Artykuły

Czasem jęknę, czasem warknę

"Żeby mądrze pomagać, trzeba zajmować się konkretną grupą. Ja zajmuję się ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie, dorosłymi, którzy już nie mają rodziców, często są sierotami społecznymi". Zasady mądrego pomagania Anny Dymnej

Agnieszka Kublik: Łatwo jest głupio pomagać?

Anna Dymna: Każdy z nas ma taki etap, że nie zastanawia się, tylko kieruje odruchami serca. Ale różnie się to kończy. Czasami nagle orientujemy się, że ktoś robi nas w konia.

Panią robili?

- Oczywiście. Byłam znaną aktorką, bo to "Barbara Radziwiłłówna", to "Znachor", to Ania Pawlakówna. Dostawałam setki listów. Za komuny ludzie pisali o marzeniach. Gdy przyszła wolność i demokracja, z listów wylało się morze rozpaczy, bezradności, cierpienia i błagania o pomoc. Wysłałam głodującej kobiecie pieniądze na lekarstwa. W odpowiedzi otrzymałam: "Proszę teraz dla córki przysłać kozaki czarne, kostiumik wełniany szary nr 38, kożuch biały, długi".

Teraz nauczyłam się czytać między wierszami i wyczuwam naciąganie. Zanim udzielę pomocy, dokładnie sprawdzamy adresata i jego sytuację. Mogę to robić, bo mam fundację. To podstawowa zasada mądrego pomagania.

A jak na ulicy ktoś prosi o pomoc? Jak sprawdzić?

- Tych, co żebrzą u nas, w Krakowie, to znam, o niektórych dużo wiem, bo często rozmawiamy.

Jeżeli masz ochotę dać komuś 5 zł na piwo, to daj, ale nie myśl, że mu pomagasz. Jeśli ten człowiek jest chory, uzależniony - nie pomożesz mu na ulicy. Musiałbyś go wyleczyć, załatwić pracę i dach nad głową.

To daje pani na ulicy czy nie?

- Gdy podchodzi do mnie chłopisko dwa metry wzrostu i mówi: "Da mi na zupę", to pytam: "A czemu?". "Bo ja nie mam, a pani ma". Wtedy odpowiadam: "To pan się do roboty weź, bo ja starsza od pana jestem o kilkadziesiąt lat, boli mnie kręgosłup, ale pracuję".

Ale jeśli ktoś prosi: "Pani kupi coś do jedzenia, proszę", to często kupuję. Raz kupiłam chłopakowi śledzika w śmietanie, a on na to: "Może być karp? Bo ma więcej tłuszczu i dużo więcej energii będę miał. I jeszcze bułeczkę".

Dobra, masz karpia i bułeczkę. A on: "Może być z masłem ta bułeczka?".

Ten chłopak już nie żyje. To są straceńcy. Czasem wybierają życie na ulicy, bo tak chcą, ale najczęściej kryje się za tym dramat.

Datek na ulicy to żadna pomoc. Znam historie ludzi, którzy żebrali na ulicy w szmatach, na kartonie, a mieli luksusowe mieszkania, po "szychcie" odjeżdżali do domów taksówką.

Żeby mądrze pomagać, trzeba zajmować się konkretną grupą. Ja zajmuję się ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie, dorosłymi, którzy już nie mają rodziców, często są sierotami społecznymi.

Ale wciąż przychodzą do nas prośby z całej Polski, we wszystkich sprawach. Listy od chorych, ubogich, skrzywdzonych życiowo. Nie da się pomóc wszystkim. Staramy się jednak nie pozostawiać nikogo bez odpowiedzi. Kierujemy ich do odpowiedniej fundacji lub instytucji, która zajmuje się ich problemem.

Nie rozumiem, dlaczego nie robi tego państwo. Poznałam rodziców, którzy adoptowali dzieci z HIV. Na siłę wydzierali od państwowych placówek informacje, co im się należy. Nie jakąś nadzwyczajną pomoc - informacje o ich prawach!

Inna sytuacja - do dziewczyny na porodówce przychodzi pielęgniarka i mówi: "No niech pani usiądzie, ma pani śliczną córeczkę, silną, ale musi ją pani bardzo kochać, bo ma zespół Downa". Dziewczyna się załamała, depresja. Nie dostała żadnych wskazówek, psychologa...

Taka kobieta powinna na dzień dobry mieć fachową pomoc, doradztwo. Bo jak ma chore dziecko, to co robi instynktownie? Oddaje mu życie! Dosłownie, rezygnuje z pracy, marzeń, z siebie. I nie wie, że to błąd. Dziecko też musi mieć swój świat, swoich przyjaciół - trzeba dać mu wolność, zaprowadzić na warsztaty terapeutyczne. A matka musi mieć swoje życie: możliwość pracy choćby na pół etatu, wyjścia do kina, na spacer.

Bardzo często ludzie potrzebujący konkretnej pomocy nawet nie wiedzą, jak i gdzie jej szukać.

Jak ta matka ma iść do kina i na spacer, skoro nie stać jej na opiekunkę, bo państwowe wsparcie jest niewystarczające i wszystko wydaje na jedzenie, leki, rehabilitację?

- Tak. Gdyby oddała dziecko do specjalistycznego ośrodka, kosztowałoby to państwo wiele tysięcy złotych. A ile matka dostaje od państwa za opiekę nad dzieckiem? Czy dostaje emeryturę, czy należy się jej płatny urlop?

Ale właśnie dlatego, że tyle jest do zrobienia, nie ma co narzekać, tylko pomagać ludziom godniej żyć.

Czyli założyć fundację.

- Albo stowarzyszenie. Organizację, która ma osobowość prawną. Choć taka prywatna mała pomoc jest bardzo ważna. Każdy może zapukać do samotnej sąsiadki, zrobić zakupy, dać jej ubranie albo po prostu zaproponować herbatę. Wszystkich namawiam: wystarczy, że zajmiecie się kimś, kto jest za ścianą. Czasem dobre słowo czy uśmiech mogą komuś odmienić życie.

Głupia pomoc jest wtedy, gdy nie wiesz, komu pomagasz. Nie można się zajmować ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie, a wiedzieć o nich tylko tyle, że lubią słodycze. Bo wtedy kupujesz im tony czekolad. Najpierw więc trzeba dokładnie poznać problem. Mnie się udało, bo najpierw się z tymi ludźmi zaprzyjaźniłam, pokochałam ich, poznałam ich losy, dowiedziałam się, co ich boli, co cieszy.

A zaprzyjaźniła się pani przez księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.

- Ksiądz Tadeusz był inżynierem pomagania wcześniej niż ja. Przed laty zaprosił mnie do Radwanowic na przegląd teatralno-muzyczny osób niepełnosprawnych intelektualnie. Do jury! Bałam się okropnie, nie znałam wcześniej takich ludzi. Tam było jak na innej planecie. Nie umieli wyrazić uczuć słowami, ale potrafili przytulać i wycałować. Mówili do mnie: "Mamo". Nie umieli grać, ale czerpali ogromną radość z tego, że stoją na scenie.

Tamten dzień odmienił moje życie. Ciągnęło mnie do nich, przyjeżdżałam coraz częściej, pomagałam robić spektakle. I jak im się działa krzywda, pomyślałam, że trzeba ich ratować.

26 osób miało stracić warsztaty artystyczne.

- Była nowelizacja ustawy o zatrudnieniu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, na mocy której, jeśli ktoś mieszkał w domu opieki, dostawał od państwa spanie, jedzenie, ale nie mógł chodzić na warsztaty.

A warsztaty terapeutyczne to przecież jedyny sens i radość ich życia. Tam się czują potrzebni. Mówią, że idą rano do pracy. Gdy się okazało, że ta cała grupa będzie się kiwać przy ścianie i powoli umierać, to w ogóle się nie zastanawiałam, co to jest fundacja, z czym to się je, tylko złożyłam papiery do sądu. Zarejestrowałam ją we wrześniu 2003 r., a już w lutym 2004 otworzyłam warsztaty terapii artystycznej.

Najpierw byłam sama, wynajęłam tylko księgowego. Teraz mamy ponad 60 pracowników.

I fundację nazwała pani Mimo Wszystko.

- Długo szukałam nazwy. Pewnego zimnego, deszczowego dnia moi niepełnosprawni intelektualnie przyjaciele grali na krakowskim Rynku przedstawienie "Stworzenie świata" dla bezdomnych. Zaczepiła mnie grupa nastolatków: "Pani Aniu, gdyby pani było kiedyś trudno, mamy tu taki fajny tekst". I wyciągnęli kartkę z wierszem.

"Mimo Wszystko" - pomyślałam, to świetna nazwa. Bo przecież moi podopieczni, choć inni, są mimo wszystko wrażliwymi ludźmi, godnymi szacunku, miłości i naszej pomocy.

To dobra nazwa również dlatego, że nie wszyscy panią kochają. Na forach można przeczytać: "Co ona właściwie robi".

- Oczywiście słyszę czasami, że aktorki głupie są i niech się tekstów uczą, a nie zajmują trudnymi problemami. Ale po pierwsze, co jest ważne, podpowiada nam samo życie, a po drugie, w fundacji pracują fachowcy, terapeuci, psychologowie, lekarze.

A ja mam odwagę czasem mówić o potrzebach chorych ludzi dzięki programowi "Spotkajmy się", który prowadzę od 15 lat w telewizji. Od moich rozmówców dowiaduję się, co najbardziej w chorobie boli pacjentów, czego się boją, czego im brakuje, co sprawia ulgę i daje siłę. Opowiadają mi o uczuciach - czyli o czymś, o czym lekarzowi by się wstydzili powiedzieć.

A też lekarz nie może zadać takich "głupich", a otwierających pytań, jakie ja mogę zadawać.

Od profesora Andrzeja Szczeklika, lekarza i humanisty, usłyszałam kiedyś: "Pani Aniu, niech pani robi ten program. Pani wypełnia lukę, bo ja mogę mieć wiedzę, jak wyleczyć chorobę, ale często nie wiem, jak ona boli, a pani to wie".

I tak została pani terapeutką. Pani komórka dzwoni cały dzień. A czasem i w nocy.

- Niektórzy dzwonią, inni piszą SMS-y. Dzisiaj już przeczytałam kilkadziesiąt.

Z czym dzwonią?

- Ze wszystkim. Mam takich, którzy przeżyli jakąś okropną traumę, i takich, co nie mogą sobie poradzić w życiu po wybudzeniu, ludzi chorych psychicznie albo z depresją. Niektórzy mnie zadręczają, ale za moją zgodą. Umowa brzmi: jak musisz, to pisz. Przeczytam i odpowiem, gdy będę mogła.

I nie wyłącza pani tego telefonu?

- Nie. Już parę razy udało się kogoś uratować tylko dlatego, że od razu przeczytałam SMS-a w środku nocy.

Jasne, takie czuwanie czasem mnie przerasta. Ale wtedy mówię do siebie: a cóż ci się, babo, stanie, jak się obudzisz?

Na scenie pani nie odbiera.

- Może dlatego nie idę na emeryturę, bo tam nikt nie dzwoni? (śmiech)

Ale SMS-y przychodzą cały czas, nawet jak jestem w garderobie.

Ks. Isakowicz-Zaleski bardzo pani pomógł, dał ziemię za symboliczną złotówkę.

- Najpierw dostałam pomieszczenia w dworku w Radwanowicach - tam otworzyłam warsztaty terapii artystycznej dla tych 26 osób. A gdy fundacja otrzymała status pożytku publicznego i zaczęliśmy korzystać z 1-procentowych odpisów, pomyślałam, że rozdać można pieniądze w miesiąc, każde, jakie się nazbiera. A można też zrobić coś, co będzie służyło zawsze. Ksiądz Tadeusz miał ziemię, a nie miał pieniędzy, więc poprosiłam: "Tadek, daj ziemię, a ja uzbieram pieniądze i wybuduję ośrodek". I wybudowaliśmy piękne, nowoczesne warsztaty terapeutyczne. Połowę budynków Doliny Słońca daliśmy za symboliczną złotówkę Fundacji Brata Alberta księdza Tadeusza. Tam naprawdę zawsze świeci słońce.

Ale jest i problem. Prawo. Jeżeli wybudowałam warsztaty z 1 procentu, to na tych warsztatach moi podopieczni nie mogą niczego robić na sprzedaż, np. papieru czerpanego, biżuterii, kubeczków. Mogliby sami częściowo utrzymywać te warsztaty, zarabiać. Ależ byliby dumni! Wspaniała terapia. No ale to podobno zaburzałoby ekonomię kraju.

Przynajmniej PiS się wycofał z pomysłu wzięcia organizacji pozarządowych pod but.

- Na szczęście! Politycy, zresztą wszystkich opcji, często podejmują decyzje, które mogą zabić coś, co u nas jest i tak kruche, czyli zaufanie - najważniejsze w prowadzeniu fundacji.

Po co władza to robi?

- Nie wiem i nie rozumiem. Nie chcę się zajmować nienawiściami, kompleksami. Nie mogę tracić na to sił.

Owsiaka PiS próbuje zabić.

- Jurka znam i cenię od lat, w Orkiestrze gram od samego początku. Jurek pomógł mi, gdy zakładałam fundację. Pojechałam do niego zapytać, czy dam radę. Szczerze powiedział, co mnie czeka. To były najmądrzejsze rady. Dzięki nim niczemu się nie dziwiłam. Ataki znosiłam ze stoickim spokojem, bo od Jurka wiedziałam, że będą. Zresztą wszyscy się wspieramy - z Ochojską, z siostrą Chmielewską, z Ewką Błaszczyk, z księdzem Stryczkiem, z różnymi fundacjami mniejszymi. Jak mam jakiś problem, mogę do nich zadzwonić, a oni do mnie.

Ciągle się mówi: "Owsiak, Owsiaka niszczą". A tu przecież chodzi nie tylko o Owsiaka, ale też o miliony ludzi, którzy przez 26 lat rok w rok przekazują Orkiestrze pieniądze. Nie ma już w Polsce szpitali, w których by nie było sprzętu z czerwonym serduszkiem. Nigdzie na świecie nie ma tak pięknej obywatelskiej akcji. Rządzący powinni być szczęśliwi, że mają taki niespotykany skarb.

Nie, są nieszczęśliwi. Bo to nie jest ich autorytet.

- Tego właśnie nie rozumiem. Przecież ludzie, którzy zakładają fundacje, to tak naprawdę najwięksi przyjaciele państwa! Ja zresztą nigdy nie zajmuję się krytyką, nie mam na to czasu ani ochoty. Po prostu tam, gdzie ciemno, zapalam zapałkę.

W wersji oficjalnej - organizacje społeczne muszą być poddane kontroli, bo są nie dość przejrzyste. W wersji ludowej - kradną, dorabiają się na nieszczęściu.

- Gdyby któraś z naszych fundacji przekręcała pieniądze, dawno byśmy siedzieli w więzieniu. Jesteśmy pod lupą regularnych kontroli. I tak ma być.

A jeśli komuś chodzi o to, żebyśmy byli - my, Jurek, ja, te tysiące osób dobrej woli - po czyjejś słusznej stronie, prawej, lewej, zielonej, czerwonej albo w kropki, to nie ma sensu. W pomaganiu nie ma słusznych stron.

Jest człowiek, któremu trzeba pomóc bez względu na ustrój, przekonania, pogodę.

Gdy zbliżają się wybory, politycy proszą: "Niech pani będzie z nami, zrobi zdjęcie, poprze nasz komitet". Ja na to: "Ludzie, ja mam fundację, nie mogę. Teraz poprę was, wygracie, będę miała przez cztery lata fajnie, ale potem wygrają wasi przeciwnicy, a ja będę miała tych samych podopiecznych, i co - do zamrażarki ich włożę?".

A cierpienie? Da się oswoić?

- Nie. Ale wiem, że od cierpienia się można odbić. Znam wielu ludzi, którzy cierpiąc, odnaleźli w sobie niezwykłe siły. Oczywiście do tego potrzebny jest ktoś obok.

Wkurza się pani, jak ktoś mówi, że cierpienie uszlachetnia.

- Bo wolałabym, żeby go w ogóle nie było. Ale skoro już jest, to pewnie jest bardzo ważne i ma jakiś sens.

Na pewno daje dziwną siłę. Już dawno przestałam narzekać. Oczywiście czasem jęknę, jak boli kręgosłup, operowane ramię czy stopa albo rwa kulszowa, jak teraz, ale natychmiast przypominam sobie moich niepełnosprawnych i chorych przyjaciół i krzyczę sama do siebie hasło, które napisał kiedyś w obscenicznej operze Wiesław Dymny. "Ból to ciul, najważniejsza jest świadomość".

To był dziki, mądry człowiek... Jego hasło przydało mi się już wiele razy. Kiedy przychodzę z nim na salę rehabilitacyjną, ćwiczący niepełnosprawni, po operacjach, mniej jęczą i zaczynają się śmiać.

Na Festiwalu Zaczarowanej Piosenki występują niepełnosprawni wokaliści. Jak oni potrafią się pięknie cieszyć nawet małymi rzeczami! Uczą tego nas, tzw. zdrowych, którzy narzekamy na wszystko.

Prowadzę "Spotkajmy się", ósmą godzinę nagrywam, boli mnie kręgosłup. Ale naprzeciwko leży ktoś sparaliżowany, bez nóg albo rąk. I co, mam jęknąć, że oj, kręgosłup?

Był taki rozmówca, kum ze Śląska. On z Panem Bogiem godoł, jak mu nogę obcięli. (Dymna zmienia głos, mówi po śląsku). Mioł dwoje dzieci, młody boł i groł w piłke i go kopli, i się okazało, że guz, i obcięli mu nogę. Facet był piłkarzem, świat mu powinien się zawalić. A jemu się guzik zawaliło. Miał żonę, dzieci przy boku, pozbierał się. Oswoił dramat, prowadzi zespół, śpiewa i tańczy, jest uśmiechnięty, szczęśliwy.

Albo dziewczyna, całkiem sparaliżowana, rusza tylko jedną ręką, a cała uśmiechnięta. Tak mnie prowokuje tym uśmiechem, że pytam: "Co ty się tak śmiejesz?". A ona: "Szczęśliwa jestem. Jestem najważniejsza na świecie, bo jak ty się na mnie patrzysz, to musisz sobie zdać sprawę z tego, jaka jesteś szczęśliwa. Jakby mnie nie było, to mogłabyś się tego nigdy nie dowiedzieć".

Może ci ludzie są między nami po to?

Kobieta powinna mieć prawo wyboru, czy chce urodzić chore dziecko?

- Proszę ze mną o tym nie rozmawiać. Z tym problemem łączy się takie okrucieństwo i cierpienie, że wymaga spokojnej dyskusji, a już na pewno to nie temat na krótką wypowiedź w ogólnym wywiadzie. Nawoływanie do rodzenia ciężko uszkodzonych istot brzmi okrutnie w obliczu tak źle zorganizowanej pomocy dla niepełnosprawnych dzieci, ich matek i opiekunów.

Bardzo pani rozczarowana polityką.

- Zawsze mi się wydawało, że ona czemuś innemu powinna służyć. Że ta bieżąca walka ugrupowań i jednostek ostatecznie jest po to, żeby, niech to zabrzmi naiwnie, osiągnąć wspólne dobro.

Gram w "Weselu" Klaty. To właśnie o tym, że nie umiemy w ogóle ze sobą rozmawiać.

Aktorzy się o politykę nie spierają?

- Teatr to takie małe państwo. Zawsze w nim byli, jak wszędzie, ludzie o różnych przekonaniach. I kto chce, to się spiera. Jest wolnym człowiekiem. Ale na scenie te różnice nie mogą mieć wpływu na sztukę.

Ze sceną jest trochę jak z pomocą. Każdy ma jakieś poglądy, ale w tym miejscu zostawia je na boku, bo musi być to przestrzeń, gdzie jesteśmy razem, mimo różnic coś razem tworzymy, pokazujemy świat z różnych stron, walczymy z głupotą, nienawiścią.

To dlatego nie przeszkadza pani radykalizm księdza Isakowicza-Zaleskiego w lustrowaniu - Ukraińców, współpracowników bezpieki w Kościele...

- On jest wojownik, od zabijania smoków, ja jestem od oswajania smoków. Tak żeśmy się dobrali. Powiedziałam mu kiedyś: "Tadeusz, my razem zajmujemy się naszymi podopiecznymi, o nich walczymy i o polityce ze mną nie rozmawiaj".

No i od lat robimy razem spokojnie wiele dobrych rzeczy.

Fundacja to świetne miejsce, żeby się wiele dowiedzieć o ludziach, o mechanizmach, jakie działają. To taka łódka, która płynie po spienionych falach rzeczywistości pomimo burz i różnych zmian pogody. I płyniesz przez te spienione wody i musisz być bardzo czujny i ostrożny, bo czasem jakieś gówno do twojej łódki się przyczepia i chce z tobą płynąć. Ludzie niestety czasem kombinują, chcą przekręcić kasę, używając fundacji, bo dla nich społecznik to na pewno pięknoduch, kretyn, naiwniak.

Pani mówi, że najnormalniej się czuje wśród podopiecznych - niepełnosprawnych umysłowo. To prowokacja?

- Nie, to prawda. Oni lubią mnie taką, jaka jestem, za to, że jestem, i co naprawdę robię. A tzw. normalni ludzie często oceniają przez pryzmat starych ról, tego, co brukowce piszą albo nienawistnicy wysmażą na forach. A potrafią pisać, że stara, gruba, nie ma co grać, więc zarabia szmal na cudzym nieszczęściu, okrada naród, że sobie pałace postawiła, ma hotele nad morzem, jeden w Łebie właśnie buduje. A ja jestem wolontariuszem w mojej fundacji. Żyję z aktorstwa.

Czasem, przyznaję, mam ochotę przyłożyć. Bywa, że warknę. Nie można w sobie wszystkiego złego dusić, bo się kumuluje i wypala od środka. Ale nie pozwalam, żeby gniew się przekształcił w nienawiść. I nie daję się zniechęcić.

Największym hejterom trudno by było, skoro już w liceum miała pani pomysł, żeby pomagać.

- Chciałam iść na psychologię kliniczną, żeby pomagać dzieciom z domów dziecka i więźniom. To po mamie. Mówiła, że każdy człowiek jest dobry, bo przecież jest człowiekiem. Czasem tylko o tym jeszcze nie wie, jest chory albo się wstydzi. Wszystkim zawsze pomagała, napatrzyłam się jako dziecko i mi zostało.

To odruch, jak oddychanie. Teraz tylko sprawdzam, czy mama miała rację, i przekonuję się, że była bardzo mądra, nie tylko dobra.

**

Anna Dymna - ur. w 1951 r., aktorka teatralna i filmowa, społeczniczka. Związana ze Starym Teatrem w Krakowie, wykładowczyni krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Prowadzi fundację Mimo Wszystko, która organizuje m.in. Festiwal Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty, Ogólnopolskie Dni Integracji "Zwyciężać mimo wszystko", festiwal twórczości osób niepełnosprawnych Albertiana. Gospodyni Krakowskiego Salonu Poezji, otwiera podobne salony poza Krakowem, również za granicą

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji