Artykuły

Zgubiona metafora

"Hysterikon" w reż. Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Anna Koczorowska w Opcjach.

Na teatralnej mapie Polski warto wyraźniej zaznaczyć Poznań, a to ze względu na pewną stale rozwijającą się inicjatywę Teatru Polskiego. Oprócz obowiązkowego kanonu teatralnego - interpretacji klasyki światowej i polskiej - Teatr Polski włącza do swojego repertuaru inscenizacje dramatów współczesnych. Co warte podkreślenia, twórcy poświęcają się poszukiwaniu nieznanych jeszcze w Polsce dramatów, głównie niemieckich i rosyjskich, które później wystawiane są na poznańskiej scenie.

W tym nurcie działalności Teatru Polskiego mieści się realizacja "Hysterikonu", którego premiera odbyła się 21 stycznia. "Hysterikon" to pierwsza na polskich scenach inscenizacja dramatu Ingrid Lausund, współczesnej dramatopisarki niemieckiej. Poruszana przez autorkę tematyka wydaje się tym bardziej aktualna, że odwołuje się do miejsca bezapelacyjnie współtworzącego naszą codzienność - supermarketu.

Mimo jasnego nawiązania do aż za dobrze znanego nam wszystkim miejsca przedstawienie "Hysterikon" w inscenizacji Piotra Kruszczyńskiego wznosi przed widzem bariery. Wydaje się niedostępne, być może dlatego, że stara się podnieść go na poziom abstrakcji, na którego wysokości nie każdy swobodnie oddycha. Wynika to po części z konstrukcji dramatu Ingrid Lausund. Niby jego akcja rozgrywa się w supermarkecie, wśród wybierających towary, stojących w kolejce do kasy i przechadzających się z koszykami klientów, ale przecież nie o to chodzi, aby pokazać, jak działają rynkowe mechanizmy popytu, podaży, promocji i przeceny. Rzecz w tym, aby powiedzieć wprost, jak te mechanizmy działają na ludzi, jak ich poniżają, zubażają i frustrują. To jedynie - dosyć przewidywalna - powierzchnia. Pozostając na tej powierzchni, widz obserwuje, jak autorka dramatu (a w ślad za nią reżyser spektaklu) tworzy istną galerię różnych psychologicznych typów - osobliwych konsumentów, z których każdy pragnie zaspokoić w sklepie inną potrzebę. I tak widz spotyka dziewczynę reklamującą lodówki za pomocą swoich wdzięków, zakochaną w zachodnich markach "damę modną", starego mężczyznę, który utracił wiarę, przekonując się, że nawet święte obrazki można kupić - i wiele innych postaci, być może dziwniejszych od naszych sąsiadów w kolejce, a być może wcale nie tak bardzo od nich różnych.

Głębsze znaczenie dramatu wykracza jednak daleko poza ciętą satyrę na konsumpcyjną postawę i poza doraźną krytykę manipulacyjnych oddziaływań na ludzką psychikę, których - podobno - przestrzenna aranżacja supermarketów jest bezspornym przykładem. I nie sprowadza się ono do spostrzeżenia, że cały super-marketowy świat narzuca nieświadomym klientom swoją władzę (symbolizuje to w spektaklu wszechmocny głos Kasjera), celowo podsycając ich kompleksy i neurozy, aby sprowokować do kupna coraz to atrakcyjniejszych i droższych produktów. Istota dramatycznej wizji Ingrid Lausund to podniesienie supermarketu do rangi "wielkiej metafory": cały świat jest jak supermarket, bo rządzą nim podobne relacje czy opozycje - dokonywania/unikania wyboru, podnoszenia/obniżania wartości kogoś lub czegoś. Właśnie to upodobnienie człowieka do wymienialnego przedmiotu czy produktu jest najbardziej przejmującym momentem spektaklu - dziewczyna z reklamy lodówki zostaje z tą samą bezwzględnością wycofana z obiegu, co przeterminowany jogurt.

To może zabrzmi dziwnie, ale, moim zdaniem, to podobieństwa - a nie przeciwieństwa - się przyciągają. Nic więc dziwnego, że dość abstrakcyjna idea samego dramatu pociąga za sobą abstrakcyjną inscenizację. Scenograf, budując swoją "wielką metaforę" supermarketu, "zapomniał" o istnieniu półek i towarów. Z "prawdziwego" supermarketu pozostają tylko wąskie szpalery, bynajmniej nie natychmiast kojarzące się z przejściami między półkami. Wzdłuż szpalerów kołyszą się balony - być może ma to być subtelna aluzja do atmosfery święta i karnawału. Jak wiadomo, święto ma tę cechę wspólną z supermarketem, że obfituje we wszystkie dobra i przyjemności w nadmiarze. Łatwość, z jaką postacie niszczą balony, odnosi się zapewne do ulotności szczęścia osiąganego na zakupach. Albo do ulotności szczęścia w ogóle, osiąganego na krótką chwilę w supermarkecie świata. I tak jest przez cale przedstawienie - widz nieustannie biega po piętrach abstrakcji. Raz znajduje się w płaskim, sprowadzonym do supermarketu świecie, którego sens wyczerpuje się w kupowaniu i sprzedawaniu produktów, innym razem spostrzega, że relacje panujące w supermarkecie można rozszerzyć na cały świat i wszystkie stosunki międzyludzkie, takie jak wspomniana już sytuacja dokonywania wyboru. Metafora supermarketu zostaje tu więc wykorzystana wszechstronnie, co trochę utrudnia odbiór (bo trzeba ją rozumieć za każdym razem od nowa), ale też rozbudza uwagę, nieustannie zaskakując. Różne odcienie tej metafory "słychać" głównie w dialogach, ale można je również "zobaczyć" w samej inscenizacji: balony zastępuje w II akcie pusta przestrzeń sceny, w której z supermarketem kojarzyć się może tylko koszyk i ewentualnie kolorowy telebim, a w której ludzie, mimo wszystko, przykładają do swojego życia i do innych tę samą miarkę, co do produktów z półek sklepowych.

W dość oryginalny sposób umieszczeni zostali w tej wizji aktorzy. Nie dość, że grają dziwaków i maniaków (dobitny przykład to "Dziewczyna, która ma takie nagłe impulsy", która ni stąd, ni zowąd terroryzuje innych kupujących, napadając na nich z bronią w ręku), to jeszcze tworzone przez nich postacie są po części klientami-indywidualnościami, po części klientami-typami. Spotykamy tu Wielbicielkę Dobrej Marki, Chorobliwie Nieśmiałego, Wiecznie Niezdecydowaną. Te postacie istnieją gdzieś pomiędzy prawdą psychologiczną a abstrakcyjnym uogólnieniem. Gra aktorów oscyluje więc między naturalnością a groteskowością. Wygląda to tak, jakby starali się oni w miarę naturalnie zachowywać w absurdalnych sytuacjach przytrafiających się im w "supermarkecie" i jakby nie do końca im się to udawało. Zwyczajny śmiech nagle staje się przerysowaną miną, a ich kostiumy krzyczą jaskrawością barw jak informacje o promocjach z tabliczek z cenami. Poza dramatycznymi partiami swoich ról aktorzy mają też do wykonania liczne taneczne ewolucje, jak taniec z jogurtami wokół niezdecydowanej klientki czy gimnastyczne popisy przy lodówce. Ruch sceniczny jest więc silnie wyodrębniony i wyraźne zaakcentowany. Chwilami mowa ciał aktorów docierała głębiej do mojej wrażliwości aniżeli wypowiedziane kwestie, z wyjątkiem epizodu z "Mężczyzną, który jako dziecko kupił sobie 98 świętych obrazków" (w tej roli Wojciech Kalwat), w tym bowiem przypadku dramatyzm słowa zabrzmiał w sposób szczególnie przejmujący. Przez cały spektakl miałam natomiast wrażenie, że metafora supermarketu - tak oczywista w dialogach - gubi się gdzieś w abstrakcyjnej przestrzeni, zaś same dialogi, aspirujące do filozoficznych uogólnień, nie docierają do mnie z ludzką mocą, na fali rzeczywistego przeżycia. Abstrakcja pozostała abstrakcją, daleką i tak naprawdę nieoswojoną, nie-uwewnętrznioną. I choć niewątpliwym osiągnięciem tego przedstawienia (a może przede wszystkim tego dramatu) jest próba stworzenia współczesnej metafory świata, to zabrakło chyba na scenie, na przykład, prawdziwego jogurtu, który pozwoliłby abstrakcyjnej konstrukcji myślowej zaczepić się o życiowy konkret.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji