Artykuły

Poeta zapozna Targeta

- Kupiłem "Dziennik Bridget Jones". Czego się pani śmieje, chcę zrozumieć pewne zjawiska, szały narodowe i międzynarodowe. Znalazłem ten "Dziennik" w supermarkecie, kiedy kupowałem szczoteczkę do zębów i pastę. Leżał w koszyku obok podpasek, przeceniony. No to kupiłem i poczytałem - mówi TADEUSZ RÓŻEWICZ, poeta i dramatopisarz.

Siądę bliżej, bom ślepawa.

I głuchawa?

Co proszę?

Kulawa?

Tylko na prawą nogę.

Oziębła?

Raczej zziębła.

Herbaty?

Bardzo dziękuję. Mam dla pana mnóstwo prezentów: notesy i flamastry.

Ale po co, na co mi tyle? Mam pisać przez całe życie czy co?

Notesy są z makulatury, w kratkę, jak pan lubi.

Ten grubszy pani oddaję, żebym nie musiał wieźć do Wrocławia. Z flamastrów wezmę czerwony, bo mój już wysechł. Na książce "Wyjście" mam się jeszcze raz podpisać?

Nie, chciałam zapytać o poemat "Tempus fugit". Czy pan się nie boi, że target go nie zrozumie? Target nie zna łaciny!

Kto nie zna łaciny?

Target. Albo zna kuchenną.

Nie wiem, co to jest target...

Grupa docelowa. Ci, do których chciałby pan trafić.

Myślałem, że to jakiś angielski pisarz, Target, o którym nie słyszałem... (Tadeusz Różewicz zapisuje słowo na gazecie używanej jako podkładka). W całej książce jest tylko kilka cytatów łacińskich, ale moje pokolenie, które się pilnie uczyło łaciny, wymiera. Niech więc target czyta "Strachy na lachy". Rzecz się dzieje w tłusty czwartek w różnych krajach Europy i kończy się zrozumiale: łał! łau? Pisałem to w tłusty czwartek roku 2002.

"że za tłustym czwartkiem

idzie chudy piątek

a za tłustym tyłkiem

oglądają się ciągle mężczyźni"

Wracając do tomiku...

Ja nic nie mogę powiedzieć. Ani na temat tego tomu, ani żadnego innego. Książka musi żyć sama, bez mojej podpórki. Po to pisałem, żeby nie mówić.

A kto wymyślił okładkę?

Ja. I sfotografowany tam kolorowy kamyczek pomalowałem własnoręcznie. Dostałem ten kamyk od Jurka Nowosielskiego, a Eugeniusz Get-Stankiewicz, znakomity malarz i miedziorytnik, wykorzystał go w instalacji "Kamień filozoficzny Jerzego Nowosielskiego". Obok wisiał wiersz "Kamień filozoficzny".

"trzeba uśpić

ten wiersz

zanim zacznie

filozofować

zanim zacznie

rozglądać się dokoła

za komplementami

powołany do życia

w chwili zapomnienia

uczulony na słówka

spojrzenia

szuka ratunku

u kamienia

filozoficznego

przechodniu przyśpiesz kroku

nie podnoś tego kamienia

tam się wierszyk biały

nagi

przemienia

w popioły"

Chyba przyjemnie jest pracować z kimś wspólnie, bo zazwyczaj jest pan zdany na kartkę i siebie?

Zawsze dobrze się czułem w pracowniach malarzy czy rzeźbiarzy. Czasem nawet tam nocowałem, budziłem ich w nocy, bo chciałem się dowiedzieć, co to jest malarstwo. Chętnie i dobrze mówił o sztuce Jurek Tchórzewski. Nowosielski opowiadał o aniołach pół wieku temu, gdy kiczowatych aniołków nie sprzedawano jeszcze na każdym targu. Miał swoją teologię: "To są byty subtelne i czasem wcielają się w obrazy. Tadeusz, niektóre z moich obrazów to anioły" - mówił. Śmiałem się: "Jurku, ty je widzisz, bo w nie wierzysz. Ja widzę tylko twój obraz". A Marysia Jaremianka w ogóle nie chciała rozmawiać o malarstwie z literatami: "Za dużo gadacie!" - machała ręką... Większość starych kolegów jednak umarła, Get-Stankiewicz to już młodsze pokolenie. Zrobiliśmy razem 15 obiektów, ja wymyślałem, on przemieniał moje słowa w ciało.

Instalacje pokazano publicznie?

Dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu pan Mariusz Hermansdorfer oddał na nasze zabawy przyjemne i pożyteczne jedną z bocznych sal. Wystawiliśmy pomnik żaby i nos Schillera. Marmurowemu Schillerowi z parku Szczytnickiego chuligani odtrącili nos. Leżał sobie na spodeczku pod fotografią pomnika, w tle chór śpiewał "Odę do radości"

Beethovena do słów Schillera... Narysowałem też kredkami na gładkiej części kory portret Madonny. Bo, jak pani wie, Madonna śpiewa, gra w filmach, pisze książki dla dzieci, jakże jej nie uwiecznić... Była też wystawiona biel.

"biel się nie smuci

ani weseli

tylko się bieli

uparty

mówię do niej

że jest biała

ale biel nie słucha

jest ślepa

głucha

jest doskonała

i staje się

bielsza

powoli powoli"

Długo pisze się taki krótki wierszyk o bieli?

Czasem miesiącami, czasem latami. Nie znaczy to, że codziennie piszę od nowa te 15 linijek. No, niech będzie, że 13. Ale wierszyk w jakiejś formie leży wśród stosu innych notatek. Jak się na niego natknę albo jak mi coś przyjdzie do głowy - skreślę jedno słowo, dwa dodam. Albo napiszę inny wariant. I znów leży miesiąc, leży pięć miesięcy. I ciągle mnie nurtuje, ciągle mnie ten wierszyk drąży. Sygnalizuje: "To ja! czekam". Dlatego jak mi ktoś zaprząta uwagę innymi problemami - przepędza mi moje wiersze. Czasem mimo to któryś się doczeka, przyjdzie jego moment... To samo jest z listami. Szybko piszę odpowiedź, a potem list leży w zaklejonej kopercie dwa, trzy miesiące. Niekiedy go znajduję i wysyłam z komentarzem na kopercie. Przecież ja nie mam biura ani sekretarki. Tak to wszystko wygląda...

O czym konkretnie myślał autor, pisząc o bieli?

Biel jest metafizyczna, mistyczna i jej objaśnianie to jałowe zajęcie. Nie mogę tego wiersza ani wytłumaczyć, ani skomentować. Jak pani uważnie przeczyta, to go pani zrozumie.

Znam go na pamięć. Ale co do interpretacji...

A po co wiersze interpretować? U mnie interpretacja jest zawsze zawarta we wnętrzu wiersza. Albo na samym początku. Albo na samym końcu. Czego się pani śmieje?... Jeśli na końcu nic nie ma, wtedy to NIC musi interpretować niedopisany tekst. Jak cisza, która zapada po wykonaniu utworu muzycznego. Ona interpretuje utwór lepiej od recenzentów, którzy piszą, że Schumann, komponując, miał jakieś widzenia i słyszał głosy. Bo Schumann oszalał i w rezultacie choroby - uważają recenzenci - powstały takie i takie pieśni.

Może to było szaleństwo miłości?

Owszem, Schumann poznał Liselottę czy inną Lottę, ale wątpię, by utwór muzyczny miał z tą panią wiele wspólnego. Tak samo erotyki pisane przez poetów mogły dotyczyć bardzo wielu pań i żadnej konkretnie. To czyste erotyki, autora zaprząta forma, którą musi ulepić. Obiekt jest rzeczą drugorzędną. Ballady romantyczne Mickiewicza mają, jak sądzę, luźny związek z biodrami, kibicią i biustem Maryli Wereszczakówny, późniejszej hrabiny Puttkamerowej.

Pańska biel polemizuje z Malewiczowską: dla Malewicza biel była symbolem nicości.

Dla mnie nie jest ani nicością, ani radością, ani żałobą. Biel jest bielą i nie chce ze mną rozmawiać. Jest doskonała, więc o czym będzie rozmawiać? Wielu malarzy nie lubiło otwierać ust na temat swego rzemiosła. Opowiadali o obrazach Michał Anioł i Dürer, ale to był okres, gdy sztuka ściśle łączyła się z nauką, filozofią, teologią. Od czasów Picassa malarz był przede wszystkim malarzem. Pracował pędzlem, nie językiem.

Malewicz chętnie teoretyzował, pisał jednak ciężkim stylem i trudno się przez to przedrzeć.

Ale oglądała pani ze mną w Trietiakowce kołchoźników czy żniwiarzy Malewicza. Nie mówię tego z ironią, malował znakomicie, wspaniale operował kolorem. Potem nagle odrzucił barwy, pokazał "Czarny kwadrat". Po nim pojawiły się białe kwadraty na bieli. Może ten biały kwadrat był dla Malewicza ostatecznym podsumowaniem malarstwa? Jak u Cage'a, tego słynnego kompozytora... John Cage skomponował utwór po tytułem 4'33 i kazał orkiestrze przez cztery minuty i trzydzieści trzy sekundy grać ciszę. Doszedł do tego, że w muzyce najdoskonalsze jest milczenie. Cisza.

Pan chciał napisać sztukę o Walerianie Łukasińskim i byłaby to sztuka o milczeniu.

Z 44 lat więzienia ponad 30 spędził w podziemnym lochu Szlisselburga. Miał zakaz spacerów i rozmów, strażnikom nie wolno się było do niego odzywać. Tragiczna postać, ogrom cierpienia, ale jak o tym napisać? Ponad 30 lat myślałem o sztuce, ale nie znalazłem dla niej formy. Może gdybym mieszkał w ciszy, a nie w kamienicy w śródmieściu, gdzie hałasowano mi nad głową, pod nogami i z boków, jakoś bym się skoncentrował. Do tej pory nie oddałem do Muzeum Mickiewicza drugiego tomu Szymona Askenazego o Łukasińskim. Pierwszy tom kupiłem w antykwariacie, drugiego nigdzie nie znalazłem, więc pożyczyłem. Muszę w końcu oddać, bo nie będę już tego pisał.

W starej "Twórczości" znalazłam esej pana Przybylskiego, który zaczyna się od wstrząsającego zdania: "Starość to cela śmierci". Pamięta pan taki?

Pewno, że pamiętam, bo Ryszard Przybylski wydał potem piękną książkę "Baśń zimowa", gdzie są cztery eseje o starych twórcach. O Michale Aniele, Eliocie, Iwaszkiewiczu i o mnie. Poemat "Tempus fugit" to zresztą swoista kontynuacja eseju Przybylskiego. Siedzimy w tej celi śmierci z bratem Ryszardem i bratem Piotrem Lachmannem. Dwaj starsi bracia i jeden młodszy. Pijemy wino i rozmawiamy o filozofii, historii, polityce. Pojawia się Dostojewski i Nietzsche, potraktowany trochę satyrycznie. Przygoda z koniem, któremu Nietzsche się spowiada, to fakt. Dorożkarz włoski bił konia, a Nietzsche, widząc to, podbiegł i rzucił się koniowi na szyję. Nastąpił u niego wybuch szaleństwa, z którego już się właściwie nie wydostał, były tylko krótkie okresy remisji.

"pustelnia brata Ryszarda

położona na wysokościach

czwartego piętra

wykuta jest w stoku Góry Betonowej

za oknem Stepy Akermańskie

tysiące domowych ognisk

zapala się i gaśnie"

Wie pani, że to niemal reportażowy opis wizyty u Rysia? Pamiętnej wizyty, bo, idąc tam z Piotrem, strasznie długo błądziliśmy. A jak już w tym blokowisku odnaleźliśmy właściwy dom, zaczęły się problemy z windą. Naciskamy guzik czwartego piętra - winda wiezie nas na siódme. Znowu naciskamy na czwarte - zjeżdżamy do sutereny. I tak snuliśmy się od piwnicy do pralni, pytaliśmy o drogę jakichś ludzi, śmieszne to było i niesamowite.

Zaczyna się gawędowo:

"Mroźną mieliśmy podróż

Toż to najgorsza w roku pora

na wędrowanie, na tak daleką wędrówkę"

To nawiązanie do poematu Thomasa Eliota "Podróż trzech króli", bodajże w tłumaczeniu Józefa Czechowicza. Bardzo lubię ten poemat i fragment zacytowałem dosłownie. "Tempus fugit" jest w istocie próbą odnowienia gawędy. Po różnych poetyckich doświadczeniach nie może być powrotu do gawędy typu "Był sobie dziad i baba", niczego nie da się skopiować. Dalej są tam kpiny z teorii Kopernika jako szkodliwej dla ludzkości, z Piotra, który używa komórki, maila, komputera.

Pan nie ma komórki?

Nie. I komputera też nie mam. Oddaję do wydawnictwa rękopisy.

I samochodu nie umie pan prowadzić?

Nie, nie mam samochodu.

"W celi nr 20

jestem najstarszym skazańcem

siedzę już 83 lata (podobnie

jak wszyscy żywi skazany jestem

na dożywocie) - bez widoków na

życie wieczne patrzę w sufit"

Pisałem "Tempus fugit" dla swoich przyjaciół, ale i dla siebie. W dłuższej formie swobodniej oddycham. Żeby zmieścić biel w 13 linijkach, potrzebna jest żelazna dyscyplina językowa. A tutaj mogłem pobawić się słowem, pożartować. Nie można żyć tylko martyrologią, prawda? Oprócz "Dziadów" i "Kordiana" jest ironia Norwida, są "Śluby panieńskie" i "Zemsta" Fredry. Bez Fredry dramaturgia polska chodziłaby na jednej nodze. Ja staram się chodzić na obu nogach. Dlatego oprócz wierszy o starości są w tym tomiku satyry. Nie takie jak satyry Trembeckiego, Reja czy Kochanowskiego, lecz pisane moim metrem, moją formą. Na przykład wstawiłem do jakiegoś wiersza receptę - wyliczyłem wszystkie leki, które zażywam, i sam się z tego pośmiałem.

Zrobił pan wiersz z katalogu bibliotecznego.

To autentyczny spis książek poetyckich z lat 20. Rozbawiło mnie zestawienie patetycznych tytułów z ich mizerną ceną. Jakiś "Bunt lawin" czy "Honor i Ojczyzna" za jedyne 1 zł 50 groszy. Albo "Rok Boży" za całe 2 złote.

"Urna" Choromańskiego kosztowała aż 6 złotych. Kto ją dzisiaj pamięta?

Ano właśnie, wcześniej czy później większość tytułów trafia na cmentarz literatury. Stąd tytuł - "Cmentarz wierszy". Niewiele przetrwało: "Pocałunki" Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej...

A co robi Sophia Loren przy piersi dziewicy-bohatera?

Jak to - co? Reklamowała kluski w jakiejś naszej firmie. Skojarzenie z Emilią Plater nasuwało się samo, ponieważ najpiękniejsze piersi w latach mojej młodości miała Zofia Loren. Oczywiście było to pół wieku temu, przy reklamie klusek już się nie obnażała.

Dziennikarka pyta uczonego, czemu wśród astronomów tak mało pań, a tak dużo Amerykanów?

"pan mnie przeraża panie

profesorze jestem kobietą

czy astronom ma na sprawy

seksu

spojrzenie astronomiczne

czy też

jest zwykłym maczo

co lubi te rzeczy

życzę panu gwiazdki z nieba

pa pa"

To scenka typowej telewizyjnej rozmowy, niezbyt zresztą złośliwa. Naprawdę można usłyszeć większe bzdury. Pisałem swego czasu do "Odry" felietony pt. "Margines, ale...". Część tych wierszy można by drukować zamiast felietonów czy polemik. Wiersze satyryczne to moja furtka psychiczna. Niech pani nie myśli, że jestem wystrugany z jednego kawałka drewna, nie tylko pani ma monopol na depresję. Ale broń Boże nie zamierzam się powiesić ani w inny sposób popełnić samobójstwo. Jakbym dostał broń, wolałbym strzelać do tarczy. Na samobójstwo człowiek ma ochotę, mając 21-22 lata, czyli w wieku Wertera. A potem jak przyschnie, to po co?

Hemingway popełnił później.

Uważam, że było to nieprzyzwoite ze strony Hemingwaya. Po tym, jak używał życia, jak mówił, kim jest mężczyzna i kto to jest myśliwy... Po napisaniu "Starego człowieka i morze"... Zachorował i od razu się strzela?! Nie, tego nie mogę zrozumieć.

Ponoć mężczyźni fizycznie okazali mają słabą psychikę. Niech pan porówna: Hemingway, Majakowski - i z drugiej strony Napoleon.

E, też mi teoria! "Napoleon nosił rapier". Zna pani drugą część tego wierszyka? "Nie trzyj ch... o glancpapier"... Duży, mały, średni - każdy ma robaka. "Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie", jak powiedział jakiś poeta. Nie jakiś zresztą, tylko Antoni Malczewski, autor "Marii", jeden z największych poetów polskich. Niesłusznie zapomniany.

O pańskiej depresji też sporo przeczytałam.

Gdzie znów?

W pierwszym tomie "Utworów zebranych" Tadeusza Różewicza. W "Nowej szkole filozoficznej". Planował pan nawet samobójstwo.

Widzi pani, w moim pokoleniu depresje miały inny kolor, inne też były ich źródła. Nawet nie bardzo wierzę, że moje pokolenie może być zrozumiane. Nie w sensie filozoficznym, myślę raczej o tym, co przeszliśmy i jak to się odbija na naszym życiu i twórczości. My jesteśmy tak zwani Kolumbowie, którzy z ławki szkolnej od razu weszli w wojnę. Pokolenie Miłosza, Andrzejewskiego dojrzewało dziesięć lat wcześniej, zdążyli skończyć studia. Ich młodość przypadła na nie najgorsze lata. A nas w najlepszych latach spotkało najgorsze. Nie chcę o tym mówić. I pani radzę zająć się młodymi, a nie grzebać w naszym śmietniku de profundis. Czy przyszłość nie byłaby dla pani ciekawsza?

Jakoś wolę przeszłość i mężczyzn po osiemdziesiątce.

A wie pani, że w Konstancinie często myślę o czarującej kobiecie, którą poznałem, gdy była już po osiemdziesiątce. To pani Monika Żeromska, córka Stefana Żeromskiego. W młodości była legendarnie piękna, ona i Osterwianka, córka aktora Juliusza Osterwy... Pani Monika podarowała mi swoje wspomnienia, miała niezwykłe oko, reporterskie. Żeromscy długo mieszkali we Włoszech, pani Monika kapitalnie opisała na przykład wizytę w ambasadzie polskiej w Rzymie. Ambasadorem był ulubieniec Piłsudskiego, generał Wieniawa-Długoszowski. Co ciekawe - Mussolini też go bardzo lubił jako polskiego ułana.

Monika Żeromska mieszkała niedaleko stąd?

Tu, na Żeromskiego, willa numer cztery, jak pani idzie do autobusu. Zmarła przed dziewięćdziesiątką, do końca była inteligentna i taka ciekawa życia. Już o lasce, ledwo się ruszając, przyszła na mój doktorat honoris causa na Uniwersytecie Warszawskim. Oparta o laskę stanęła w kolejce po autograf. Ja oczywiście podpisałem, ale zdawkowo, bo w ogonku czekało jeszcze kilkadziesiąt osób. Ale przyjeżdżając do Konstancina, zawsze ją odwiedzałem. Żeromski był dla mnie jednym ze świętych polskiej literatury. I podczas którejś wizyty pani Monika wypomniała mi tę dedykację: "Taka nieosobista i banalna, panie Tadeuszu! Żeby pan wiedział, jakie ja mam dedykacje od skamandrytów! Co mi pisali Tuwim, Lechoń, Słonimski. I Broniewski!". Obiecałem, że ile razy będę w Konstancinie, przyjdę i dopiszę pod spodem następną dedykację. Nie wiem, gdzie jest ten egzemplarz. Nie pamiętam, czy coś dopisałem.

Czemu w "Wyjściu" są aż dwa wiersze o nosorożcu?

Krótszy był pisany dla niemieckiej szkoły. Chyba w Bremie licealiści wydają pismo "Nashorn", gdzie zapraszają na łamy znanych pisarzy i artystów. Wersja rozbudowana powstała później, coś przeczytałem i obejrzałem w telewizji film o białych nosorożcach. O tym, jak ludzie je zabijają, by z rogów zrobić afrodyzjak. Wczułem się w dolę nosorożców i innych zwierzaków i wiersz okropnie się rozrósł. Musiałem wykreślić kilka fragmentów, na przykład jadłospis szympansa zestawiony lepiej niż menu w najlepszej restauracji. Szympans i orangutan jadają zdrowiej od ludzi. Jako poeta realista powinienem o tym wspomnieć, jako zawodowiec wiem, że nie można przeładować utworu faktografią. Bo łatwo przejść od obyczaju do kuchni, od kuchni do chorób i tak aż do poczęcia świata. A nie jestem Lukrecjuszem.

Przyboś uczył pana stawiania przecinków - bezskutecznie.

Ale wszystko jeszcze przede mną, pani Anno, jeszcze może zacznę stawiać kropki i przecinki. Jeszcze parę rzeczy mogę zrobić, jak na przykład zostać teologiem. Wszystko przede mną.

Teologiem to chyba nudne, nie?

Zapewne, sądząc po różnych traktatach. Ale jak ktoś głęboko wierzy...

A pan głęboko wierzy?

Nie, ja płytko wierzę. Nie rozumiem pewnych dogmatów, które są przedmiotem wielkich rozpraw teologicznych. Nie rozumiem nawet potrzeby takich dociekań. Uważam, że człowiek wierzący nie musi się zajmować poszukiwaniem dowodów na istnienie Boga czy duszy.

Dobrze się pan bawi w Konstancinie, panie Tadeuszu?

Jak to się bawię? Jak się może bawić człowiek prawie 90-letni?

Ale przecież bawi pan w Konstancinie?

Bawię się nogą, jak ją smaruję. Własną nogą, żeby była jasność. Nie lubię narzekać, ale wiek ma swoje prawa. Są takie godziny, że człowiek przestaje istnieć i najlepiej mu, jak zamknie oczy. Chociaż nawet wtedy nie wiadomo, na którym boku się położyć, czy może raczej na plecach. Najzdrowiej, o dziwo, zawsze spałem na lewym boku. Słyszałem, jak mi serce bije, i wcale mi to nie przeszkadzało.

Telewizję pan ogląda?

Tylko dziennik o wpół do ósmej wieczorem.

O, przepraszam, akurat przeszkadzam.

Nie przeszkadza pani, bo mniej więcej w ciągu tygodnia idzie to samo. Potem trochę zmienią, ale ciągle czymś straszą.

A co pan czyta? Gazety oczywiście?

Nie, dostałem w prezencie od Jacka Bocheńskiego jego książkę "Kaprysy starszego pana", bardzo dobrą. Ale gazety także czytam. Od młodości żywiłem się gazetami, to były moje narkotyki. "Express", "Mucha", "Przewodnik Katolicki", "Ikac", który miał dodatek literacki na wysokim poziomie. Miał też dodatek sportowy "Raz, dwa, trzy", a w niedzielę wydawał "Tajnego Detektywa". Teraz wszystkie gazety się do siebie upodabniają. Dla mnie tytuł jest ważną rzeczą, liczy się nawet krój czcionki i format. Jak kupowałem "Przekrój" czy "Politykę" - wiedziałem, po co sięgam. Dzisiaj wszystko jest kolorową siekanką a la "Życie na Gorąco". Mnie ta sałatka owocowa, może efektowna, razi i odpycha. "Le Monde" nie musi się mienić kolorowo, a u nas nawet "Tygodnik Powszechny" zrobił się kolorowy i z obrazkami.

Czyta pan tylko polskie gazety?

Nie tylko, bo nasze pisma nie są obiektywne. Czytam neutralny "Spiegel" i "Zeit". Bo już "Bild" to koncern springerowski, który u nas wydaje "Fakt" - tego nie czytam... Ale chyba wszystkie gazety świata można w tej chwili wrzucić do jednego śmietnika. Bo do wycierania tyłka, jak się to za sanacji robiło, nie nadają się. Za dobry papier. I wszędzie te same reklamy - Dior, Gucci. Oglądając "Wysokie Obcasy", panowie mdleją, co strona to pokusa! Niekonsekwencja: jeśli pismo redagują feministki, niechby broń chowały do lamusa. Nie pokazujcie tej bielizny. Feministki powinny przywdziać zgrzebne szaty. Ale to moda tak dyktuje. Wie pani, co to moda? Wszyscy nagle kupują "Harry'ego Pottera" albo "Dziennik Bridget Jones".

Pan by tego nie kupił?

Właśnie, że kupiłem. Czego się pani śmieje, chcę zrozumieć pewnie zjawiska, szały narodowe i międzynarodowe. Znalazłem ten "Dziennik" w supermarkecie, kiedy kupowałem szczoteczkę do zębów i pastę. Leżał w koszyku obok podpasek, przeceniony. No to kupiłem i poczytałem. Niecały, bo nie ma potrzeby czytać tego od deski do deski. Wystarczy, że autorka zarobiła tyle, co pułk poetów.

Poeci mają wpływy wyższe: rząd dusz!

Ja tam żadnych wpływów nie mam. Wręcz przeciwnie, jak kogoś poleciłem do nagrody - od razu dostał ją ktoś inny. Polecałem Mieczysława Porębskiego, laury przypięto Pipsztyckiemu.

Pan słucha cudzych rad?

Oczywiście, jeśli mi ktoś mówi coś mądrego, wysłuchuję bardzo pilnie. Ale jak gada głupstwa albo się pyta, jak wyglądał mój pierwszy stosunek z kobietą... Pani Anno, po co pani pyta Sorokina o utratę cnoty? Co to za dewiacje? Sorokin to ten młody Tołstoj?

Nie taki młody, ma 55 lat. I pisze o dewiacjach, koprofagii, kanibalizmie.

A gdybym to ja panią spytał, jak pani traciła cnotę?!

Panu mogę powiedzieć.

Nie chcę tego słuchać!

To zadziwiające, jaki jest pan purytański w rozmowie! W pisaniu - żadnych tabu. W "Białym małżeństwie" jest scena pierwszej menstruacji, cnotliwym panienkom zwidują się męskie członki, po scenie ugania się ojciec-buhaj...

Ale nie jestem pornografem, jak pisano, bardzo panią przepraszam. W "Białym małżeństwie" chciałem bardziej rozbudować wątek miłości lesbijskiej. Sztuka miała dotyczyć Narcyzy Żmichowskiej, która kochała się w swojej przyjaciółce i przeżywała z tego powodu tragedię. Ale wtedy nie można było o tym napisać.

A teraz nie można zapytać?

Na pewno nie mnie, byłego sodalisa. Wprawdzie wyrzucono mnie z Sodalicji, ale nic pani nie powiem. Widzę, że jeszcze mało się znamy. Napiszę za to wiersz o swojej pierwszej miłości. Mam niezwykłą fotografię z okupacji, z 1940 albo 1941 roku. Dziewczyna czyta tam książkę. Co pani zapisuje?

Że było to w 1940 albo 1941 roku.

Po co?

Bo mam dziurawą pamięć.

Ja będę pamiętał, jeśli już opowiadam, to znaczy, że pamiętam... To była piękna dziewczyna!

Na imię miała Wiesława?

Twarzy nie widać, jest zakryta książką. Widać tylko dłonie, które trzymają tę książkę. A kto to jest - nie powiem. Komisja lustracyjna działa.

I tytułu książki pan nie zdradzi?

Tytułu książki nie widać... I jeszcze jeden wiersz chciałbym napisać i dotąd go nie napisałem, choć mam już tytuł - "Książka ranna w grzbiet". Przed laty w antykwariacie w Budapeszcie kupiłem tomik Whitmana "Źdźbła trawy" po niemiecku. Węgrzy czytali literaturę światową głównie po niemiecku, Budapeszt był drugą po Wiedniu metropolią cesarstwa austro-węgierskiego. Nie Kraków, tylko Budapeszt. Whitman zawsze robił na mnie duże wrażenie, książka też była imponująca. Duży format, twardy grzbiet ze skóry cielęcej, zielone okładki. Otworzyłem tom i ze skóry grzbietu wyleciał odłamek żelaza, jakby żelazny ząb. Zardzewiały odłamek bomby.

Pamiątka wojenna?

Budapeszt był wielokrotnie bombardowany. Książka mogła należeć do jakiegoś zamordowanego węgierskiego Żyda i sama też była zraniona przez wojnę. Co się stało z resztą biblioteki, kim był właściciel - zastanawiałem się. To wszystko było tak niezwykłe, że 55 lat temu zacząłem pisać wiersz. Nie wiem, czy go skończę, ale obraz rannej książki jest stale ze mną. Stale do niego wracam... Jak z tym zapachem w wierszu "Pożegnanie". Od pół wieku nie mogę się zdecydować: czy w wełnianym męskim garniturze lepszy byłby zapach rezedy, czy lawendy?

Raczej lawendy.

Chyba jednak rezedy.

*Autorka bardzo dziękuje za pomoc Pani Wiesławie Różewiczowej i Panu Janowi Stolarczykowi z Wydawnictwa Dolnośląskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji