Artykuły

Historia i honor

O czym mógłby dziś mówić polski teatr, aby stać się sztuką potrzebną? Co zdołałoby wytrącić go z marazmu, w którym pogrąża się coraz bardziej, choć wciąż jeszcze ma wybitnych twórców i jako tako funkcjonującą publiczność?

Pytanie pierwsze pozostać musi retorycznym, na pytanie drugie udziela się z reguły odpowiedzi szybkiej i łatwej. Rozpowszechniła się bowiem wiara, iż antidotum na wszelkie bolączki naszego życia teatralnego, byłoby istnienie wybitnej polskiej współczesnej dramaturgii. Lecz tu należałoby może powrócić do początku; o czym i jak mogłaby dziś mówić współczesna dramaturgia, aby teatr zechciał ją wystawiać? Czy w istocie nijakość i obojętność najnowszego repertuaru oraz kiepska, na ogół, aluzyjność klasyki, nie są dla wielu raczej błogosławieństwem niż przekleństwem naszej sceny?

Nie lubimy co prawda "nudzić się w teatrze", lecz chyba mniej jeszcze lubimy w nim myśleć, a już zupełnie - brać odpowiedzialność za cokolwiek. Kiedy pośród tysiąca przedstawień mniej lub bardziej udanych pojawia się wreszcie takie, które powinno nas obchodzić, zbywamy je zdawkowymi pochwałami lub atakujemy za rzeczy wymyślone. Dobór epitetów staje się obojętny. Dotyczy to nie tylko teatru oczywiście, lecz teatru w sposób szczególnie bolesny, bo byt jego poszczególnych dzieł zależy nazbyt często od czyjegoś ad hoc spreparowanego sądu. Dlatego też krytyka teatralna należy do zajęć tyle niewdzięcznych co niebezpiecznych.

Odbyły się np. ostatnio w Krakowie dwie premiery, które wykraczają poza kategorie przedstawień "pięknych" czy "sprawnych", bo należą do owych coraz rzadszych ostatnio inscenizacji, które składają się na teatr zaangażowany w coś więcej niż osobiste satysfakcje. Obie, są prezentacją wielkiej klasyki, potwierdzając - miłą czy niemiłą - tezę, że romantyzm i Wyspiański wciąż stanowią pozycje w teatrze naszym najżywsze. Jest przy tym rzeczą znamienną, iż tym razem idzie o dzieła nie najlepszej scenicznej tradycji: "Lilię Wenedę" oraz "Noc listopadową". A siła ich leży nie w powierzchownym uatrakcyjnieniu, efektach czysto wizualnych, lecz po prostu w nowym odczytaniu.

Dotyczy to głównie {#re#}"Lilli Wenedy"{/#} Skuszanki w Teatrze im. Słowackiego; przedstawienia niemal ascetycznego, którego główny walor jest - z pozoru natury filologicznej. Jednak o ogromnych interpretacyjnych konsekwencjach. Skuszanka, biorąc pod uwagę rok powstania utworu (1839), odczytała go nie jako dramat z czasów prehistorycznych o anielskich Lechitach i niedobrych Wenedach, a po prostu jako dzieło napisane w miejsce (spalonej w tymże roku) części III "Kordiana". Wyzwoliła wiec "Lillę" z nie najlepszego prasłowiańskiego sztafażu: grot, zamku, pustelni, Gopła. Przeniosła akcję do XIX-wiecznego romantycznego salonu, gdzie wciąż żywe - w świadomości i podświadomości zebranych - będą sprawy listopadowego powstania, wszelkich naszych powstań w ogóle. Poddana ostrym i konsekwentnym skrótom, ujęta w klamry monologu na Mont Blanc i gorzkich strof "Grobu Agamemnona", zmienia się ta krwawą i dość naiwna przypowieść o rzezi dwu narodów, w pasjonującą dyskusję o trzech stanowiskach (Lechici, Wenedzi, Ślaz z Gwalbertem) w łonie jednego narodu. Kwestie, puszczane dotychczas przez widownię mimo uszu, odzyskują nagle swój wspaniale ironiczny, rodem z "Beniowskiego", sens. Ożywa problematyka i ożywają postaci - głównie trzech protagonistek: Gwidony (Halina Gryglaszewska), Lilii (Maria Andruszkiewicz). Rozy (świetna Anna Lutosławska). A także Ślaza (Wojciech Ziętarski), który z farsowo-szekspirowskiego przygłupka przemienia się we wcale sprytnego i wychodzącego na rozgrywkach tych najlepiej - konformistę (nie od rzeczy przypomnieć, że to on właśnie wiedzie Lechitów i Wenedów do smutnego końca). W sumie staje się więc krakowska "Lilla Weneda" nie tylko metaforą pewnych historycznych procesów (co zawsze zahaczać musi o frazesy), ale i dramatem konkretnych ludzkich postaw wobec owych procesów, przebiegających wszak nie bez ich udziału.

Nieco inaczej ma się sprawa z {#re#25598}"Nocą listopadową"{/#} Wajdy, choć wbrew pozorom konkluzja ostateczna obu inscenizacji wydaje się jakoś podobna. W interpretacji utworu Wyspiańskiego w Teatrze Starym dwie sprawy wydają się najistotniejsze. Zrezygnowanie z próby ujednolicenia tego nieharmonijnego utworu (co było ambicją dotychczasowych reżyserów) oraz odejście od schematycznej prezentacji osoby Wielkiego Księcia. "Noc listopadowa" Wajdy, podobnie jak oryginał ma swe miejsca piękne ale i artystycznie podejrzane. Nie jest "dramatem" sensu stricto, a - tak jak chciał Wyspiański - ciągiem "scen dramatycznych", bez wyraźnych puent i chronologii. Rzeczywistość miesza się z mitologią. Greckie boginie wyśpiewujące (świetna muzyka Zygmunta Koniecznego) swe patetyczne arie, tworzą po raz pierwszy chyba tak integralną całość z poczynaniami spiskowych i ich przywódców. Żaden z nich nie ma tu w zasadzie określonej osobowości; wszystko układa się w symboliczne nieledwie obrazy. Szalone i tragiczne zarazem. Tak jak tragicznie szalona była nierzadko polska historia. Pojęcie "szaleństwo" nie zawsze jest wszakże jednoznaczne z "bezmyślnością", jak imputują niektórzy. Wydaje się, że niebagatelną wartością tego spektaklu jest fakt, iż przypomina o tym niezwykle wyraźnie. Nie tylko krótkowzroczność wchodzi tu w grę, także nieuchronność. Nie tylko dlatego, że jak powiada Kora "umrzeć musi co ma żyć", lecz i dlatego, że są sytuacje, w których kategorie "rozsądku" w ogóle nie są przydatne. Trzeba doprawdy złej woli, by nie dostrzec, iż jedynym negatywnym bohaterem "Nocy listopadowej" w Teatrze Starym jest generał Krasiński. Wie o tym nawet Wielki Książę. Postać Wielkiego Księcia budzi w Krakowie pewne kontrowersje. Nie wydaje się jednak, by odszedł tu Wajda od intencji samego Wyspiańskiego. To Wyspiańskiego zafascynował ów carski brat na tyle, że odszedł od tradycji urobionej przez ,,Kordiana". I reżyser, i wykonawca tej roli Jan Nowicki, poszli po prostu jego śladem. Stąd bohater niejednoznaczny, z pewnością doskonale czujący niezwykłość owej listopadowej nocy (nie jest wszakże prawdą, iż Wajdą czyni zeń Aresa; Wielki Książę śni się Joannie jako Ares; można dyskutować trafność tego pomysłu, lecz różnica jest kolosalna).

"Lillę Wenedę" łączy więc z "Nocą listopadową" pewne podobieństwo zasadnicze. Główną zasadą obu jest rewizja interpretacyjna - jednak nie w stosunku do "intencji" autora a do dotychczasowych opracowań. Nie są to przecież realizacje jednakie, nie tylko ze względu na odmienność prezentowanych dzieł. Znaczny walor "Lilli Wenedy" polega na przywróceniu jej życia także w sensie czysto literackim: o sukcesie zadecydowała przede wszystkim zasada opracowania tekstu. U Wajdy - jak zawsze - wszystko prawie sprowadza się do czysto teatralnych środków. Inscenizacja Skuszanki jest wynikiem koncepcji jasno z góry określonej, w "Nocy listopadowej" koncepcja ta jakby rodziła się wraz z przedstawieniem. Dlatego m.in. realizacja pierwsza przemawia bardziej do rozumu, druga do emocji. Ważne jest przecież jedno: siła tych spektakli leży nie w tanich aluzjach, lecz w próbie zastanowienia się nad sprawami generalnymi. Dotyczą one niektórych praw historii; nie tylko naszej, ale naszej przede wszystkim. A także - z konieczności - polskiego charakteru narodowego; w syntetycznym skrócie, rzecz jasna.

"Polski charakter" jest tematem drażliwym. Podobnie jak "honor Polaków". W stosunku do literatury romantycznej jest z tym kłopot szczególny. Kiedy apoteozuje się tu martyrologię narodu - łatwo zarzucić reżyserowi ściśle określoną tendencyjność. Gdy inscenizacja próbuje ocen niejednoznacznie krytycznych mówi się o znieważonym honorze. "Lilla Weneda" i "Noc listopadowa" należą do drugiego rodzaju. Jak wszystkie dzieła inteligentne i odważne a więc nieobojętne, są to przedstawienia gorzkie. Nie apoteozują tylko, lecz również oskarżają. Nie tylko przeszłość - nas także. Wydawałoby się, że na tym zasadza się funkcja każdego żywego teatru. Teatru, o który niby-to się walczy. Czy szczerze?

Po wyjściu ze spektakli "Lilli Wenedy" i "Nocy listopadowej" można sobie poczytać w krakowskim "Życiu Literackim" felieton Konrada Strzelewicza "Dalszy ciąg szyderstw." Konrad Strzelewicz odziedziczył po romantyzmie imię. Dlatego zapewne broni owej epoki przed ingerencją "szyderców". Nie dostrzega wszakże, iż był to okres, w którym również owych szyderców nie brakło, także pośród wielkich. Słowo "szyderstwo" ma zresztą tysiące znaczeń. Można szydzić "tragicznie" i szydzić "nikczemnie. Tragicznie - czyli "sercem gryźć". Wedle felietonisty "Życia Literackiego" - owo "gryzienie sercem" jest kryterium przy ocenie moralnej niezawodnym. Wajdzie odmawia się w ogóle serca. Trudno z sądem tym toczyć polemikę uciekając się do argumentów lepszych niż dawanie przysłowiowego "słowa honoru". "Noc listopadowa" może wydawać się przedstawieniem tragicznym i może (jak widać) wydawać się przedstawieniem nikczemnym. Można realizacji tej bronić i można ją atakować, nie ma przedstawień bezbłędnych i nie ma przedstawień tabu, a każdy sąd o nich jest subiektywny. A jednak, gdy się zamyślić nad metodami tak apodyktycznych ataków - marzyć się poczyna teatr uładzony, nijaki i bezmyślny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji