Artykuły

Jak Gryszkówna "poskromiła" Szekspira

"Poskromienie złośnicy" Williama Shakespeare'a w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie. Pisze Beata Stelmach-Kutrzuba w Temi.

W przeddzień sylwestra na deskach Teatru im. L. Solskiego w Tarnowie zadebiutowała pierwsza z zapowiadanych przez dyrekcje w tym sezonie produkcji pod hasłem "Kobiety o kobietach". To inscenizacja "Poskromienia złośnicy" Williama Szekspira autorstwa Anny Gryszkówny. Przeniesienie na scenę klasycznej sztuki jest zawsze wyzwaniem, a szczególnie gdy chodzi o tekst łączący komediowy potencjał z wciąż aktualnym problemem walki płci. Gryszkówna znalazła do niego własny klucz, który bez zgrzytów otwiera renesansowy dramat dla współczesnego widza, a rezygnując z szowinistycznych tonów, postawiła na opowieść o niebanalnej miłości. Wszystko w atrakcyjnym i widowiskowym "opakowaniu" scenograficznym, muzycznym, z żywiołową choreografią.

Fabuła "Poskromienia złośnicy", jednej z wczesnych komedii Szekspira, skupia się wokół perypetii padewskiego mieszczanina Baptisty Minoli, związanych z wydaniem za mąż dwóch córek, a szczególnie starszej Katarzyny, mającej opinię wyjątkowej sekutnicy. Choć sztuka nie jest arcydziełem wybitnego angielskiego dramaturga, doczekała się wielu inscenizacji i ekranizacji. Z najsłynniejszych jej polskich realizacji warto przypomnieć tę w reżyserii Zygmunta Hübnera z Magdaleną Zawadzką w roli Kasi i Tadeuszem Łomnickim w roli Petruchia oraz Krzysztofa Warlikowskiego z Danutą Stenką i Adamem Ferencym. Wśród kinomanów zaś końcem lat 60. ub. wieku furorę robiła hollywoodzka adaptacja filmowa komedii autorstwa Franco Zeffirellego z Liz Taylor i Richardem Burtonem.

Szekspirowska historia okazuje się dość elastyczna i pojemna, można spojrzeć na nią z różnych punktów widzenia, dostrzec w niej odmienne możliwości interpretacyjne, a bohaterów ubrać w kostiumy praktycznie z każdej epoki. Tarnowskie przedstawienie przenosi nas do Padwy przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Główne zdarzenia rozgrywają się w nieco cukierkowej, różowej dekoracji wyczarowanej przez Katarzynę Szczurowską i Annę Skupień. Centralne miejsce w przestrzeni scenicznej zajmują schody, wzdłuż których ciągną cię urokliwe kamieniczki. Jest też balkon, graffiti na murze: "amo Bianca", kawiarniany zaułek i sznur z suszącą się bielizną przewieszony nad uliczką - słowem prawdziwie włoskie klimaty. Wraz z przyjazdem do miasta Petruchia na szczycie schodów pojawi się jeszcze jeden ważny element scenografii - samochód w wersji już zabytkowej, wokół którego koncentrować się będzie sfera przybysza. Zanim jednak pochłoną widzów odsłony Aktu I, reżyserka funduje publiczności co nieco z Prologu. Niestety jest to tylko co nieco, za mało tekstu, by wprowadzić konwencję teatru w teatrze - przypomnijmy, temu właśnie Szekspirowski wstęp miał służyć w połączeniu z motywem snu - za mało też, by w zrozumiały dla odbiorcy sposób wziąć w jakikolwiek Iriny nawias historię poskramiania złośliwej Kasi. Toteż te pierwsze minuty spektaklu przypięte są do całej reszty bez widocznego sensu. Możliwości były w tym przypadku dwie - bądź pociągnąć Prolog jeszcze parę minut zgodnie z oryginałem, wyraziście akcentując jego przesłanie, bądź z niego zrezygnować, co nie jest wcale rzadką praktyką reżyserską przy wystawianiu tej sztuki.

Dalej za to fabuła płynie gładko, a skróty dokonane w pięciu aktach idealnie służą prezentacji głównej opowieści o trudnej miłości. Już pierwsze sceny przedstawienia pokazują, że inscenizatorce udało się odejść od antyfeministycznych tonów z zachowaniem lekkości i dowcipu Szekspirowskiego języka. Pojawiający się na schodach męscy bohaterowie - zalotnicy Bianki są satyrycznie przerysowani: ramolowaty Gremio (Ireneusz Pastuszak), tyczkowaty Hortensjo (Fabian Kocięcki), rozbrajający młody Lucencjo (Filip Kowalczyk) i jego dwaj służący - sprytny Tranio (Kamil Urban) i gapowaty Biondello (Stefan Krzysztofiak), wszyscy w takt muzyki z typową dla siebie choreografią "prężą się" pod balkonem z komicznym efektem. Także kwestie wypowiadane przez męskich bohaterów im bardziej radykalne, tym bardziej śmieszą w ich ustach.

Obsada w spektaklu dobrana jest zresztą wybornie. W postać Baptisty Minoli znakomicie wciela się Tomasz Piasecki - jego bohater to zdecydowany, twardy facet z rodzinnym kłopotem, którego nie zawaha się rozwiązać przy pomocy pieniędzy, cynicznie i bezwzględnie, Monika Wenta w roli Bianki zgrabnie wygrywa niuanse dwuznacznego charakteru przebiegłej dziewczyny udającej potulność, podobać się może Kinga Piąty jako Wdowa - osoba obyta w męskim świecie i pewnie się w nim poruszająca, brawa należą się również Jerzemu Palowi, którego Vincencjo jest kapitalną imitacją Marlona Brando jako Vita Corleone w pamiętnym filmowym obrazie Francisa Forda Coppoli.

Natomiast para głównych bohaterów" - Katarzyna (Katarzyna Pośpiech) i Petruchio (Tomasz Wiśniewski), fizycznie zestawiona została kontrastowo. Ona wiotka, delikatnej urody, acz pyskata i zadziorna, on mocnej postury osiłek, nie brak mu wszak inteligencji i poczucia humoru. Wbrew pozorom wiele ich łączy, oboje są buntownikami i odstają od reszty scenicznej rzeczywistości. Kasia złością przeciwstawia się narzucanym jej przez otoczenie regułom, Petruchio robi to za pomocą nonszalanckiej bezczelności. On i jego nieodłączny Grumio (Kamil Wódka) bawią się życiem, kpią ze wszystkiego, tworząc duet wesołków siejących zamęt.

Za związkiem Katarzyny i Petruchia stoi wprawdzie haniebna transakcja finansowa, lecz zamożny werończyk nie tyle chce się wzbogacić, co raczej zmierzyć z inną niż jego formą niezgody na świat i to go tak naprawdę pociąga w złośnicy. Bystra Kasia z kolei wyczuwa oryginalność swojego zalotnika i choć początkowo okazuje mu wrogość, coraz bardziej jest nim zafascynowana. Tak na naszych oczach rodzi się między nimi wzajemne uczucie/ stąd przemiana bohaterki nabiera innego znaczenia - nie jest kapitulacją złamanej kobiety, ale postawą zakochanej. Chcemy w każdym razie w to wierzyć, a Gryszkówna potrafi nas o tym przekonać.

Ciekawie reżyserka rozwiązała finałową scenę z monologiem Katarzyny na temat uległości kobiet wobec mężczyzn. Bohaterka śpiewa ów tekst do mikrofonu z lat 60. jak piosenkarka szlagier, który pięknie brzmi. Ale czy koniecznie trzeba się z jego słowami identyfikować? Tym bardziej że w tym śpiewie jest coś drapieżnego. To song dojrzałej kobiety, która już swoje wie. Po czym wszyscy opuszczają scenę, znika też Kasia, a Petruchio nerwowo poszukuje swojej żony. Teraz się pewnie będzie musiał za nią nabiegać. Pozostaje pytanie: kto kogo poskromił i czy w ogóle o jakieś poskramianie tu chodziło?

Ważną rolę w spektaklu odgrywa piękna muzyka Andrzeja Perkmana, komplementarna wobec fabularnych zdarzeń. W scenach zbiorowych jest wesołą tarantelą, charakterystycznymi motywami towarzyszy scenicznym postaciom - np. dla, Petruchia są to gitarowe riffy, dla Hortensja hiszpańskie rytmy, a pojawienie się Vincencja podkreśla nastrojowa melodia inspirowana ścieżką dźwiękową "Ojca chrzestnego". Muzyka w tarnowskiej inscenizacji "Poskromienia złośnicy" to jeden z jej wielkich atutów.

Pozostałe to pełna pogody i humoru, stroniąca od radykalizmów, reżyserska interpretacja tekstu, pomijając nieszczęsny Prolog, urokliwa scenografia, ciekawa, czasem bardzo dynamiczna choreografia, dobre tempo akcji, udane kreacje aktorskie.

Tarnowskim teatromanom spektakl spodoba się na pewno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji