Artykuły

Jan Nowicki: Społeczeństwo równo idiocieje

- Obok mojego łóżka leży "Idiota" Dostojewskiego. Tam jest prawdziwy humor, a nie to, co pokazują w telewizji. Ludzie się śmieją, kiedy usłyszą słowo "dupa". I kupują na to bilety. Społeczeństwo równo idiocieje - mówi Jan Nowicki, aktor, od niedawna kielczanin.

Obawialiśmy się, że na rozmowę trzeba będzie go namawiać. Było wręcz przeciwnie, od razu się zgodził i sam zaproponował, że odwiedzi nas w redakcji. Mieliśmy już zacząć pytać, gdy... Jan Nowicki: To może ja zacznę. Z Kielcami jest trochę jak z wsią Krzewent na Kujawach, obok mojego rodzinnego Kowala, gdzie siostra wybudowała mi dom. Przez 15 lat robiłem tam dla dzieci Mikołaja, rozdawałem prezenty. Dlaczego o tym opowiadam? Bo nie wystarczy się gdzieś wprowadzić, trzeba jeszcze sobie na to miejsce zasłużyć. Kielce są moim nowym miejscem wbrew zasadzie, że nie przesadza się starych drzew. Nie uznaję jej, wręcz przeciwnie. Nie rozpatruję dokonań, które są poza mną. Interesuje mnie tylko to, co przede mną, nawet jeśli jest to niewielki wymiar.

Piotr Rozpara, Maciej Wadowski: No, ale nie wybrał pan Kielc przypadkowo.

- Oczywiście, że nie. Najpierw pokochałem kogoś stąd. A dom jest zawsze tam, gdzie serce. Potem znalazłem mieszkanie i żeby serio potraktować miejsce, w którym jestem, wypadało się zameldować. Tak więc zostałem mieszkańcem Kielc.

Wokół słychać narzekania, że kielczanie uciekają z miasta, a pan się tu sprowadza.

- Dla mnie coś takiego jak prowincja w ogóle nie istnieje. Jeżeli ktoś jest z Kielc czy z Sieradza, a ma kompleks Warszawy lub Paryża, to oznacza, że ma prowincjonalny umysł. Można być Europejczykiem w Zduńskiej Woli i gnypem mieszkającym w centrum Londynu. Wszystko odbywa się w naszych głowach i marzeniach. Tym bardziej przy dzisiejszych możliwościach komunikowania się.

Mój przyjazd do Kielc kojarzy mi się z przemieszczaniem się piłkarzy. Rozmawiałem z Żurawskim czy Głowackim [Maciej Żurawski i Arkadiusz Głowacki, piłkarze Wisły Kraków - red.]. To są przecież chłopcy z Poznania. Mówiłem: "Żuraw, masz zasłużyć na swój Kraków. Dołożyć jedną cegiełkę do historycznej puli osiągnięć tego miasta". Bo jeśli nie, to będziesz zwyczajnym groszorobem, który przyjechał wyciągać pieniądze od Cupiała [byłego właściciela Wisły - red.].

Dla mnie coraz ważniejsze jest pisanie. Jestem autorem paru książek, które są na szczęście czytane. Choć, prawdę mówiąc, w dzisiejszych czasach każda łachudra może napisać książkę. Przez okrągłych 10 lat uprawiałem felietonistykę, czyli byłem waszym kolegą po fachu. Najpierw w "Przekroju", potem w "Gazecie Krakowskiej", w "Zwierciadle".

Teraz pisze pan także w Kielcach.

- Zacząłem już pisać felietony do czasopisma "Projektor". To jest właśnie ten krok, który pozwala mi wchodzić w miasto, a nie przyjść w wymyślonej glorii znanego krakowskiego aktora. Jestem tym, co znaczę dzisiaj i tym, który do tego nowego miejsca chce wnieść coś wartościowego. Piszę kolejną książkę - "Moje psie myśli".

Znał pan wcześniej Kielce?

- Przede wszystkim mój przyjaciel Rysiek Sarnat pochodzi z Kielc. Leszek Drogosz, to byli moi kumple. Nie pamiętacie czasów klubu dziennikarza przy Sienkiewicza. Ja, Ania Seniuk, nieżyjący już Henryk Giżycki, jako studenci chyba trzeciego roku zrobiliśmy tam premierę przedstawienia "Zamek na szklanej górze". Napisało je trzech facetów: Wiesiek Barański, Ryszard Podlewski i motor tego wszystkiego, czyli Rysiek Smożewski.

W Kielcach na Bukówce byłem też po studiach na trzymiesięcznym obozie wojskowym. Przysięga, pamiętam, na obecnym placu Wolności.

Na trybunie Kazimierz Wyka [wybitny historyk literatury - red.], a taki kapral Materek mówił mi: "Nowicki, co stoicie jak ta nie wydojona krowa". A major Surowiec tępił mnie jak cholera, bo miałem długie włosy. Grałem wtedy w "Popiołach" Andrzeja Wajdy. Zaraz po tym obozie jechaliśmy na zdjęcia do Bułgarii.

Nie obcięli panu tych włosów?

- Nie mogli, miałem pozwolenie. Sprawa otarła się chyba nawet o ministerstwo. Dlatego tak ich to wkurzało. Widzieli, że łazi taki, a spod hełmu wystają mu jakieś kosmyki.

Czyli całkiem fajnie wspomina pan Kielce.

- Oczywiście, do tego dochodzą takie lektury jak "Syzyfowe prace", zdjęcia do filmu "Przedwiośnie". A teraz zamieszkałem w dzielnicy, która absolutnie ujęła mnie za serce. Jest dużo zieleni, a ja pochodzę z małego miasteczka i bardzo lubię zieleń. I stadiony, które kocham - lekkoatletyczny, Korony, SHL-ki, gdzie zaczynał Rysiu Sarnat. Niedaleko jest hala piłkarzy ręcznych. A nieopodal sklep, w którym w każdej chwili mogę uzupełnić podstawowe produkty.

I nagle do takiego sklepu wchodzi Jan Nowicki i prosi o pół chleba, trzy bułki i masło. Musiało być zaskoczenie.

- Zawsze się zdziwisz, jak spotkasz Lewandowskiego wychodzącego z baru mlecznego. Zastanawiasz się przez chwilę, jak on się tam znalazł. A potem przestajesz. Po jakimś czasie wrastasz w ten krajobraz, już przestają wyglądać przez okna. A ciebie przestaje męczyć ta ciekawość, podglądanie.

Męczy to pana?

- Popularność jest wpisana w mój zawód. Co to za aktor, który jest niepopularny. Jedni okazują sympatię w sposób kulturalny, a inni w chamski. Mam taką właściwość, z niej zresztą wzięło się moje pisanie, że sakramencko lubię ludzi. Nawet staram się zrozumieć zdumiewające wybory polskiego społeczeństwa.

Łatwo pan nawiązuje znajomości?

- Za łatwo. Dlatego też bardzo często spotyka mnie rozczarowanie. Na szczęście Pan Bóg obdarował mnie też cechą, że jak ktoś jest skurwielem, to potrafię go zapomnieć w okamgnieniu.

Wróćmy do pisania. Napisał pan scenariusz do jednej ze sztuk teatru Ecce Homo.

- Serce, które mnie tutaj przywiodło, jest bardzo związane z teatrem Ecce Homo i Bazą Zbożową. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że to miejsce jest ewenementem na skalę światową. Ukłon w stronę Wojtka Lubawskiego, który wykombinował przed laty, żeby nie dawać żadnych pieniędzy, tylko zapewnić Bazie Zbożowej media i ochronę. Pokażcie mi drugi ośrodek, gdzie przez całą dobę mogą ćwiczyć dziesiątki zespołów rockowych, gdzie starzy i młodzi wypalają piękne przedmioty z gliny, a młodzież wspina się po sztucznych skałach. A Ecce Homo to jeden z najlepszych teatrów w Polsce, założony jeszcze przez Tadeusza Maja. Niezwykły jak cały ruch alternatywny, w którym wspaniałymi aktorami potrafią być lekarze czy kierowcy taksówek. Kilkunastoletnie dzieciaki wychowują się w obrębie dobrej literatury, wspólnie spędzanych wieczorów sylwestrowych, przyjaźni.

Zauroczył pana teatr Ecce Homo.

- Zobaczyłem ich w Horyńcu, gdzie pokazywali przedstawienie "Padamme, padamme" wyreżyserowane przez Marcina Bortkiewicza. Oniemiałem. Tam jest to, co było w 70. i 80. latach w Starym Teatrze w Krakowie. Byliśmy wtedy jednym z najlepszych teatrów świata. To był zresztą szczególny czas dla kultury. Nie ma lepszej sytuacji dla teatru, dla sztuki, jak okres zniewolenia. Przecież z tego wziął się "Kordian", "Dziady". Ludzie zaczynają wówczas myśleć. Teraz są zapatrzeni w zarabianie tych paru groszy, przestali czytać książki.

Po 1989 roku wyłączyło się w społeczeństwie myślenie?

- Z całą świadomością żyję w XIX wieku. Nigdy nie wysłałem i nie przyjąłem żadnego SMS-a, bez przyjemności sięgam po dzwoniący telefon. Ludziom wyleciały rozumy z głów, a pojawiły się w jakichś maszynach. Sprawdzają w nich to, co powinni mieć w głowach. Zapominają o tym, że wiedza ludzka, oczytanie są czymś niesamowicie sexy.

Ale odnajduje się pan w tym współczesnym świecie.

- Mam jednak ogromne problemy, żeby dać sobie z nim radę. Ten metr kwadratowy, na którym stoi Jan Nowicki, jest dla mnie bardzo trudny do zrozumienia. Wystarczy jednak czytać parę książek i do nich wracać. Obok mojego łóżka leży "Idiota" Dostojewskiego. Tam jest prawdziwy humor, a nie to, co pokazują w telewizji. Ludzie się śmieją, kiedy usłyszą słowo "dupa". I kupują na to bilety. Społeczeństwo równo idiocieje. Ale możnym tego świata zależy, żebyśmy byli coraz głupsi. Doskonale funkcjonującą śrubką w świetnie prosperującej maszynie ekonomicznej w okresie pokoju, a w przypadku wojny - przemieniali się w mięso armatnie. Zawsze była, jest i będzie sprytnie ukryta pogarda do prostego człowieka.

Społeczeństwo nabiera znaczenia, gdy staje się elektoratem. Władza zaczyna nam wtedy "wchodzić w dupę", wszystko jedno jaka partia. Nigdy nie należałem do żadnej organizacji. Do tego stopnia byłem niestadny, że do 70. roku życia uważałem, że dwie osoby to za dużo.

Brzydzi pana polityka?

- Są takie standardowe określenia, jednym z nich jest "brzydzić się polityką". To tak, jakbym powiedział, z małą przesadą, że nie interesuje mnie powietrze, którym oddycham. Nie zajmuję się tym, nie biorę w tym udziału, ale nie jest możliwe, żeby gdzieś to do mnie nie dotarło.

Nie jest możliwe, żebym przeszedł obojętnie wokół tego, że zamyka się jeden z najlepszych teatrów Europy, we Wrocławiu. A za chwilę nie będzie Starego Teatru w Krakowie, do którego podesłano jakiegoś gościa z waszego, przepraszam, naszego miasta, który nie może sobie z tym dać rady.

Nie denerwuje się pan, gdy pytają o "Wielkiego Szu"?

- Za każdym aktorem ciągnie się, nazwijmy to, jakieś szczęśliwe nieszczęście. Za Jurkiem Stuhrem "Sekmisja", za Januszem Gajosem Janek z "Czterech pancernych...". Nie należy się buntować, a jeszcze można parę groszy na tym zarobić. Ten zawód jest cudowny, wspaniały, wzniosły, ale też do dupy, bo z aktorami się nie jada, nie sypia, nie rozmawia. Można ich czasem podziwiać. Trudno nie zauważyć, jaki regres dotyka moją ukochaną profesję. Przecież to, co teraz oglądamy, w 80 procentach nie ma nic wspólnego z aktorstwem.

Mówi pan jednak o tym zawodzie z takim optymizmem...

- Człowiek jest skazany na optymizm. Chociażby gdy zobaczy tak piękne zabytkowe piece, jak u was w redakcji. Człowiek, który nie patrzy jasno w przyszłość i nie ma nadziei na nią, jest straceńcem. Rozmawiają panowie z człowiekiem, dla którego każde przebudzenie oznacza fakt bycia szczęśliwym. Za chwilę będę miał 80 lat. Żyję, działam, mam z czego żyć, siusiam, coś mnie oburza, potrafię pokochać, interesują mnie wyniki Korony Kielce. I nie ma znaczenia, że jestem zapyziałym kibicem Wisły Kraków. Idę tam, gdzie jest nowa uroda. Moje serce szybko poleciało na stadion Korony w nadziei, że coś przeżyję.

Widzieliśmy też pana na meczu kieleckich piłkarzy ręcznych. Podobno był pan na takim meczu pierwszy raz w życiu.

- Byłem parę miesięcy temu dzięki panu Jackowi Kowalczykowi. To niezwykły sport.

Spotkaliśmy też pana, gdy spacerował pan po centrum z prezydentem Kielc Wojciechem Lubawskim.

- Wojtka czy Zbyszka Książka, autora tekstów wielu piosenek, znam od zawsze. Poznaliśmy się w Krakowie. Dla mnie Kielce to był Wojtek Lubawski. Pamiętam, że zawsze miał wąsy i był rozedrgany artystycznie. To improwizator i jednocześnie technokrata oraz niezwykle delikatny człowiek. Ale pokazuje to w sposób bardzo oszczędny. Wiem, że jest tak, że się nie lubi prezydentów. A ja go po prostu lubię. I jeszcze do tego wszystkiego napisał książkę.

Czytał pan jej fragmenty.

- Nie ważne kto jakim jest pisarzem. To, że prezydent, wójt, kamieniarz, inżynier czy konduktor piszą wiersze, to już dla mnie jest coś. Nawet nie interesuje mnie, jakie one są. Wojtek ma nieprawdopodobną wiedzę dotyczącą Piłsudskiego i jego okresu. Robi to na mnie wrażenie. Zjawiskami historycznymi zresztą zawsze interesowałem się wybiórczo. W odróżnieniu od profesora Adama Massalskiego, którego poznałem właśnie na tym spotkaniu. On pamięta wszystko. Prawie jak Bartoszewski, który pamiętał daty, pory roku i jaka była pogoda.

Czuje się pan już kielczaninem?

- Jestem nowym mieszkańcem. Status przybysza, albo nazwijmy to - pielgrzyma, jest mi bardzo bliski. Mieszkałem 50 lat w Krakowie i nigdy nie czułem się krakowianinem. Zawsze byłem człowiekiem z zewnątrz. Dlatego łatwiej było mi dostrzegać plusy tego miasta, ale też wyśmiewać jego kołtuństwo i minusy. Bardzo mi to odpowiada, daje wolność. Pokocham w Kielcach wszystko, co jest do pokochania, a wyśmieję, co będzie okropne. Szorstka miłość nie daje oddechu. Musi być wymagająca.

Urzekły pana już jakieś miejsca?

- Ten warzywniak w bramie na Rynku. Człowiekiem jak z bajki, albo jak Rzecki z "Lalki" Prusa, jest Jan Molenda ze sklepu Kozubek. Jego sposób rozmawiania z ludźmi, pokazywanie tych śrubek. Zaniosłem mu kiedyś papierośnicę do naprawy. Nikt nie mógł sobie dać rady. A on mówi, że coś z tym trzeba zrobić.

I zrobił?

- Pewnie, że tak. Kielce to także dla mnie ta cukiernia przy ulicy Małej. Jeśli panowie jej nie znacie, to powinniście sobie strzelić w łeb.

U pana Zygmunta Pańszczyka.

- Gdy się tam wchodzi, wkracza się w świat poezji. A ten sprzęt, który on tam ma, jakie to wszystko bajecznie fotogeniczne. Albo Kamil ze sklepu MasterFoto na rogu Sienkiewicza i Wesołej. Bardzo lubię ludzi, którzy kochają swoją pracę. To rzadkość u Polaków. Większość z nas uważa, że w istocie rzeczy jest predestynowana do czegoś ważniejszego.

Jestem człowiekiem, który z teatrem, filmem czy prywatnie objechał prawie cały świat, ale nigdy nie chciał go do końca zobaczyć. Gdy inni szli do British Museum w Londynie czy katedry w Barcelonie, ja wolałem siąść w ogródku kawiarni i patrzeć na przechodniów. Z myślą, że jeszcze kiedyś tam przyjadę i zobaczę resztę. Starałem się żyć jak człowiek, który jest tam od zawsze i wszystko to widział. Poza galeriami sztuki. Wiedziałem, że we Florencji nie wypada nie zobaczyć Uffizi. Jestem starcem i powinienem robić długie spacery. Ponoć służą myśleniu i poprawiają krążenie, ale mnie nudzą. Lubię biegać, ale teraz mi się nie chce. Wojtek Lubawski pokazał mi Kadzielnię. Ledwie tam wlazłem. To miejsce absolutnie niezwykłe i urzekające. Gdy grałem biskupa Zadzika, poszedłem do Pałacu Biskupów Krakowskich. Jednak, żeby się wybrać i popatrzeć na te stare szafy i krucyfiksy... Nie za bardzo.

Kwestował pan w tym roku podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

- Pierwszy raz. Nie chodziłem też nigdy na kwesty po cmentarzach. Może wychodząc z założenia, że powinienem się tam położyć, a nie chodzić?

Nie lubię zaglądać ludziom w oczy po to, żeby doszukać się serca. W tym roku kwestowałem podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w związku z haniebnym opluwaniem tej akcji. Trochę ludzi mnie rozpoznało, trochę dzieciaków włożyło grosiki.

Jurek Owsiak absolutnie zasługuje na Nagrodę Nobla. Jeżeli to się nie stanie, to chyba nie ma Boga. Orkiestra jest taką polską, wesołą odmianą działań Matki Teresy z Kalkuty. Imponuje mi normalność, naturalność i czystość Jurka. Przy tym jest to dramatyczna postać. Przez fakt, że swoim istnieniem i działalnością demaskuje błoto polskiego społeczeństwa. Za mało zajmowałem się wzruszeniami dotyczącymi przemian wynikających z "Solidarności", ale byłem świadkiem uniesienia. To samo przeżyłem po śmierci Jana Pawła II w 2005 roku, gdy na stadionie bratali się kibice Cracovii i Wisły, choć następnego dnia krzyczeli już na siebie "ty ubeku", "ty żydzie" albo bili się pałami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji