Artykuły

Dajmy wreszcie spokój Aleksandrowi Węgierce

Udała mu się rzecz niezwykła, której dzisiejsi przeciwnicy Węgierki nie mogą zrozumieć. Dla całego zespołu teatr stał się nie tylko miejscem pracy, ale także jedynym terenem życia społecznego i towarzyskiego. Skaza enkawudzisty i kolaboranta została do Węgierki niesłusznie przylepiona - pisze Andrzej Lechowski, dyrektor Muzeum Podlaskiego w Kurierze Porannym.

Mimo, że już kilkakrotnie pisałem w Albumie o Aleksandrze Węgierce, za każdym razem w sprawie obrony jego dobrego imienia, postanowiłem jeszcze raz wrócić do tego tematu. Zbudowany jestem opinią warszawskiego IPN-u, który spokojnie i rzeczowo i, co najważniejsze, w oparciu o historię, zajął się patronem białostockiego teatru. Niemniej jednak, w komunikatach medialnych informujących o tym wydarzeniu, często powtarzającym się słowem było "kontrowersja", czyli z prostego przekładu z łaciny - rozbieżność sądów. W opisowym, potocznym zaś tłumaczeniu, kontrowersyjny znaczy tyle, że osoba obdarzona tym określeniem nie jest jednoznaczna. Mówienie, w kontekście opinii IPN o Węgierce, że jest kontrowersyjny, jest takim puszczaniem oka do odbiorcy - IPN swoje, a my przecież i tak wiemy swoje.

I tu tkwi problem. Bo te "kontrowersje" być może tkwią w nas. W naszym stereotypowym patrzeniu na historię. Tyle przecież razy różne osoby wypowiadały niczym nie poparte opinie o enkawudziście i kolaborancie Węgierce, że na pewno coś na rzeczy musi w tym być. Z tego wywodzić należy wygłaszanie stwierdzeń, że patron musi być "bez skazy". Ta "skaza" została przecież do Węgierki przylepiona. Warto więc zająć się tymi pomówieniami i przynajmniej starać się zrozumieć motywy postępowania Aleksandra Węgierki. Jego biografistyka Leonia Jabłonkówna pisała: "kiedy przed wojną w środowiskach teatralnych zastanawiano się nad tajemnicą sukcesów Węgierki (...) jako przyczynę wysuwano, obok talentu, jego fenomenalną pracowitość, wytrwałość i zdolność całkowitego koncentrowania się na wykonywanym zadaniu".

Ten zapał i bezgraniczne poświęcenie teatrowi spowodowały, że w 1939 r. Węgierko z Warszawy dotarł do Lwowa, a następnie do Grodna i Białegostoku. Tu mamy do czynienia z wielokrotnie powtarzaną nieprawdziwą opinią o rzekomym dyrektorowaniu Węgierki w Białymstoku. Nigdy żadnym dyrektorem nie był! Jabłonkówna pisze, że "z tak uformowanym zespołem rozpoczyna Węgierko z końcem grudnia 1939 r. pracę w swoim teatrze. Można tu użyć tego określenia; wprawdzie, formalnie biorąc, na czele placówki, według norm obowiązujących wówczas na tych terenach, stał zawsze dyrektor radziecki (w czasie istnienia teatru zmieniali się oni parokrotnie); Węgierko sprawował tylko funkcje tzw. kierownika artystycznego".

O prawdziwych dyrektorach białostockiego teatru pewnie i nie warto byłoby pisać, ale z tego właśnie wynika owo nieporozumienie o roli Węgierki. Całą sprawę białostockich dyrektorów opisała w paryskiej Kulturze w 1948 r. autorka ukrywająca się pod inicjałami "J. B.". Pierwszym dyrektorem Węgierki jeszcze w Grodnie był Władysław Czengery, przedwojenny dyrektor tamtejszego teatru. Z chwilą gdy Węgierko z Grodna przeniósł się do Białegostoku to, jak pisała J.B., zastępcą Czengerego do spraw białostockich został "rosyjski Żyd". I dalej pisała: "Nazwiska jego nie pamiętam, co zresztą nie gra roli, gdyż ów wicedyrektor uciekł już w pierwszych dniach kwietnia do Lwowa, okradłszy wpierw teatr na znaczną sumę oraz skrzywdziwszy krawca teatralnego, który uszył mu na kredyt trzy garnitury. Dyrektor ten prosperował potem we Lwowie szczęśliwie, prowadząc kino. Był na tyle bezczelny, że przesłał pozdrowienia dla zespołu przez pannę Jabłonkównę, która w sprawach teatralnych pojechała do Lwowa".

Białostoccy aktorzy czekali na nowego dyrektora. J. B. pisała: "W maju 1940 r. przyjechała nareszcie z Taszkientu mityczna dyrektorka. Było to sensacją dla całego zespołu. Jak wygląda? - <> mówili ci, którzy ją pierwsi ujrzeli. Przyjechała w zniszczonym przedpotopowego kroju kostiumie i w szaliku na głowie. Ma podobno 30 lat, a wygląda na 45. Brak jej przednich zębów". O tej "mitycznej" dyrektorce krążyła nigdzie nie potwierdzona informacja, że była wnuczką polskiego zesłańca z 1863 r. Ona sama miała używać swojego nazwiska "podpartego" wieszczem, występując jako Aleksandra Łomakina-Słowacka. Nowa dyrektorka szybko się "ucywilizowała", oczywiście na koszt teatru. J.B. pisała: "zaobserwowaliśmy wszyscy, że dyrektorka w niczym nie przypominała już służącej z mieszczańskiego domu. Sprawiła sobie kilka par eleganckich pantofli, dwa srebrne lisy, kilka kostiumów".

Wkrótce wybuchła afera. Władze w Białymstoku miały Łomakinie za złe, wyraźnie się tego obawiając, jakiś powiązań i znajomości w samej Moskwie. NKWD bierze ją na celownik. W tym czasie białostocki teatr wyjeżdża na występy do Brześcia. Łomakina nie dostaje zezwolenia na wyjazd. Musi pozostać w Białymstoku. J. B. relacjonowała: "władze mińskie szkodzą jej w Moskwie, że zrobiono jej zarzut jakoby teatr był gniazdem kontrrewolucji".

Po pewnym czasie Łomakina dołącza do zespołu i na zwołanym zebraniu wyjaśnia swoją sytuację. O dziwo wywołuje tym pewną formę współczucia wśród aktorów. J. B. wspominała, że Łomakina "przywiązała się do naszego teatru! W ciągu krótkiego czasu nauczyła się nieźle po polsku. Czytała Mickiewicza i Słowackiego w oryginale. Chciała nawet spełnić wielkie marzenie Węgierki i wystawić trzecią część Dziadów". Tymczasem dochodzenie w jej sprawie trwało. Oskarżono ją o malwersacje. Została aresztowana i więcej nikt z zespołu Węgierki jej nie widział. Sowieci zapowiedzieli, że "zespół otrzyma innego dyrektora, który wyprowadzi teatr na czyste wody".

I gdy w gabinetach sowieckich dygnitarzy trwały te pseudo polityczne przetasowania, to Aleksander Węgierko, co wielokrotnie podkreślano w różnych wspomnieniach, stworzył "rozbitkom" w Białymstoku, jak pisała Jabłonkówna "poczucie przynależności do jakiejś wspólnoty". Udała mu się rzecz niezwykła, której dzisiejsi przeciwnicy Węgierki nie mogą zrozumieć. Biografistka pisała, że do powstania tej wspólnoty "zapewne, w dużym stopni przyczyniła się do tego i specyficzna atmosfera tego okresu; atmosfera wygnańca, wspólne wszystkim tym ludziom poczucie zawieszenia w jakiejś próżni i gwałtowna potrzeba punktu oparcia. Dla całego zespołu - dla aktorów, maszynistów, krawców, bileterów i sprzątaczek -teatr staje się nie tylko miejscem pracy, ale także jedynym terenem życia społecznego i towarzyskiego; ośrodkiem zastępującym im dom rodzinny - i więcej może: dom ojczysty".

O samym Węgierce Jabłonkówna pisała tak. Pochłonięty sprawami teatru "rozwija taką agitację, atakuje niezliczone instytucje, z taką siłą przekonania, przeprowadza tak celnie obmyślone plany strategiczne, że wreszcie udaje mu się uzyskać od czynników dyspozycyjnych poważnie zwiększone dotacje (...). A przy tym zachowuje taką postawę, wykazuje tyle godności i odwagi cywilnej, że zdobywa ich niezwykły szacunek". I jeszcze jedno charakterystyczne zachowanie Węgierki, o którym wspomina Jabłonkówna. "W Białymstoku czynniki odgórne coraz to usiłują go nakłonić do objęcia różnych pozateatralnych godności; Węgierko niezmiennie uchyla się od wszelkich takich skądinąd zaszczytnych wyróżnień, wywołując tym zresztą poważne zadrażnienia. Ale wtedy Węgierko ma już tak duży autorytet, poza tym tak znane jest już wszystkim jego teatralne szaleństwo, że ostatecznie dają mu spokój".

W 1949 r. Aleksander Węgierko został patronem białostockiego teatru. W 2019 r. będzie więc tego patronowania 70 lat i jednocześnie minie 80 lat od chwili, gdy zjawił się w Białymstoku. Może warto byłoby z tej okazji wznowić wydaną w 1960 r. biografię tego wybitnego artysty napisaną przez Leonię Jabłonkównę i wreszcie dać "Mu spokój". Zasłużył na to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji