pijanego". Przede wszystkim zaś siedzą i opowiadają banały. Tak, powrót legendy do TR Warszawa z trzecim już spektaklem (pierwszy raz Pollesch pracował tu w 2007 r.) rozczarowuje.

Za "Kalifornia / Grace Slick" ma stać refleksja filozoficzna. Tytułowa Kalifornia wyznacza kres ekspansji na Zachód, dalej się nie da, bo jest ocean. Po dojściu do Kalifornii kultura Zachodu zwróciła się więc w głąb siebie, co najpierw przyniosło rewolucję obyczajową i duchową Maja 1968 r., a potem znalazło finał w ekspansji narcyzmu - zjawisku, które w skrócie można by nazwać kulturą selfie i terapeutycznego wyzwania.

Z myśli zawartej w spektaklu Pollescha można by ukręcić felieton. Ale felietonu nie czyta się przez dwie godziny, nawet jeśli autor postanowił - jak Pollesch - myśl swoją powtórzyć raz, drugi, dziesiąty (błogosławiony limit miejsca szpalty).

W TR Warszawa powstało jałowe i wypalone przedstawienie o wypaleniu i jałowości. Ultranarcystyczny spektakl o narcyzmie szybko przeradza się w dwugodzinny seans manierycznego mizdrzenia się Tomasza Tyndyka i Justyny Wasilewskiej - zdaje się, że ta świetna aktorka w obliczu panującego na scenie ogólnego braku pomysłu, postanowiła pójść w zestaw swoich stałych chwytów - np. infantylnego mazurzenia, które bywa zabawne, gdy czemuś służy. Aktorzy w różnych konfiguracjach powtarzają te same pięć banałów. Na chwilę robi się lepiej w komediowej scenie Agnieszki Podsiadlik - absurdalnym quasi-stand-upie o postrzeganiu seksualności kobiety. Nie zmienia to faktu, że najwyrazistszą performerską kreację robi u Pollescha suflerka imieniem Katarzyna, obecna na scenie i podpowiadająca co chwilę aktorom urwane fragmenty zapętlonego tekstu. To zapewne również zwrócić ma uwagę na rozbijanie teatralnej iluzji. Jakże odkrywczo.

Zarzuty o autotematyzm, o zajmowanie się samym sobą, padają dziś wobec teatru często, także w odniesieniu do przedstawień uznawanych za wybitne. Autotematyczna jest "Klątwa" Frljicia, autotematyczna jest "Wycinka" Lupy. Ale w obu wypadkach autotematyzm czemuś służy, coś go uzasadnia. W pierwszym - odpalony ładunek społecznego konfliktu, w drugim - bardzo poniekąd tradycyjnie modernistyczna opowieść o rozczarowaniu sztuką.

Tutaj "sprawy" nie ma, a rozlazła forma też nie wynagradza nam tego braku. Nie pomagają rozważania o paradoksach funkcjonowania smart-house'ów i Google'a. Pierwsze mnie, w mojej wynajętej kawalerce z lat 50. - i wielu ludzi w podobnej sytuacji - raczej nie dotyczy. Drugie, owszem, ale ciekawsze rzeczy ma na ten temat do powiedzenia Wojciech Orliński.

Pollesch jako artysta polityczny kojarzony jest z demaskowaniem uwikłań sztuki w procesy ekonomiczne i polityczne. Skoro robi już autotematyczne przedstawienie, mógłby jakkolwiek sproblematyzować swoją pozycję - zwłaszcza gdy przyjeżdża do takiego kraju, jak dzisiejsza Polska. Tymczasem lokalny horyzont tekstu "Kalifornii" sięga od Placu Unii Lubelskiej (jakieś 100 metrów na południe) do przyteatralnej knajpy Delikatesy (jakieś 20 metrów na zachód od wyjścia z widowni).

Zblazowani i cyniczni prawicowi publicyści powtarzają często, że cały polski teatr - nowy, ten polityczny, ten poszukując" - to zrzynka z Pollescha. Teza ta wzięta jest, jak wiele innych poglądów prawicowych publicystów od kultury - prosto ze spracowanego kciuka piszącego.

Gdyby panowie ci chodzili do teatru (a nie tylko o nim pisali), mogliby stwierdzić, że po naszej stronie Odry robimy rzeczy znacznie ciekawsze niż późny Pollesch. I to byłby jakiś pożytek z ostatniej premiery w TR.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji