Artykuły

Jarzyny kłopot z Mozartem

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny z Teatru Wielkiego w Poznaniu na XIII Bydgoskim Festiwalu Operowym. Pisze Wiesław Kowalski w serwisie Teatr dla Was.

Opera "Cosi fan tutte" W.A.Mozarta, w reżyserii dyrektora TR Warszawa Grzegorza Jarzyny, od momentu premiery w Teatrze Wielkim w Poznaniu, przyjmowana była bądź entuzjastycznie, bądź bardziej niż kontrowersyjnie. Nie brakowało określeń: skandal, prowokacja a nawet denny kabaret czy porno-świerszczyk. W pełni rozumiem wątpliwości jakie ten spektakl wywołuje, bo koncepcja reżyserska Jarzyny, skądinąd w zamyśle i w ogólnym klimacie interesująca, jakby nie do końca sprawdza się w realizacji scenicznej. Ale nie sądzę, by reżyser zasługiwał na miano wielkiego burzyciela operowej tradycji, jej porządku i smaku.

Autor słynnego "Bzika tropikalnego" sporo namieszał w muzyce Mozarta i w libretcie Lorenzo da Ponte. Bezceremonialnie wyciął wiele fragmentów z partytury, szczególnie w akcie II, usunął cały chór, rozmontował muzyczną strukturę dramatyczną a także zmodyfikował sam temat, w próbie znalezienia odpowiedzi na pytanie, co jest fałszem, a co prawdą w tak zawiłej sferze jak ludzkie uczucia. Musiało się to niestety odbić na konstrukcji i strukturze teatralnej "Cosi fan tutte", opery, w której muzyka i opowiadana historia są ze sobą w bardzo ścisłej korelacji. Intryga Mozartowskiego dzieła jest tylko pozornie błaha i prosta. Pod powierzchnią zabawy, przebieranek, wzajemnej manipulacji i uwodzenia wynikającego z zakładu między cynicznym Don Alfonsem a łatwowiernymi młodzieńcami Ferrandem i Guglielmo, kryje się spora dawka psychologii nieco bardziej skomplikowanej. Owa maskarada, mimo że kusząca, potrafi być też niebezpieczna. Stąd dzieło Mozarta można interpretować na wiele różnych sposobów, wynikających ze współistnienia obok siebie dwóch tonacji: buffo i serio. Owe tonacje i wynikające z nich nastroje przeplatają się wzajemnie nie tylko w scenach zespołowych, ale również w samych ariach i duetach. Szczerości wyznań towarzyszy niejednokrotnie pastisz i zabawa operową konwencją. I w tym tkwi niewątpliwe mistrzostwo Mozartowskiej formy w "Cosi fan tutte". Od inscenizatora zależy jakim tropem podąży w rozwikłaniu kwestii zdrady, wierności, wiarołomstwa i uczuciowej powierzchowności . Czy w budowaniu scenicznej rzeczywistości pójdzie w kierunku komedii pomyłek czy też jej ewentualnych tragicznych konsekwencji.

Jarzynę zdaje się nie do końca interesowały motywacje psychologiczne bohaterów i czysty realizm. Bardziej od problemów niestabilności uczuć pociąga go swoista bezsilność człowieka, stojącego w obliczu targających nim namiętności i porywów serca.

Reżyser poznańskiego spektaklu przeniósł akcję opery w czasy nam współczesne. Tyle, że niewiele z tego wynika. Rysunek obyczajowy dotykający sfery naszych miłosnych doznań jest raczej powierzchowny, bliższy - rzekłbym nawet - bajkowej umowności. W akcie I - zamiast Neapolu - jest portowa dzielnica czerwonych latarni z roznegliżowanymi kurewkami i nie odstępującym ich alfonsem. Żeby było śmieszniej owe panienki na wystawach w którymś momencie zaczynają potrząsać długimi włosami w rytm muzyki Mozarta. Pojawia się też w tym świecie wyuzdanej i uczuciowej pustki transwestyta. W akcie II widzimy podejrzany nocny klub erotyczny, pełen ekscentrycznych postaci obojga płci i fallicznych rekwizytów prosto z sex shopu. Tyle że wszystko to jakieś dziwnie kolorowe, grzeczne i przez to bajkowe. A może charakter tych scen łagodzi nieskazitelna czystość muzyki dobiegająca z orkiestrionu. Poznańscy instrumentaliści pod batutą Andrzeja Straszyńskiego grają naprawdę rewelacyjnie i z finezją. Dobre tempa idą w parze z błyskotliwym brzmieniem.

Sceniczny horyzont to ekran dla feerycznych projekcji, próbujących odrealniać świat przedstawiany na scenie. Najpierw oglądamy panoramę wielkiej metropolii rozświetlonej neonami, potem pojawi się połyskujący księżyc, wreszcie wychodzący w morze statek, na którym odpływają dwaj narzeczeni. Wszystko jest tu sztuczne, wzięte w nawias, oprócz żegnającego odpływających transwestyty. W II akcie dominować będą obrazy wirującego i pulsującego kosmosu, ze spadającymi gwiazdami i szalejącymi kometami. I tu kolejny dysonans . W tym pomieszaniu sfer niebieskich to, co dzieje się w ogrodzie rozkoszy jest dziwnie niewinne i zupełnie pozbawione frywolności. Choć trzeba przyznać, że pełne humoru, ciepła i szczypty ironii. Jarzyna tak żongluje różnorodnością stosowanych konwencji i stylistyk , że na żadną wulgarność nie ma tutaj miejsca. Stąd bliższe jest to poetyce erotycznego snu i podkreśla nieprzystawalność czwórki głównych bohaterów do dyskotekowego świata Boney M. Przebój "My Baker" , uchodzący za emblemat muzycznej popkultury zdaje się w tym przedstawieniu zwiastować ostateczne bankructwo niewinności. W scenie finałowej, radosnej, choć nie pozbawione melancholii, zjeżdża na scenę weselny stół z tortami, a seksowny tłumek tworzy korowód erotycznych rozkoszy, nie do końca zgrabny, strzelający serpentynami. Na stole staje amorek z czerwonymi skrzydełkami i w czerwonych gatkach, obsypując połączone pary złotym confetti.

Z tego pobieżnego opisu mogłoby się wydawać, że spektakl Jarzyny jest co najmniej atrakcyjny. I jest. Ale tylko pozornie. Zabrakło tego, co w operze jest najbardziej istotne. Zespolenia muzyki ze scenicznym obrazem i odwrotnie. Powstała hybryda pozbawiona wyrafinowania i skomplikowania tkwiącego w muzycznej dramaturgii. Może dla niektórych pikantna, ale na pewno mało bulwersująca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji