Artykuły

Uporczywe zaklinanie rzeczywistości

"Żyd" Artyra Pałygi w reż. Andrzeja Błażewicza w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Z "Żydem" Pałygi jest tak, że niektórzy narzekają, że to katalog typów ludzkich, że nie do końca te postaci prawdziwe, trochę właściwie papierowe, że dużo tu stereotypu. Inni nawiązują - zresztą za samym autorem sztuki, który w jej tekście powołuje się na ten dramat - do "Wizyty starszej pani" Dürrenmatta. Bo może, tak jak i w sennym szwajcarskim miasteczku, wyskoczy nam nagle na polskiej prowincji ktoś, kto nasz smutny los odmieni. Może niekoniecznie będzie to starsza pani, właściwie to skoro jest to polska prowincja, to zazwyczaj niczym ten deus ex machina wyskakuje nam Żyd. Taki, pardon le mot, Iudaeus ex machina (ponieważ jestem osobą niezrównoważoną, która śmieje się z własnych dowcipów, donoszę, że mnie samą bardzo ten "Iudaeus ex machina" bawi).

Dürrenmatt Dürrenmattem, a mnie nie przestaje w tym tekście intrygować to, że w zasadzie jest to nawiązanie do wybitnego filmu Janusza Nasfetera "Długa noc", który Nasfeter wyreżyserował, do którego napisał scenariusz i który trafił właściwie od razu na cenzorską półkę, bo miał tego pecha, że powstał w roku 1967. U Nasfetera też mamy jedność miejsca, czasu i akcji, tam też długie Polaków dyskusje na prowincji prowadzone ciemną nocą mają doprowadzić do podjęcia decyzji, co z tym Żydem zrobić. I tam także dyskusja wyciąga z rozmówców ukryte demony. Różnica polega na tym, że w "Długiej nocy" chłopska rodzina naradza się, czy ukrywanego przez sąsiada Żyda wydać, czy ocalić, wokół grasują Niemcy, właśnie ogłoszono tzw. "szperę", a u Pałygi sytuacja jest - zdawałoby się - bezpieczna; jest wiele dekad po wojnie, Żyd jest w zasadzie potomkiem byłego ucznia szkoły, mieszka daleko, gdzieś w Izraelu, a poza tym może przyjedzie, a może nie, nikt tego tak naprawdę nie wie. Gdyby jednak przyjechał... - i tu jest ogromne pole do popisu, bo Pałyga z każdej postaci wydobywa jej wyobrażenia na temat tego, jaki ten Żyd miałby być. Nietrudno się domyślić, że fantazje są rozliczne, od Rotszylda, który spadnie z nieba i szkołę dofinansuje, przez obwinianie niedoszłego gościa z Izraela o niewątpliwe uczestnictwo w jakimś większym spisku, który uniemożliwia nam normalne funkcjonowanie, po nieporadne chwytanie się wyświechtanych sloganów o tolerancji, duchu ekumenizmu itd., itd.

Że przewidywalne? Świetnie. Najwyraźniej nadal za mało przewidywalne, jeśli raz na jakiś czas znowu musimy w polskim mainstreamie wysłuchiwać bzdur o parchach, żydowskich spiskach i o tym, że Żydzi sami zamykali się w gettach, bo mieli tam kabarety, teatry i drogie restauracje.

Problem z tego typu tekstami polega na tym, że wszyscy, którzy zarzucają im operowanie stereotypem, uporczywie zaklinają rzeczywistość, przekonując, że tego typu myślenie mamy już dawno za sobą, because it's 2018. Sęk w tym, że czasem it's 1968, a czasem nawet 1942, jeśli posłuchać niektórych wypowiedzi przedstawicieli polskiej polityki, publicystyki, polskiego szkolnictwa wyższego, kleru czy lokalnych urzędników, którzy na przykład sugerują, że po byłym obozie Auschwitz-Birkenau powinni oprowadzać tylko rdzenni Polacy. Pałyga o tym wie, Pałyga bawi się stereotypem i Pałyga podsuwa nam pod nos lustro.

Doskonale rozumie to Andrzej Błażewicz i dlatego robi spektakl po tekście. W świetnej scenografii imitującej jakby szkolne zaplecze, bo nauczyciele spotykają się w pomieszczeniu zastawionym piwnicznymi regałami sięgającymi sufitu, na których stoją nieprzebrane ilości kartonowych pudeł kryjących zapewne zarchiwizowane dokumenty, już na początku cichutko pobrzmiewa to, co stanie się kluczowym elementem układanki. Aleksandra Grabowska świetnie wykorzystuje przestrzeń sceny na Sarego - zza regałów widać fragment polichromii. Siłą rzeczy - jeśli nie zna tekstu - widz zacznie się zastanawiać w duchu, czy to nie jest przypadkiem dawna synagoga? I ten domysł będzie bardzo bliski temu, co znajduje się w dramacie Pałygi.

Trzeba też uczciwie przyznać, że jest to spektakl artystycznie bardzo nierówny. Z jednej strony podoba mi się to, że Błażewicz idzie po tekście, nie dopisuje do tekstu piętnastu komentarzy z Derridy, Deleuze'a i Turnera; po prostu ufa dramatowi. Z drugiej - wiele tu rozwiązań bardzo szkolnych, topornych, wymagających jednak wprawniejszej ręki reżysera. Pierwsza połowa spektaklu szarżuje nieco komediowo. Nie trzeba tu za wiele robić, tak nas prowadzi tekst i on doskonale da sobie radę. Niestety tak też poprowadzeni są aktorzy. Gdzieś na granicę groteski. Nie mam z tym większego problemu formalnie, ale jest to bardzo trudna rzecz i dojrzali, doświadczeni reżyserzy umieją na tym wywinąć koncertowego orła. Błażewicz na pewno tego orła wywija i to niejednokrotnie, zwłaszcza w postaci Dyrektora (Michał Kościuk), który jest wręcz niestrawny w swym przesadzonym i nakreślonym grubą krechą komizmie. Wojciech Leonowicz jako Wuefista jest średnio przekonujący w monologu będącym antysemickim rzygiem - może nie te warunki, może nie ta postawa, ciężko mi w tym drobnym człowieku, będącym pewnie gdzieś w moim wieku, dojrzeć młodego osiłka, ugrzecznionego pracą w edukacji lokalnego kibola po AWF-ie.

Ale nic i tak nie przebije roli Małgorzaty Piskorz. Roli bardzo złej i bardzo źle poprowadzonej.

Przede wszystkim zacznijmy od tego, że Piskorz ewidentnie źle się czuje w tej roli. Trudno się jej dziwić, ciężko czuć się dobrze w roli tępej dziuni, którą interesuje tylko fitness, pytlowanie z koleżankami przez telefon i emigracja, która zresztą brzmi mocno nierealnie i życzeniowo, bo Anglistka nie sprawia wrażenia, aby umiała cokolwiek poza językiem angielskim (i też, jak się zdaje, wcale nie tak biegle). Ale żeby to było tylko to, to by było małe piwo. Aktorka nie tylko sobie nie radzi z rolą, ona nie potrafi na scenie "zniknąć" wtedy, kiedy jest to konieczne. Najlepszą sceną tego spektaklu jest monolog Pawła Sanakiewicza grającego Polonistę (u Pałygi jest to postać żeńska), który wspomina swoją przyjaciółkę z dzieciństwa, Żydówkę i to, jak koleżanka, wskutek dziecięcych psikusów i pewnego nieporozumienia, została brutalnie sprana pasem przez sąsiada-Polaka, ojca jednego z dzieci. Sanakiewicz jak to Sanakiewicz - gra tę rolę brawurowo, zagrywa się, to prawda, wręcz zapluwa, imituje dziecięcą mowę, wielokrotnie przechodzi od groteski do powagi i z powrotem. Ale to jest Paweł Sanakiewicz, on to umie robić i kropka. I na tym, najważniejszym i chyba kluczowym tak naprawdę monologu, kluczowym nie tylko w tekście dramatu, ale przede wszytkim na monologu, który reżyser czyni osią swego spektaklu, zza regałów twarz Sanakiewicza oświetla niebieski snop światła, który, jak to wąska wiązka puszczona reflektorem, nie kończy się na twarzy stojącego pod samym regałem Polonisty, tylko nieco dalej. Czyli gdzie? Czyli na twarzy Anglistki. Wszyscy panowie nieuczestniczący w monologu siedzą wówczas nieruchomo, jakby zastygli. Nie istnieją. Ksiądz siedzi pod regałami z drugiej strony sceny, Wuefista opiera się o framugę wyjściowych drzwi, Dyrektor siedzi przy stole, oczy ma spuszczone, zarysy ich głów majaczą w półmroku. Pytanie za sto punktów. Co robi aktorka, jeśli tak się złoży, że końcówka snopu światła trafi na jej śliczną buzię? Proszę Państwa, aktorka wtedy musi oczywiście wykorzystać fakt, że jej twarz widać na scenie, w związku z czym podpiera się na ręce i uśmiecha się z wyrozumiałością, patrząc na monologującego kolegę tak, jak zwykle uśmiechają się członkowie jury, kiedy są przedstawiani widowni, czy też jak trzeba odpowiedzieć na jakieś pytanie w szerszym gronie, nie znamy na nie odpowiedzi i jedyne, co można zrobić, to głupio, acz uprzejmie się uśmiechać.

I teraz tak. Mogłabym być podła i powiedzieć, że Piskorz jest okropną aktorką, nie radzi sobie z rolą i w dodatku psuje koledze monolog. I będę podła, ale powiem, że to jest wina reżysera. Po pierwsze - trzeba mieć ogromną wadę wzroku, żeby tego nie zauważyć. Po drugie - nie znam Małgorzaty Piskorz, nie znam jej dorobku, nie bywam w Bagateli, ale siedziałam na widowni 10 minut i po 10 minutach pomyślałam: "aktorka farsowa, to nie jest jej repertuar, dziewczyna się nie odnajduje". Sprawdzam w necie po powrocie do domu i bach! "Mayday", "Boeing, boeing, odlotowe narzeczone", "Wieczór kawalerski". Serio, ja nie muszę znać tych spektakli i znać dorobku aktorki, żeby zauważyć, że ktoś gra niezgodnie ze swoim emploi niezgodnie ze swoim scenicznym doświadczeniem. Dziewczyna się tam dusi!

Druga rzecz - w porządku. Mamy aktorkę, która sobie nie radzi. Reżyser nie reaguje, obsadza młodą kobietę zgodnie z tekstem sztuki. Po całej serii idiotycznych wtrętów Anglistki-tępej dzidy (nie jest to łatwa rola, powiadam Wam! Naprawdę nie jest to łatwa rola!), prawie pod koniec spektaklu Anglistka odwija się Poloniście, że jego teksty są seksistowskie. Nie mam przed sobą tekstu dramatu, więc nie mogę w tej chwili porównać czy użyte są dokładnie te słowa, czy też nie, ale sprawa jest dość prosta. Jeśli ta kwestia pada w sztuce, to pewien tragikomizm wynika z tego, że w dramacie Polonista jest Polonistką i jedna kobieta, młoda, próżna i niezbyt lotna zarzuca kobiecie starszej, doświadczonej, inteligentnej i przenikliwej, że jej docinki są seksistowskie. Błażewicz czyniąc z Polonistki postać męską, ośmiesza zarzut Anglistki i pojęcie seksizmu, żeby nie powiedzieć, że ośmiesza kobiety w ogóle, bo umówmy się, że z dramatu, w którym jest może trochę stereotypu, trochę z nim gry, ale nie ma jednoznacznej oceny danej postaci ze względu na jej płeć czy pochodzenie, czy cokolwiek innego (w końcu u Pałygi ludzie są czasem głupi, czasem mądrzy, czasem mają dobre chęci, a z reguły są obojętni i to jest ich grzechem głównym) Błażewicz robi rzecz o czterech dość kumatych, nawet jeśli pełnych uprzedzeń, facetach i o jednej idiotce.

Tak, nadal mówimy o spektaklu o tytule "Żyd", w którym, jak sama nazwa wskazuje, centralnym zagadnieniem jest anatomia i dynamika uprzedzenia i wykluczenia.

W końcu trzecia rzecz. Najważniejsza.

Paweł Sanakiewicz jest wyśmienity. I to na nim cały ten spektakl stoi, co zresztą nikogo, kto Sanakiewicza już w czymś widział, raczej zdziwić nie powinno.

Dariusz Starczewski w roli Księdza ma trudny orzech do zgryzienia, bo gra rolę o mniejszej wadze niż pozostałe. A jednak jest niejednoznaczny. Trochę naiwny, trochę oazowy, trochę koniunkturalista, bo jednak jeździ bmw, a trochę dobry chłopak wierzący w ekumenizm. I aktor pięknie rozgrywa rozdarcie między idealizmem młodego księdza a jego strachem przed kościelną hierarchią, bo wiemy, że za młodym księdzem stoi jednak proboszcz-antysemita, który cały ten bajzel - zarówno kościelny, jak i świecki - trzyma za pysk, jak to zwykle z polską prowincją bywa.

Dyrektor i Wuefista drażnią w pierwszej części, kiedy grają typy. Ale im dalej, tym bardziej okazują się niejednoznaczni, wątpiący, zagubieni w nowej sytuacji. Michał Kościuk przechodzi wręcz przemianę kolosalną - od groteski i przerysowania, od komediowej gry (łącznie z minami jak z Braci Marx) po wstrząsający monolog w jidysz o odkopywaniu ciała.

Małgorzata Piskorz nie radzi sobie ani jako słodka idiotka, ani wtedy, kiedy przychodzi jej anagnorisis i kiedy i ona musi się zmierzyć z dziedzictwem swej rodzinnej historii.

Dla mnie wniosek w takich sytuacjach jest prosty. Albo jest to błąd obsadowy i aktor nie radzi sobie w tego typu emploi, co reżyser powinien zauważyć na początku prób; albo też błąd został popełniony na poziomie pracy reżysera z aktorem. Nie wiem, może Andrzej Błażewicz nie umie pracować z kobietami, czy coś? Nie mam pojęcia.

Szkoda, bo z tą rolą dałoby się zrobić bardzo dużo. Wystarczyłoby obsadzić w niej aktorkę o dwie dekady starszą. Wysportowaną 50-tkę o figurze nastolatki. Te same kwestie o fitnessie, flirt z Wuefistą i jej wypieranie rodzinnej historii jakże inaczej by zabrzmiały, gdyby to była kobieta w średnim wieku usiłująca za wszelką cenę zgrywać wysportowaną trzydziechę, rozpaczliwie czepiająca się resztek swej młodości, przegrana. A i w kontekście tematyki żydowskiej jaką to by mogło mieć siłę symboliczną, bo czy i nasze społeczeństwo nie udaje nowocześniejszego, bardziej otwartego i tolerancyjnego, a przede wszystkim bardziej rozliczonego z samym sobą niż jest w rzeczywistości?

No, ale to nie mnie takie rzeczy wymyślać, tylko reżyserowi. I jak reżyser nie widzi, że jedną rolą rozłożył co najmniej parę wątków, a co gorsza - nie widzi, że końcówka światła, które oddaje całą scenę Sanakiewiczowi, oświetla kurtuazyjne uśmiechy koleżanki, to nie jest dobrze.

Reasumując - coś z tego Błażewicza na pewno będzie, bo jest wrażliwym typem. Podszedł do tekstu z szacunkiem, nie popisuje się tu, czego to on jeszcze do tekstu by nie doszył i to jest cool. Ja to lubię, bo świadczy o pewnej dojrzałości, a poza tym wydawanie kasy na leczenie sobie kompleksów przez reżyserów i dramaturgów jest zwyczajnie nie fair. Po drugie - Błażewicz postawił tu dwie sceny doskonałe. Monolog Polonisty i monolog Dyrektora. Jest parę scen niezłych oprócz tych dwóch monologów. Sprawnie zarządza przestrzenią, choć umykają mu pewne rzeczy; umie pracować z aktorem, choć nie radzi sobie z aktorką, na którą nie ma pomysłu i którą źle obsadza in the first place.

Ale to wszystko jest do wypracowania.

Natomiast niewątpliwie na szacunek zasługuje wybór tego właśnie tekstu w obecnej sytuacji politycznej i pewna przytomność umysłu zarówno Błażewicza, jak i Bagateli. Cieszy, że ktoś jest ewidentnie po jasnej strony mocy i nie boi się tego głośno powiedzieć.

Jest tu kilka rzeczy bardzo godnych uwagi nawet mimo przeszarżowania, jak i kilka okrutnych wtop, więc nie mogę ocenić tego spektaklu jednoznacznie.

Natomiast na pewno oddaję jeden strzał - widowni.

Nie bywam w Bagateli, to nie wiem, ale chyba po raz pierwszy w życiu byłam w takiej sytuacji, żeby ktoś za mną najpierw przez pół godziny szeleścił plastikową siatką, ktoś inny w kółko szeptał i smarkał, a potem, żeby ten ktoś od siatki mówił głośno ni to do siebie, ni to do widowni: "Nauczyciele się tak zachowują?", bo Wuefista gdzieś tam rzuca niezbyt zobowiązujące "kurwa".

Mówiąc krótko: drodzy twórcy Bagateli, jeśli taką widownię macie na co dzień, to ja Wam wszystko, ale to wszystko wybaczam.

**

Artur Pałyga

reż. Andrzej Błażewicz

Teatr Bagatela im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego w Krakowie

Premiera: 27 marca 2018

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji