Artykuły

Gdzie ta egzotyka?

"Poławiacze pereł" Georgesa Bizeta w reż. Tomasza Podsiadłego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Aleksandra Andrearczyk w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

O tym, że Opera Bałtycka ma kłopoty finansowe, wiedzą wszyscy. Nieustanne utarczki pomiędzy dyrekcją instytucji a jej pracownikami, a także masowe zwolnienia - prasa niejednokrotnie rozpisywała się na te tematy. Niestety, brak funduszy odbija się także na jakości przedstawień, a do bólu ascetyczna scenografia jest niezmienną cechą gdańskich spektakli.

"Poławiacze pereł" to trzyaktowa opera z 1963 roku, stanowiąca efekt zainteresowania jej autora - wówczas 25-letniego - Georges'a Bizeta, egzotyką odległych krajów i nieznanych kontynentów. Taka fascynacja niecodzienną, oryginalną scenerią nie była w świecie XIX-wiecznego teatru operowego niczym niezwykłym.

Zresztą, moda na Orient pojawiła się już w epoce klasyków wiedeńskich, by wspomnieć choćby operę Haydna "L'incontro improvviso" czy słynne "Uprowadzenie z seraju" Mozarta. Paradoksalnie, właśnie owa egzotyka, a raczej jej brak jest najsłabszym punktem gdańskiego spektaklu.

O tym, że Opera Bałtycka ma kłopoty finansowe, wiedzą wszyscy. Nieustanne utarczki pomiędzy dyrekcją instytucji a jej pracownikami, a także masowe zwolnienia - prasa niejednokrotnie rozpisywała się na te tematy. Niestety, brak funduszy odbija się także na jakości przedstawień.

Do bólu ascetyczna, ograniczona do minimum scenografia jest właściwie stałą i niezmienną cechą wszystkich gdańskich spektakli. Tak było z "Erosem i Psyche", "Nabucco", a także z baletami: "Pinokiem" i "Dziadkiem do orzechów". Wyjątek stanowiły jedynie dwie produkcje: prezentowana w ubiegłym sezonie "Cyganeria" (stanowiąca koprodukcję Opery Bałtyckiej z Magdeburg Theater) i mający swoją premierę ostatniej jesieni "Sąd Ostateczny", który zyskał uznanie nie tyle opowiedzianą historią i towarzyszącą jej muzyką, co właśnie pełną przepychu, zjawiskową dekoracją.

Gdzie lazur nieba?

Na tle tamtych dwóch przedstawień "Poławiacze pereł" prezentują się bardzo skromnie. Gdybyśmy mieli do czynienia z współczesną operą osadzoną w futurystycznej estetyce, być może brak scenograficznego rozmachu nie raziłby tak bardzo. Jednak "Poławiacze pereł" to dzieło stworzone po to, by czarować pięknem tropikalnych palm, lazurem nieba i bogactwem barwnych, egzotycznych strojów, na co jednoznacznie wskazują uwagi librecistów w didaskaliach: Michel Carré i Eugéne Cormon z upodobaniem opisywali w nich dzikie cejlońskie plaże, niezwykłe krajobrazy czy niepokojące ruiny świątyni.

Tymczasem w spektaklu w reżyserii Tomasza Podsiadłego ani śladu plaż i świątyń. Ich namiastkę stanowi pomysłowa wprawdzie, lecz uboga scenografia Agnieszki Szewczyk: opadająca raz po raz na scenę przezroczysta zasłona symbolizująca noc lub padający deszcz, lampy imitujące świece palone ku czci Brahmy, a kiedy indziej udające blask wschodzącego słońca. Pomysłowość to cenna zaleta w świecie teatru, jednak strona wizualna "Poławiaczy..." zdecydowanie pozostawia niedosyt.

Jeśli chodzi o warstwę dramatyczno-muzyczną, to największe zachwyty należą się odtwórczyni głównej roli kobiecej, Marii Domżal, która znakomicie potrafiła oddać postać targanej wątpliwościami Leili, rozdartej pomiędzy miłością do Nadira (Zbigniew Malak) a powinnością kapłanki, która ślubowała przecież czystość.

Historia tej niemożliwej namiętności, wzbogacona o wątek przyjaźni dwóch zakochanych w tej samej kobiecie mężczyzn: Nadira i Zurgi (Nikola Mijailović), wydaje się wprawdzie dość naiwna, ale zarazem na tyle uniwersalna, by mogła poruszyć serce współczesnego odbiorcy.

Nadir poległ na arii

"Poławiacze pereł" to opera bardzo wymagająca pod względem wokalnym: Bizet nie szczędził śpiewakom pułapek w postaci najeżonych ozdobnikami wokaliz, skoków pomiędzy rejestrami i trzymanych wysokich nut, często w dynamice piano, co stanowi dodatkowe utrudnienie.

Maria Domżal i Nikola Mijailović świetnie poradzili sobie z tym zadaniem, interpretując swoje role z wielką pewnością siebie i pokazując dobry wokalny warsztat. Niestety nie można tego samego powiedzieć o Zbigniewie Malaku. Jego Nadirowi brakowało charyzmy, charakteru, a przede wszystkim... głosu.

Największą porażką okazała się - ku rozpaczy niejednego słuchacza! - słynna aria Nadira, w której opowiada on o swojej tęsknocie za Leilą. Romans ten cieszy się tak wielką popularnością, że chętnie wykorzystywano go jako element ścieżki dźwiękowej w filmach. Sięgali po niego reżyserzy, tacy jak Woody Allen ("Match Point" z 2005 r.) czy Sally Porter ("Człowiek, który płakał", 2000 r.).

Pieśń Nadira znana jest nawet tym, którzy o operze nie mają bladego pojęcia.

Tym większe wyzwanie dla śpiewaka: w końcu niełatwo jest zmierzyć się z arią wykonywaną i nagrywaną przedtem setki, a może tysiące razy. Zbigniew Malak nie wyszedł z tej walki zwycięsko. Jego głos brzmiał słabo i nijako, zaś intonacja pozostawiała wiele do życzenia.

"Poławiacze pereł" nie porywają

Oprócz bohaterów miłosnego trójkąta na scenie opery Bizeta niemal nieustannie gości inny uczestnik akcji - chór. Partie chóralne są niezwykle istotne dla przebiegu dramaturgicznego "Poławiaczy...". Zespół Opery Bałtyckiej przygotowany przez Waldemara Górskiego spisał się nieźle, choć zdarzyło się kilka słabszych momentów (miejscami brak synchronizacji i jednolitości brzmienia).

Orkiestra pod dyrekcją Jarosława Szemeta także wypadła poprawnie, choć nie obyło się bez kilku wpadek intonacyjnych.

"Poławiacze pereł" mogą spodobać się amatorom skromnych, subtelnych przedstawień operowych, w których muzyka odgrywa większą rolę niż warstwa wizualna. Jednak wielbiciele pełnych rozmachu, olśniewających widowisk porywających bogactwem kostiumów i strojnością dekoracji nie mają czego szukać w Operze Bałtyckiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji