Artykuły

Przepustka do żydowskiej kultury, duchowości, religii i mistyki

- "Dybuk" - ale też cały teatr żydowski i jego okolice - stał się dla mnie ważnym pasem transmisyjnym ku żydowskiej kulturze, duchowości, religii, nawet mistyce - rozmowa z Mieczysławem Abramowiczem, gdańskim historykiem, reżyserem teatralnym, współautorem zbiorowej pracy pt. "Dybuk. Na pograniczu dwóch światów".

Przemysław Gulda: Skąd pomysł przygotowania monograficznej publikacji poświęconej "Dybukowi"?

Mieczysław Abramowicz: Prehistoria tego pomysłu sięga drugiej połowy lat 80. ubiegłego wieku, kiedy zacząłem na serio zajmować się badaniem dziejów teatru żydowskiego, a szczególnie teatru gdańskiego, na początku amatorsko i hobbystycznie, później z całym oprzyrządowaniem naukowym. Było to jeszcze niejasne przeczucie, co zrobię z moją wiedzą - może napiszę książkę o teatrze żydowskim w Wolnym Mieście, może zrobię gdzieś wystawę? Kwerendy w archiwach, przesiadywanie w Bibliotece Gdańskiej PAN, czytanie starych gazet, zrazu jedynie polskich i niemieckich, z czasem również jidyszowych, zgłębianie wszelkiej dostępnej literatury - to wszystko zaowocowało kilkunastoma artykułami, również w prasie niemieckiej i izraelskiej, udziałem w kilku konferencjach naukowych, współrealizacją kilku filmów dokumentalnych w gdańskiej telewizji.

Wszędzie i zawsze przewijał się w owych poszukiwaniach "Dybuk" An-skiego. Bardzo szybko zrozumiałem, że jest to najważniejsze dzieło teatru żydowskiego w jego dziejach.

Choć dziś, po latach wgłębiania się w temat, wiem, że dużo ważniejszymi, głębszymi i teatralnie nośniejszymi są "Nocą na starym rynku" Icchoka Lejbusza Pereca, żydowskie "Dziady" albo "Wesele".

Dlaczego więc postanowiłeś poświęcić tyle czasu właśnie "Dybukowi"?

- "Dybuk" - ale też cały teatr żydowski i jego okolice, żeby użyć zwrotu profesora Jana Ciechowicza - stał się dla mnie ważnym pasem transmisyjnym ku żydowskiej kulturze, żydowskiej duchowości, religii, nawet mistyce oraz temu, co Żydzi nazywają jidyszkajtem, czyli żydowskością. Stał się - na szczęście niezłośliwym - dybukiem, który przykleił się do mnie i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Gdzieś w okolicy połowy lat 90. wiedziałem już, że muszę zrobić wystawę poświęconą dybukowi i "Dybukowi", że tej wystawie musi towarzyszyć poważna konferencja naukowa, a zatem również tom pokonferencyjny, że - być może - w którymś z teatrów gdańskich zrealizuję reżysersko legendę dramatyczną An-skiego, wszak jestem z zawodu reżyserem, to co, że teatru lalek, ale reżyserem teatralnym. Wszystko spełniło się w 2015 roku, choć spektakl przeze mnie wyreżyserowany nie był wielką inscenizacją, a skromnym "teatrem przy stoliku" w sali prób Teatru Miniatura.

Właśnie: wydanie książki poprzedziła wystawa. Skąd wziął się ten pomysł?

- Pomysł wystawy wykrystalizował się w 2013 roku, wtedy napisałem pierwszy, ogólny scenariusz, później powstawały następne, bardziej szczegółowe. Do realizacji aranżacyjnej i scenograficznej zaprosiłem Przemysława Klonowskiego, znakomitego scenografa i twórcę kilku ważnych wystaw - współpracowaliśmy z nim w Dziale Teatralnym Muzeum Narodowego w Gdańsku.

Ekspozycję zatytułowaliśmy "Dybuk. Na pograniczu dwóch światów", zależało mi bowiem na tym, by z jednej strony tytuł odnosił się wprost do legendy dramatycznej An-skiego, a z drugiej zapowiadał poruszanie się po owym pograniczu światów, narodów, religii, języków i doświadczeń.

Chciałem, by wystawa nie była tylko relacją z obecności "Dybuka" w różnych przestrzeniach artystycznych od literatury, przez teatr, film, operę aż po telewizję, ale żeby była również refleksją nad stanem pogranicza polsko-żydowskiego, w którym żyliśmy my, Polacy, i Żydzi, obok siebie i w którym teraz przyszło nam, Polakom, żyć w samotności, z pamięcią jedynie o naszych sąsiadach, którzy zniknęli.

Jak takie myślenie wpłynęło na kształt wystawy?

- Ułożyłem moją opowieść o dybuku, "Dybuku" i pograniczu w trzy obszary. Pierwszy mówił o żydowskich dybukach, które przykleiły się do polskiej, katolickiej duszy, dręczą ją i męczą swoją obcością i o dybukach polskich, które torturują żydowskie dusze, zmuszając je do porzucenia ich "przytulnego" jidyszkajtu na rzecz niepewnej asymilacji. Ten obszar, jak i całą wystawę, otwierała symboliczna brama, której dwa skrzydła stanowiły dwa znakomite dzieła malarskie dwóch wybitnych twórców: żydowskiego ("Spotkanie" Brunona Schulza z Muzeum Literatury w Warszawie) i polskiego ("Święto trąbek" Aleksandra Gierymskiego z Muzeum Narodowego w Krakowie). Obaj artyści pokazują podobne zdarzenie: spotkanie Żydów i Polaków w jakiejś wspólnej przestrzeni. U Schulza jest to młody student jesziwy, który na swojej drodze spotyka dwie powabne chrześcijanki, boi się ich, ale równocześnie ukradkiem spogląda w ich stronę. Gierymski ukazuje Żydów modlących się nad rzeką w święto Rosz ha-Szana, czyli w żydowski nowy rok. Obok nich przechodzi młoda chrześcijańska dziewczyna niosąca wiadro z wodą do domu. Przygląda się modlącym się z zainteresowaniem, ale przechodzi, nie zaprzątając sobie głowy nie swoimi sprawami. Oba obrazy pokazują spotkanie, do którego nie dochodzi, choć wszyscy uczestnicy obu zdarzeń przebywają w tej samej przestrzeni, są sąsiadami, być może znają się z widzenia, a nawet z imienia, są obok siebie, ale osobno. Nie są dla siebie wrogami, ale też nie łączy ich jakaś szczególna przyjaźń.

Ponoć zdobycie tych prac nie było łatwe?

- Ze skompletowaniem "skrzydeł" naszej bramy rzeczywiście były pewne kłopoty. Bo o ile Muzeum Literatury zgodziło się od razu wypożyczyć nam obraz Schulza, o tyle Muzeum Narodowe w Krakowie kategorycznie odmówiło wypożyczenia Gierymskiego, tłumacząc, że "Święto trąbek" jest dziełem o wyjątkowej wartości, również finansowej, a poza tym znajduje się w stałej ekspozycji w Sukiennicach. Dopiero po moim spotkaniu w Krakowie z ówczesną panią dyrektor muzeum Zofią Gołubiew udało mi się przekonać krakowian, że bez tego obrazu nasza wystawa będzie ułomna.

Schulz i Gierymski zawisnęli więc obok siebie w Pałacu Opatów w Oliwie.

Do tej części wystawy udało nam się pozyskać również inne ciekawe obiekty, wokół których narosły już legendy i które zwykle eksponowane są w oparach sensacji i skandalu: video-art Artura Żmijewskiego "Berek" z Fundacji Foksal w Warszawie oraz "Lego. Obóz koncentracyjny" Zbigniewa Libery z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a także "Konstrukcja rasy - Volksgemeinschaft" Doroty Nieznalskiej i "Pogranicza" Eli Goldman.

A druga część wystawy?

- Drugi obszar nazwaliśmy mistycznym. Przemysław Klonowski zbudował wielką scenografię, w którą wchodziło się, jak aktorzy wchodzą na scenę, widzowie stawali się więc częścią wystawy. Przemierzali ciemny, tajemniczy cmentarz żydowski, gubiąc się w jego labiryntach, a następnie przechodzili przez pomieszczenia, w których byli świadkami najważniejszych wydarzeń w życiu żydowskim: obrzezania, ślubu i śmierci. W podążaniu tą drogą można było iść tylko do przodu: po wejściu do kolejnego pomieszczenia nie można się było już cofnąć, bo drzwi, przez które przeszliśmy przed chwilą, nie miały od środka klamek. Tak widzowie dochodzili do beit tahara, domu przedpogrzebowego, w którym na metalowym stole leżało ciało owinięte w całun, dźwięki towarzyszące nam (chlapanie wody, którą obmywa się ciało, modlitwy wypowiadane przez członków bractwa pogrzebowego i śpiew kantora) potęgowały poczucie autentyczności tego zdarzenia, powodowały, że czuliśmy się uczestnikami ostatniego obrzędu nad ciałem zmarłego.

I gdzie ten "Dybuk"?

- Dopiero później wchodziliśmy w przestrzeń, w której toczyła się opowieść o artystycznym żywocie "Dybuka" An-skiego. Udało mi się zgromadzić obiekty wyjątkowe, często po raz pierwszy - przynajmniej w Polsce - prezentowane, jak np. najstarszy, maszynopisowy tekst "Dybuka", pisany jeszcze po rosyjsku z odręcznymi poprawkami An-skiego z Petersburskiej Biblioteki Teatralnej, fotografie z prapremiery światowej "Dybuka" w Trupie Wileńskiej w Warszawie w 1920 roku z instytutu YIVO w Nowym Jorku, projekty kostiumów do słynnego przedstawienia Jewgienija Wachtangowa w moskiewskiej "Habimie" z 1922 roku z archiwum Teatru Habima w Tel Awiwie, cztery notatniki Andrzeja Wajdy, które reżyser prowadził podczas realizacji "Dybuka" w Krakowie i Tel Awiwie w 1988 roku z Archiwum Andrzeja Wajdy w Krakowie - notatniki można było przeglądać, podobnie jak egzemplarz autorski An-skiego, kartka po kartce, na ekranie dotykowym.

A poza tym dziesiątki fotografii, afiszów i plakatów, suknię Lei z przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego i gadżety "dybukowe": znaczki pocztowe, medale, a nawet izraelską kartę telefoniczną z motywem z "Dybuka".

Całość zamykała sala telewizyjna, w której można było obejrzeć telewizyjną wersję "Dybuka" Sydneya Lumeta z 1960 roku, oraz sala operowa, w której - w absolutnej ciemności złamanej tylko nieznacznie przez tysiące mikroskopijnych "gwiazdek" na suficie - trzeba było wysłuchać choćby fragmentu opery "Il dibuk" Ludovico Rokki.

Mogę z całkowitym przekonaniem powiedzieć, że ta wystawa (bardzo autorska i bardzo osobista), konferencja, a teraz również ta książka są moim opus vitae, dziełem życia. Wystawę otworzyliśmy w oliwskim Pałacu Opatów 19 listopada 2015 roku, w rocznicę śmierci Brunona Schulza, ale też w 250. rocznicę wystawienia pierwszego przedstawienia zespołu aktorów polskich stworzonego z inicjatywy króla Stanisława Augusta. Data ta uważana jest za początek dziejów Teatru Narodowego, a jednocześnie za początek polskiego teatru publicznego, a więc również - w jakiś sposób - polskiego teatru żydowskiego.

Jak wystawę przyjęła publiczność?

- Miło mi powiedzieć, że entuzjastycznie. Widzów przyciągnęła oczywiście tematyka - mistyka i życie pozagrobowe są zawsze bardzo ciekawe, choć i straszne równocześnie - ale też teatralna aranżacja Przemysława Klonowskiego, to, że można było się poczuć częścią tego świata, do którego zapraszaliśmy. I może dzięki temu ten świat stawał się bardziej zrozumiały.

Wiadomo, że odpowiedź na to pytanie przynosi wasza książka, ale gdyby ująć rzecz w największym skrócie: jaka jest rola "Dybuka" w kulturze polskiej, żydowskiej, światowej?

- W latach 20. XX wieku po prapremierze "Dybuka", przez Polskę, a potem świat przeszła fala "dybukomanii", co już wówczas nazwano dybukiadą: wszystkie teatry żydowskie, włączając w to nawet najmniejsze teatrzyki amatorskie, a z czasem również nieżydowskie, stawiały sobie za punkt honoru wystawienie "Dybuka". Legenda dramatyczna An-skiego znalazła się nawet w repertuarze nowojorskiego teatrzyku lalkowego Modicot, wzorowanego na angielskiej komedii Puncha i Judy - w 1929 roku występował w Warszawie.

Moda na "Dybuka" przetrwała do wybuchu wojny, a nawet i później, bowiem sztuka ta grana była w getcie warszawskim przez Teatr Nowy Azazel - o czym jako pierwsi mówiliśmy na wystawie i w książce odpowiedni passus też się znalazł.

Szlojme Zajnwel Rapoport, który podpisywał się S. An-ski, żył w latach 1863-1920. Był nie tylko pisarzem i dramaturgiem, ale również solidnym badaczem folkloru żydowskiego. W swojej legendzie dramatycznej "Na pograniczu dwóch światów. Dybuk" zawarł wiele bardzo wnikliwych obserwacji, poczynionych podczas wypraw etnograficznych na Wołyniu i Podolu, potrafił je bardzo sprawnie pod względem literackim i dramaturgicznym przekazać czytelnikom. Żydowska publiczność zobaczyła na scenie teatralnej własne życie z jego wzlotami i upadkami, udrękami i radościami i to wszystko podniesione do rangi dzieła artystycznego. Żydowska publiczność zobaczyła więc na scenie samą siebie.

An-ski był pierwszy, czy raczej najlepszy, jeśli chodzi o pokazanie żydowskiego życia w formie literackiej?

- Oczywiście i przed An-skim były liczne dzieła literackie, które pokazywały jak w soczewce żydowskie życie, jak choćby cały cykl powieści i opowiadań Szolema Alejchema, poczynając od "Dziejów Tewji mleczarza" z 1894 roku, ale żadne z nich nie wywarło takiego wpływu na publiczność jak "Dybuk", który od pierwszego wystawienia stał się niezaprzeczalnym hitem teatralnym. Pamiętać też trzeba, że sztuka Rapoporta przyciągała swoją niesamowitą, pełną grozy i mistycznego uniesienia tematyką. Żydzi zawsze potrafili radzić sobie z umarłymi, świat żydowski pełen jest duchów i błędnych dusz, więc i w "Dybuku" od tej strony widzowie znajdowali coś bliskiego i prawdziwego.

Taka jest siła przyciągająca wszelkich horrorów: lubimy się bać. Lubimy się też wzruszać, a "Dybuk" momentów wzruszenia dostarcza nam sporo

Cóż może być bardziej poruszającego jak źle kończąca się love story, historia rozdzielonych kochanków, których łączy dopiero śmierć. Motyw wszechobecny w całej literaturze od starożytności (Odys i Penelopa), przez średniowiecze (Tristan i Izolda), czasy nowożytne (Romeo i Julia), przez ówczesną współczesność roku 1920 (Chonon i Lea), aż po Oliviera i Jennifer ze słynnej "Love story" Arthura Hillera z 1970 roku.

Jak wygląda dziś recepcja tego dzieła?

- Można powiedzieć, że przeżywamy kolejną dybukiadę - w ostatnich latach pojawiło się na świecie kilka filmów eksponujących motyw dybuka, nawiedzenia przez złego ducha i prób wypędzenia go poprzez skomplikowane egzorcyzmy. Zaczęło się od amerykańskich "Unborn" Davida Goyera (2009) i "The Possession" Ole Bornedala (2012), później był australijsko-kanadyjski "The Babadook" Jennifer Kent (2014) i wreszcie polsko-izraelski "Demon" Marcina Wrony (2015), chyba najlepszy ze wszystkich wymienionych, owiany dodatkowo tajemnicą samobójczej śmierci reżysera. W Polsce poza "Demonem" dybukiada zagościła w teatrach. W ostatnich latach mieliśmy premiery w Słupsku (2010, reż. Marcin Bortkiewicz), Łodzi (2010, reż. Mariusz Grzegorek), Wrocławiu (2011, reż. Renata Jasińska), w Rzeszowie (2013, reż. Aneta Adamska), Radomiu (2014, reż. Janusz Wiśniewski), Warszawie (2015, reż. Maja Kleczewska), wreszcie w Bydgoszczy (2015, reż. Anna Smolar).

Skąd takie zainteresowanie polskiego teatru współczesnego tym tematem?

- Mam wrażenie, że polscy twórcy nie sięgają dziś po "Dybuka" Rapoporta dla jego folklorystyczno-obyczajowych wartości. Nie świat żydowski jest dla nich ważny, lecz nasz, polski, katolicko-narodowy ogląd świata i wspólnej, choć osobnej, polsko-żydowskiej historii.

Polscy artyści za pomocą "Dybuka" nie mówią o Żydach, ale raczej o naszym wyobrażeniu Żydów. Stąd w realizacjach polskich teatrów w przedstawieniach pojawiają się wtręty literackie z innych autorów - tak było choćby w przypadku realizacji Warlikowskiego z 2003 roku, w której pojawiają się fragmenty opowiadania Hanny Krall.

"Dybuk" jest też dla polskich artystów teatru pojemnym materiałem do wadzenia się z traumą Zagłady, nieprzeżytym przez Polaków cierpieniem z powodu utraty sąsiadów, ich kultury, języka, zwyczajów, ich twarzy, głosów, śmiesznie brzmiących imion - po prostu ich obecności.

Wróćmy do samej publikacji. Jak powstawała? W jaki sposób dobieraliście autorów i tematy?

- Książka "Dybuk. Na pograniczu dwóch światów" jest zapisem międzynarodowej konferencji naukowej, którą zorganizowaliśmy wspólnie: Muzeum Narodowe w Gdańsku, które reprezentowałem i Uniwersytet Gdański w osobie prof. Jana Ciechowicza. Odbyła się ona 19-20 listopada 2015 roku w Pałacu Opatów oraz na Wydziale Filologicznym UG. Kształt konferencji, a więc m.in.: listę uczestników, tematy wystąpień uzgadnialiśmy z profesorem na bieżąco, najczęściej w Bibliotece Gdańskiej PAN przy Wałowej. Od lat uważam, mówiłem o tym nawet w pewnym wywiadzie, że dzień bez PAN-u to dzień stracony. To było też przesłanie Jana Ciechowicza. Profesor miał tam swój stół pod oknem, ja siedzę zwykle przy pierwszym stole z prawej strony, blisko przeglądarki mikrofilmów. Ustaliliśmy, że to profesor oraz jego asystentka, adiunkt z Katedry Dramatu, Teatru i Widowisk UG, dr Katarzyna Kręglewska, będą zapraszać do udziału w konferencji referentów z Polski, a ja miałem za zadanie sprowadzić "odpowiedniego" rabina i uczestników z USA i Izraela.

Czego miały dotyczyć wystąpienia zaproszonych gości?

- Postanowiliśmy, że konferencja będzie - nie całkiem, ale w części - odzwierciedleniem wystawy w Pałacu Opatów. Powinna więc być wypowiedź nawiązująca do motywów religii judaistycznej, takich jak np. wiara w wędrówkę dusz, wyjaśniająca samo pojęcie dybuka, wykłady mówiące o autorze "Dybuka", walorach literackich sztuki i jej historii scenicznej lub ekranowej. Wszystko, co sobie zaplanowaliśmy, udało się zrealizować w stu procentach, a nawet więcej, bo książka zawiera dwa eseje niewygłoszone na konferencji oraz - włączone przeze mnie - artykuł z tygodnika "Izraelita" z 1896 roku, katalog wystawy i płytę z zapisem "próby czytanej" "Dybuka" w Teatrze Miniatura.

Jak skonstruowana jest książka?

- Tom zawiera dwadzieścia rozdziałów zebranych w dwóch częściach zatytułowanych: "Dybuk. Mistyka i literatura" oraz "Dybuk w sztuce". Każdy z esejów opatrzony jest streszczeniem w języku polskim i angielskim, a referaty wygłoszone na konferencji w innym niż polski języku mają swoją podwójną wersję w tomie: są w całości zamieszczone po angielsku lub po rosyjsku oraz po polsku. Wszystkie eseje opatrzone są ilustracjami czarno-białymi, w tomie są też trzy czterostronicowe wkładki kolorowe.

Książka jest znakomicie przygotowana pod względem edytorskim, za co szczególne słowa uznania należą się zespołowi Wydawnictwa Uniwersytetu Gdańskiego, a szczególnie jego dyrektor, pani Joannie Kamień oraz redaktorce wydawnictwa, pani Marii Kosznik i panu Michałowi Janczewskiemu, który całość złamał i złożył.

Mówię o tym wszystkim, by pokazać, że książkę tworzą nie tylko autorzy i redaktorzy, ale też cała rzesza innych współpracowników, bez pracy których książka nie mogłaby się ukazać.

Pomówmy o zawartości merytorycznej tomu.

- Opowieść o dybuku i "Dybuku" zamknęliśmy pomiędzy dwiema klamrami, wypowiedziami żydowskiego nauczyciela i teologa oraz jednego z pierwszych etnografów żydowskich. I tak religijne aspekty żydowskiej wiary w gilgul, metempsychozę, są głównym tematem otwierającego tom referatu rabina Szaloma Ber Stamblera z polskiego centrum chasydzkiego ruchu Chabad Lubawicz. Zamykający tom artykuł Henryka Lewa, opublikowany w 1896 roku w warszawskim tygodniku "Izraelita", przedstawia motyw grzesznej duszy nawiedzającej żywego człowieka jako wyraz choroby psychicznej tylko pośrednio mający związek z żydowską mistyką. Umieszczone pomiędzy tymi dwiema wypowiedziami teksty dotyczą m.in.: literackich kontekstów utworu An-skiego, obecności motywu dybuka w polskiej kulturze i sztuce, głównie w teatrze, kształtu realizacji scenicznych "Dybuka" czy tak szczegółowych kwestii jak wpływ utworu An-skiego na twórczość Tadeusza Kantora. Poczytać też można o obecności motywu dybuka w innych gatunkach sztuki, takich jak: film, widowisko telewizyjne, muzyka, opera i balet. Książkę zamyka opisanie wystawy "Dybuk. Na pograniczu dwóch światów", która miała miejsce w oliwskim Pałacu Opatów.

W tekście zamieszczonym w książce piszesz o dybukach gdańskich. Jak ten motyw zaistniał w lokalnej kulturze?

- W swoim eseju piszę przede wszystkim o dwóch realizacjach "Dybuka" w gdańskim Teatrze Żydowskim: z roku 1935 w reżyserii Rudolfa Zasławskiego i z roku 1937 w reżyserii Jonasa Turkowa, twórców znanych i cenionych. Teatr Żydowski, działający w Gdańsku w drugiej połowie lat 30., pełnił w społeczności żydowskiej Wolnego Miasta niezwykle ważną kulturotwórczą rolę. Jednoczył gdańskich Żydów wokół narodowej kultury, języka, wierzeń i zwyczajów. Dla podzielonej społeczności żydowskiej Gdańska, na którą składały się dwie duże grupy Żydów: tzw. Ost-Juden, ortodoksyjnych, świeżej daty imigrantów, mówiących w jidysz i kultywujących wschodniożydowskie tradycje oraz zasymilowanych, mówiących po niemiecku, należących do synagogi reformowanej, teatr był ważną płaszczyzną wzajemnego spotkania. Tym bardziej że prezentował widzom klasykę dramaturgii żydowskiej oraz światowej.

Jakie znaczenie miał ten tekst dla obu grup?

- Dla "Żydów niemieckich" pokazywany na scenie świat Żydów wschodnich był niewątpliwie pociągającą nowością, spotkaniem z nieznanym światem, przyciągającym swoją wschodnią egzotyką i głęboką wiarą, dla Żydów wschodnich był namiastką powrotu do utraconej Arkadii ojczystych stron, do mowy i zwyczajów ojców.

Dlatego - jak pisał recenzent "Jüdisches Gemeindeblatt", gazety gdańskiej gminy żydowskiej - "Dybuk" wywarł na miejscowej publiczności "wyjątkowo silne wrażenie".

Był też trwającym dwie teatralne godziny azylem, ucieczką przed otaczającym światem rosnącego w siłę nazistowskiego antysemityzmu, coraz częstszych represji i pogromów. Teatr żydowski dawał również gdańskim Żydom, obu odłamów, poczucie dumy z własnej kultury, języka i tradycji.

Wasza książka ma charakter ponadnarodowego, ponadetnicznego i ponadgeneracyjnego spotkania naukowców i pasjonatów, badaczy i mistyków, duchownych i świeckich. Jak udało się uporządkować ten wielogłos na poziomie redakcyjnym? Jak się sprawdził w praktyce?

- To oczywiście ocenią przede wszystkim czytelnicy naszej książki, ci, którzy zawodowo zajmują się podobną problematyką, ale również pasjonaci żądni wiedzy, miłośnicy teatru i literatury. Wydaje się jednak, że taka metoda wielogłosowości ma bardzo głęboki sens. Otrzymaliśmy bowiem wielowątkowy, chciałoby się powiedzieć: wielobarwny obraz opisywanego przedmiotu badań. Ujętego przez nas, autorów i redaktorów tomu, bardzo szeroko. Każdy z naszych autorów jest specjalistą w nieco innej, a jednak pokrewnej dziedzinie nauki. Każdy patrzy na dybuka i "Dybuka" z nieco innej perspektywy, co daje obraz wszechstronny i bogaty. Owa wielość i różnorodność przedstawień ingerencji dybuka w ludzkie życie pozwala mieć nadzieję, że jeszcze nieraz stanie się ona tematem naukowej refleksji.

---

DYBUK to w tradycji żydowskiej duch zmarłego, który potrafi błąkać się po ziemi, a nawet wchodzić w ciało żywych osób i nie dawać im spokoju. Dramat "Dybuk" autorstwa S. An-skiego powstał w 1914 roku, a od lat 20. XX wieku jest jedną z najpopularniejszych i najczęściej granych żydowskich sztuk teatralnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji