Artykuły

Marzec 1968. Współorganizatorka protestów studenckich: Zdusili nas aresztami. A myśmy się zastanawiali, czy można zdeptać trawnik

Dla prawicy obywatelski bunt bez przemocy nie jest atrakcyjny. Woli krew i poległych. Dla Polski trzeba ginąć lub zabijać, a jej zmienianie to już prawie kolaboracja. Wedle tej wykładni inteligencja w Październiku i Marcu chciała komunizm tylko trochę poprawić. Z Teresą Bogucką rozmawia Krystyna Naszkowska w Gazecie Wyborczej.

Krystyna Naszkowska: Czym był dla ciebie Marzec?

Teresa Bogucka: Najważniejszym inicjacyjnym doświadczeniem w życiu. Niezwykłe trzy tygodnie wolności i braterstwa, jak to bywa na barykadach, które zostały nam odebrane przez przemoc i kłamstwo.

Wiec zwołaliśmy w obronie Adama Michnika i Henryka Szlajfera, których usunięto ze studiów - i mieliśmy poczucie, że tym aktem solidarności zrywamy pewną społeczną, kunktatorską ugodę. Taką mianowicie, że władza, inaczej niż za stalinizmu, nie wymaga od ludzi nieustannej gorliwości w poparciu, za to ludzie odczytują wyznaczone przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą granice swobody i ich nie przekraczają. A jak przekraczają - słyszeliśmy od starszych - to niech się nie dziwią, że obrywają.

My w 20-letnich głowach mieliśmy wiarę w postęp, a zatem jeśli po stalinizmie przyszedł Październik '56, to trend jest taki, że teraz powinno być więcej wolności, a nie mniej. A było coraz bardziej szaro, biednie i zamordystycznie.

Rok 1956, dziś zredukowany do czerwcowego buntu robotniczego, jesienią stał się wielkim zrywem społecznym, który zakończył terror i pozwolił ludziom zachłysnąć się wolnością. Jak się okazało - na krótko. A myśmy uważali, że trzeba się upomnieć o tę obietnicę październikową.

Byłaś tego świadoma w 1968 r.?

- W 1956 r. miałam 11 lat i pamiętam tamtą euforię. Biegałam po wiecach, w kościołach śpiewano "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie", wybuchło powstanie na Węgrzech, więc poszłam oddać krew - stanęłam w jakiejś wielogodzinnej kolejce i kiedy włożyłam rękę w okienko, to pielęgniarka podniosła krzyk, żebym zabrała tę łapę, bo ona ze zmęczenia ledwo na nogach stoi, a od dzieci się krwi nie bierze. Kolejka pocieszyła mnie cukierkami.

Potem w szkole średniej sióstr nazaretanek żyłam w pewnej izolacji od rzeczywistości. I dopiero kiedy trafiłam na Uniwersytet Warszawski, to się zorientowałam, że od tych czasów wolności wszystko się zmieniło.

Chciałam znaleźć się wśród ludzi, którzy widzą to podobnie. Wymyśliłam sobie, że zapiszę się do Stronnictwa Demokratycznego, ponieważ tam wstępują tacy, co nie chcą do PZPR. Najpierw poszłam się poradzić księdza Bronisława Dembowskiego, teraz biskupa emeryta, który wtedy był rektorem kościoła św. Marcina na Piwnej. Powiedział, że to nie najlepszy pomysł, ale na uniwersytecie jest ciekawa grupka studentów z takim pryszczatym blondynkiem, on się chyba Michnik nazywa. "Lepiej ty ich poszukaj".

Który to był rok?

- Chyba 1965 albo 1966, studiowałam filozofię i socjologię. Poznałam grupę studentów z akademika zwaną "dajczgewandowcami" - od Józia Dajczgewanda. Założyliśmy kółko samokształceniowe, niczym w XIX wieku. Zadawaliśmy sobie lektury, co sobotę był referat i dociekaliśmy prawdy historycznej i mechanizmu dziejów. Ale też zajmowaliśmy się tym, co działo się wokół. Wiedzieliśmy, że wsadzono Kuronia i Modzelewskiego za napisanie listu do partii, jak przedtem Wańkowicza za napisanie listu do córki. W obu było źle o Polsce Ludowej.

Dajczgewandowcy szybko połączyli się z michnikowcami i kiedy Jacek Kuroń i Karol Modzelewski wyszli z więzienia, byliśmy już dość zwartym środowiskiem, które jawnie kontestowało, a bywało, że rozprowadzało ulotki. Wedle władz partyjnych UW siało dywersję ideologiczną, więc nazwano nas komandosami. Że niby jak spadochroniarze zjawiamy się na oficjalnych zebraniach, żeby mówić o praworządności, o Październiku '56, o łagrach, o Katyniu.

Równocześnie nasze samokształcenie przeszło w fazę "salonów", zgromadzeń już międzypokoleniowych, gdzie było trochę alkoholu i słone paluszki - że niby świętujemy urodziny gospodarza - a tematy poważne: "jak istotna jest kwestia narodowa" (bardzo) lub "czy istnieje mesjanizm klasy robotniczej" (raczej nie).

Dużo was było?

- Około 60 osób.

Ciągle te same.

- Środowisko było zwarte, ale otwarte. Na każdego, kto nie bał się kontestacji i chciał wiedzieć więcej, niż było wolno. Z Ireną Lasotą tworzyłyśmy "grupę werbunkową" - chodziłyśmy na zebrania informacyjne dla studentów I roku i jak przyuważyłyśmy kogoś zadającego kłopotliwe pytania, to oferowałyśmy emigracyjną bibułę i udział w naszych spotkaniach.

Chyba tylko raz pojawił się prowokator - zgłosił się chłopak z akademika i zaproponował, żeby nasz fundusz na grzywny pomnożyć: kupić jakieś gliniane koguciki, wywieźć do Bułgarii, sprzedać, coś tam kupić, obrócić i mieć nadzwyczajne przebicie. Więcej go nie zawiadamialiśmy o spotkaniach. Możemy ponosić konsekwencje poglądów, ale nie pójdziemy siedzieć za handel.

Ta nasza otwartość, z pewną granicą czujności, dobrze skutkowała.

Po latach czytałam akta IPN i zaskoczyło mnie, że bezpieka dość słabo nas spenetrowała.

Były donosy, ale nie tajnych współpracowników, tylko jakichś funkcjonariuszy ze Związku Młodzieży Socjalistycznej czy Zrzeszenia Studentów Polskich.

Marzec zaczął się w czerwcu 1967 r., od wojny izraelsko-egipskiej?

- Nie wiem, czy to był konieczny i logiczny bieg wydarzeń. Widowiskowa klęska Egiptu ubodła Związek Radziecki, więc polecił wszystkim demoludom obrazić się na Izrael. Ale tylko w Polsce zarządzono po paru miesiącach państwowy antysemityzm.

Początkowo był używany wewnątrz aparatu partyjnego. Po przemówieniu Gomułki o tym, że Żydzi są V kolumną i mają się opowiedzieć, po czyjej są stronie, zaczęły się czystki kadrowe. Używali go też ubecy w rozmowach ostrzegawczych, jakie z nami prowadzili. Jak ktoś był Żydem, to mu mówiono, żeby nie mieszał się w polskie sprawy, a jak nie - to że Żydzi nim manipulują.

W każdym razie po wojnie egipsko-izraelskiej pamiętam tylko ogólną satysfakcję, że nasi Żydzi przykopali ruskim Arabom. W to, że przez Polskę przetoczyła się fala radosnych bankietów, nie bardzo wierzę.

W redakcji "Przyjaciółki" świętowano, za co potem wyrzucono z pracy redaktorki.

- Tak, ilekroć władza podkreślała, że są środowiska, które cieszyły się z sukcesów Izraela, to pojawiała się bankietująca "Przyjaciółka", główna ostoja syjonizmu w Polsce Ludowej. Myślę, że przypadła jej taka rola, jak dziś tej sędzi, która miała ukraść spodnie, co pozwala propagandzie rządowej ogłaszać, że złodzieje w togach to plaga i czas rozgonić tę kastę.

Bezpośrednim zapalnikiem Marca było zapowiedziane 31 stycznia 1968 r. zdjęcie z afisza przedstawienia "Dziadów" w reżyserii Kazimierza Dejmka. Za akcenty tak rozłożone, żeby dobitnie nawiązywały do radzieckiej dominacji.

- Zebraliśmy 3 tys. podpisów przeciw tej decyzji. To była wielka rzecz. Jako zbieracz powiem, że podpisywała jedna na cztery osoby. Doskonale pamiętam aktywnych dzisiaj polityków, którzy wtedy odmawiali, bo się bali.

Ilu was zbierało podpisy?

- Kilkanaście osób z grona komandosów. Podpisy złożyliśmy w Sejmie, a kopie wręczyliśmy przedstawicielom środowisk twórczych. Andrzej Seweryn i ja zanieśliśmy jedną Gustawowi Holoubkowi. Zniósł to bez mrugnięcia okiem.

31 stycznia przed Teatrem Narodowym pojawił się tłum ludzi bez biletów, bo chcieli zobaczyć głośne już i świetne przedstawienie. Myśmy też się masowo stawili. Andrzej Seweryn, Małgorzata Dziewulska i Rysiek Peryt przygotowali transparent, Karol Modzelewski w ubikacji męskiej wymyślił hasła, które się skandowało. Spektakl stał się wielką demonstracją w obronie wolności. Ale kiedy wyszliśmy z teatru i rozwinęliśmy transparent, to prawie nikt do nas nie dołączył. Pewnie uważano, że jesteśmy prowokatorami. Taki był powszechny odruch w PRL-u, że jak ktoś mówił przeciw władzy, to na pewno jest prowokatorem. Zastanawialiśmy się, co z tym transparentem zrobić. Postanowiliśmy go złożyć pod pomnikiem Mickiewicza.

Pamiętam dyskusję, czy możemy przejść przez ogrodzenie i zdeptać trawnik, pod śniegiem co prawda.

Jaś Lityński przeszedł, zdeptał, położył. Chcieliśmy się rozejść i wtedy część z nas wyłapali. I zaczęła nakręcać się spirala. Adam Michnik i Heniek Szlajfer spotkali się z francuskim dziennikarzem, któremu opowiedzieli o przedstawieniu i demonstracji. Minister nauki Henryk Jabłoński ich za to zawiesił, bezprawnie, a my się o nich upomnieliśmy. I stąd wiec. To był pewien ciąg wydarzeń - ich akcja i nasza reakcja - który doprowadził do 8 marca.

W 1964 też był wiec na uniwersytecie w sprawie "Listu 34", który odważni intelektualiści napisali przeciwko cenzurze. Było nas z tysiąc osób. Jakiś student przemówił z murku pod wydziałem historii, po czym wskoczył tam rektor, powiedział, że jesteśmy smarkacze, narażamy naukę i uczelnię i mamy iść do domu. Nikt wiecu nie prowadził, więc rozeszliśmy się.

Marzec '68: "Na ten wiec szliśmy jak na ścięcie". Seweryn Blumsztajn o kulisach studenckich protestów sprzed pół wieku

Tym razem byliśmy lepiej zorganizowani; murek czujnie zablokowali ZMS-owcy, więc osoby, które wiec prowadziły, czyli Mirek Sawicki i Irka Lasota, przemawiali z ławki.

Próbowaliśmy skandować: "Konstytucja", szło o artykuł 71 gwarantujący wszelkie prawa obywatelskie, ale tylko na papierze; rozrzuciliśmy ulotki. Pojawił się nasłany tak zwany aktyw robotniczy. Wiktor Górecki zaczął wołać do niego, że mamy te same cele i że nie ma chleba bez wolności. Aktyw się na niego rzucił, ale zdołał uciec. Zaczęliśmy się rozchodzić, kiedy wkroczyło ORMO i rozpoczęło bicie.

Władza użyła siły i teraz nie chodziło już o garstkę "komandosów", która protestuje w jakichś sprawach, ale o przemoc. To był piątek. W sobotę na uniwersytecie zwykle było pusto, ale na wydziale zastałam tłum studentów. Studentów, którzy nie byli na wiecu i wcześniej niespecjalnie chcieli podpisywać nasze apele. Ale teraz się ruszyli. To samo stało się na ASP, później na Politechnice i innych uczelniach. Protest rozlał się na cały kraj, ponieważ w tym posępnym czasie użycie przemocy było przekroczeniem jakiejś ważnej dla ludzi granicy.

Komitet Studencki działał rozdarty między radykalizmem mas a lękiem rektorów, którzy bali się zamknięcia uniwersytetu. Przez 20 dni odbywały się wiece, strajki i dojrzewanie. Zamiast tonu: "Obiecaliście - nie dotrzymujecie" pojawił się nowy: "Mamy prawo". W ostatniej "Deklaracji Ruchu Studenckiego" napisanej przez Jakuba Karpińskiego było żądanie zniesienia cenzury, swobody zrzeszania się, gwarancji praw obywatelskich. Ale to był koniec - ruch został zduszony aresztami, rozwiązaniem wydziałów, relegacjami. Trwało natomiast partyjne wzniecenie polityczne, rozlewała się propaganda antysemicka, antyinteligencka, antyelitarna, antyzachodnia.

Wybuch antysemityzmu był odpowiedzią na studencki bunt?

- To bardziej złożone. Ćwiczone to było od paru miesięcy wewnątrz PZPR, wiązało się z walkami frakcyjnymi i pokoleniowymi w partii. Zbuntowała się młodsza generacja aparatczyków, która się nie mogła doczekać awansu. W PZPR nomenklatura była dożywotnia. Jak ktoś został kierownikiem, to był nim do siedemdziesiątki.

Młodsze wilczki chciały przejąć władzę.

- Zmobilizował ich Mieczysław Moczar, do tego skrzyknął tych "spod gruszy", czyli partyzantów, którzy nie załapali się na stanowiska zajęte przez komunistów przybyłych z Armią Czerwoną, a także kombatantów ze Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. I zaczął uprawiać narrację nacjonalistyczno-prosowiecko-antysemicką. Ale nas to wewnętrzne życie partii mniej obchodziło, a ideologia brzydziła jako kolejny przykład degeneracji PZPR.

Ludzie Moczara przyłożyli rękę do zamieszek, by wykorzystać je do swoich celów?

- Kiedyś wszelkie teorie, że tamte wydarzenia były sprowokowane, odrzucałam emocjonalnie, broniąc naszej autonomii w decyzjach. Teraz odrzucam przez rozum. Czy gdybyśmy machnęli ręką na relegację kolegów i zajęli się egzaminami, to zatrzymano by machinę nienawiści? Poza tym - czy Moczar coś wygrał? Czy nie było raczej tak, że zbiegły się różne przyczyny, a i tak o wiele ważniejsze stały się skutki, których na początku nie dostrzegaliśmy.

Kiedy 11 marca fasadowy, patriotyczno-katolicki PAX rozpoczął antysemicką nagonkę, byliśmy przerażeni. Miotaliśmy się między poczuciem winy a przekonaniem, że trzeba się temu koniecznie przeciwstawić.

Poczuciem winy, że spowodowaliście wylew antysemityzmu?

- Tak. Ale byliśmy zamknięci w bańce wolności na Uniwersytecie i poznawaliśmy zjawisko z plugawych, kłamiących od paru dni gazet. To było coś zewnętrznego. Tylko że po chwili okazało się, że nas też dotyczy. Politechnika uchwaliła rezolucję, w której odcięła się od Izraela, by zaznaczyć, że nie jesteśmy żydowskimi pachołkami, tylko studentami. Do Komitetu przyszła dziewczyna z neofilologii, że wybrano ją na delegatkę, a tu niektórzy jej koledzy zaczynają mówić, że to niedobrze, bo ma pochodzenie i to zaszkodzi studenckiej sprawie. Komitet dał odpór, raz czy dwa zablokował też poprawki do rezolucji mające wyrazić dystans do Izraela. To wszystko były odruchy obronne, ale widać było, że druga strona wyznaczyła podział na lepszych i gorszych, i niektórzy zaczęli bronić się przed tą gorszością

To były wspaniałe, choć groźne dni. Można było mówić, co się chciało, euforia, "wszyscy są braćmi", "nie damy się podzielić", czuliśmy moralną wyższość, ale antysemityzm jakoś nad tym ciążył.

Kiedy mnie zatrzymali, to na Rakowieckiej w czasie przesłuchań też mi antysemickie teksty wsadzali.

Po co się pani z tymi Żydami zadaje?

- Coś takiego. Ale ponieważ to nie działało, machnęli ręką.

Zostałaś skazana, obok Ireny Lasoty i Ireny Grudzińskiej, w tzw. procesie trzech dziewczyn.

- Chociaż ten Marzec widziałam tylko ja. Bo Grudzińska w ogóle nie zdołała dotrzeć na wiec 8 marca, a Lasotę zabrano wieczorem po wiecu. Mnie zgarnęli w przeddzień ostatniego wiecu.

Dostałaś półtora roku.

- Tak, ale siedziałam tylko do sierpnia, bo ogłosili amnestię z okazji 25-lecia PRL. Chcieli zakończyć procesy, a to była dobra okazja.

Kiedy wyszłam, to zobaczyłam już zupełnie inny kraj.

Czyli?

- Po pierwsze, przerażony i stłamszony. Jedni bali się kontaktów ze wskazanymi przez władze wrogami, a inni - przeciwnie, zaczęli ich szukać. Na wydział filozofii nie miałam co wchodzić, bo udawali, że mnie nie znają. Ale było też odwrotnie - należałam do Klubu Inteligencji Katolickiej i po wyjściu zaprosili mnie na zebranie i serdecznie powitali.

Środowiska, które zostały znieważone Marcem, zaczęły się szybko zbliżać. Nawiązane wtedy więzi komandosów z KIK-iem, z pisarzami były zapowiedzią późniejszej opozycji demokratycznej.

Po drugie, mnóstwo ludzi wyjeżdżało.

Wyjazdy bolały mnie strasznie, niemniej chodziłam na ten Dworzec Gdański, by ich żegnać.

Miałaś żal do tych, którzy wyjeżdżali?

- W pierwszym odruchu. To było jakby potwierdzenie tego, co ubecy mówili: "Wystawili was i uciekną, zobaczycie". Każdy wyjazd odbierałam jak kapitulację. Potem nie miałam już żalu, bo sytuacje i okoliczności były nierzadko okropne.

Wtedy ujrzeliśmy skutki Marca. Z jednej strony został odgwizdany: procesy zakończone. Bo po naszym miał być kolejny - Janka Grossa, Mirka Sawickiego i Olka Perskiego; prezes sądu pokazał mi akta i powiedział: to miał być ciąg dalszy, ale poprzestaniemy na was.

Zakończono kampanię prasową. Z drugiej strony machina nienawiści działała, od instytucji kultury po inwalidzkie spółdzielnie pracy.

Dokonywała się wymiana elit: twórczych, kierowniczych, zawodowych, wszelakich. Antysemityzm świetnie się łączy z wrogością do inteligencji, jest poręcznym narzędziem czystki, która pozwala usunąć krnąbrnych i nagrodzić swoich.

Dlaczego antysemityzm się do tego nadawał?

- Ponieważ zmienia kryteria miejsca w społeczeństwie; talenty, umiejętności, praca przestają się liczyć, w to miejsce wchodzi naszość i obcość; prawdziwi Polacy muszą odzyskać należne miejsce, Żydzi zawsze byli przeciwko nam, wkręcili się na górę i nami rządzą.

Przed wojną mieli swoje domy na naszych ulicach, a teraz zajęli najlepsze posady?

- O nie, takiej ciągłości jeszcze nie było, to obecna faza. Wtedy zarzucano im stalinizm, ale czystka objęła wszystkich wedle pochodzenia. Były zebrania w zakładach pracy, gdzie należało wskazać, kto jest Żydem, potępić, zażądać usunięcia. Ludzie wiedzieli, co mają robić, rzadko kto się uchylał.

Ale chcieliśmy wtedy wierzyć, że to wszystko tylko partia robi, społeczeństwo przecież takie nie jest.

Myślałam, że powiesz: jesteśmy jako Polacy genetycznie skażeni antysemityzmem i dlatego łatwo było na tej nucie zagrać.

- Geny są tu niewinne. Raczej "długie trwanie", czyli pewne zręby mentalne przekazywane przez osmozę.

W ludziach tkwią pokusy, złe emocje, z którymi się zmagają, i w tym powinno ich wspierać społeczeństwo. Strasznym grzechem jest rozbudzenie nienawiści i uczynienie z niej więzi społecznej. Wtedy to zrobiono. Nie umiem powiedzieć, czy ten antysemityzm był zduszony po wojnie, ale wyrosło pokolenie, które nie miało o tym pojęcia, ponieważ na ten temat się nie mówiło.

I nagle przyszło przyzwolenie, przyzwolenie na to, by pokazać, kto jest od ciebie gorszy i kogo masz prawo skopać. Masz prawo go nienawidzić, pogardzać nim, donieść na niego, przyłożyć mu.

Wróciłaś na Uniwersytet Warszawski?

- Nie wróciłam. Za Gierka pozwolono mi eksternistycznie skończyć studia w Łodzi. Tak samo jak innym kolegom, pod warunkiem że każde w innym mieście. I bez kontaktów z dziennymi studentami, bo roznosimy zarazę.

A czemu Gierek w ogóle pozwolił wam je skończyć?

- Podobno prof. Edward Lipiński, wtedy członek partii, potem Komitetu Obrony Robotników, poszedł do niego i wmówił, że to mu dobrze wizerunkowo zrobi. A Gierek chciał być uznawany w świecie za światłego, zaciągać kredyty, więc musiał wykazać, że nie ma u niego politycznych prześladowań.

Teraz Marzec, zwłaszcza młodemu pokoleniu, kojarzy się wyłącznie z antysemicką nagonką.

- Zauważyłam to jakiś czas temu. Chyba zabrakło środowisk, dla których ważna jest tradycja zrywu wolnościowego. Prawica jej nie chce, a dla emigrantów i Izraela najważniejsze jest wygnanie Żydów.

Za PRL-u Marzec był przykładem polskiego pragnienia wolności, wymienianym jednym tchem z Październikiem '56 i Sierpniem '80. Ale dla prawicy obywatelski bunt bez przemocy nie jest atrakcyjny. Woli krew i poległych. Dla Polski trzeba ginąć lub zabijać, a jej zmienianie i przekształcanie to już prawie kolaboracja. Wedle tej wykładni robotnicy w Poznaniu i Gdańsku wystąpili przeciw komunizmowi, a inteligencja w Październiku i Marcu chciała go tylko trochę poprawić.

Dziesięć lat temu na UW podjęto rezolucję, żeby 8 marca był studenckim świętem. Nie żałobnym, z wieńcami, ale radosnym, bo był to ruch młodych w całej Polsce, którzy upomnieli się o wolność. Ale pomysł nie został podchwycony.

Marzec to było pierwsze doświadczenie życiowe, kiedy się dokonywało świadomych wyborów. Co dzisiaj z tego zostało?

- Jak widać, niewiele. Młodych nie obchodzi dobijanie się do wolności, która jest oczywista, jak mniemają. Hasła głoszące, że wszyscy są równi, mają takie same prawa, nikogo nie wolno za poglądy prześladować, nie wolno ludzi dzielić i szczuć na siebie wzajemnie - są dziś kwalifikowane jako wrogość wobec Polski i demagogia "totalnej opozycji". A może jest tak, że potrzeba wolności nie jest konieczna, że równie ważna jest potrzeba przynależności?

Ale dalej uważam, że było to doświadczenie pokoleniowe i nie wiadomo, czy bez niego historia kraju potoczyłaby się tak, jak się potoczyła. Nie tylko dlatego, że ludzie Marca byli potem trzonem KOR-u, byli przy narodzinach "Solidarności" i przy Okrągłym Stole. Przede wszystkim dlatego, że utrata wiary w zmianę systemu była powszechna. A to znaczyło że trzeba biernie trwać - lub coś zmieniać we własnym życiu, bo dopóki istniał Związek Radziecki, na nic więcej nie było szans.

Tak środowiska rozjechane przez Marzec połączyły się i zaczęły tworzyć własną przestrzeń wolności: dyskusji, lektur, działań. Władza uważała nas za zdeklarowanych przeciwników, ale starała się tylko pilnować obrzeży, żeby inni nie dołączali.

Wykorzystując ową miniodwilż, zaczęliśmy jawnie protestować: a to w sprawie Aleksandra Sołżenicyna, a to jak się Polaków traktuje w Rosji, a to w sprawie kary śmierci dla braci Kowalczyków, którzy przeprowadzili nieudany zamach podczas uroczystości bezpieki. W 1976 r., po strajkach i pacyfikacjach w Radomiu i Ursusie, było już jasne, że trzeba znów się skrzyknąć. I na korytarzu sądowym, w trakcie procesu robotników z Ursusa, powstał KOR. Kiedy zobaczyliśmy sponiewierane bezradne żony aresztowanych, zaczęliśmy zbierać pieniądze, brać adresy, załatwiać adwokatów, pomagać rodzinom i przekazywać o tym informacje.

Zahartowani w boju byliście.

- Odruchy były już utrwalone.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji