Artykuły

Byle żyć

Samobójca obiecał wielu ludziom, że umrze za ich ideały, w proteście przeciwko pewnym zjawiskom. Żeby dać do myślenia światu, uczynić coś ze swego końca, zejścia, skoro życie nie udało się tak czy owak.

Samobójstwo jako satysfakcja za szarość egzystencji, za jej bezsens i jałowość i biedę.

O tym jest sztuka Nikołaja Erdmana pt. "Samobójca". O tym, ale do połowy.

Bo od połowy rzecz jest o chęci życia - mimo wszystko. O zwycięstwie życia, jakiegokolwiek, byle jakiego.

Ten samobójca, bohater sztuki Erdmana, nie umrze do końca przedstawienia. Przeciwnie, zrezygnuje z oprawy swojej śmierci, oprawy gwarantującej pewną sławę, renomę męczennika i bohatera - nawet politycznego! Zrezygnuje, bo wybierze życie, choć dobrze wie, że będzie to życie bardzo, ale to bardzo byle jakie i bylejaczejące z dnia na dzień. Że, być może, czeka go obóz tam gdzie białe niedźwiedzie, że jest w stalinowskim czasie parszywą owcą - człowiekiem byłym, któremu rewolucja odebrała i honor, i godność, i byt.

Ale będzie żył. Woli żyć. Jako nikt, jako rab, jako cień człowieka.

Bo, precyzując rzecz do końca, ta sztuka Erdmana, opowiadająca o woli życia za każdą cenę, to także bardzo ostra groteska (pamflet?, farsa, tragifarsa?) stricte polityczna, osadzona w konkretnych realiach ustrojowo-historycznych. Dotyczy okresu NEP-u w ZSRR, powstała w roku 1930, na wystawienie w ojczyźnie autora czekała lat 52, na publikację 57.

Oba jej sensy, uniwersalny (każde życie lepsze niż śmierć) i historyczny, nabrały po tych latach zamrożenia dodatkowych znaczeń i potwierdzeń.

Oba zawarte są w atrakcyjnej formie artystycznej, bardzo wtedy (lata dwudzieste i wczesne trzydzieste) w ZSRR nośnej i lubianej: by wspomnieć utwory Bułhakowa, Majakowskiego czy Tretiakowa.

Od czytelnika "Samobójcy", zwłaszcza jeżeli jest nim reżyser jego inscenizacji teatralnej, zależy, czego wyczyta więcej: goryczy i rozczarowania skutkami rewolucji krzepnącej w dyktaturę stalinowską, kpiny z wiecznych mieszczan czy ogólnoludzkiej i niebagatelnej prawdy o tym, że zawsze lepiej jest żyć niż nie żyć, choćby to śmierć właśnie była aktem piękna. Można się z tym stanowiskiem nie godzić, ale ileż ono tłumaczy, ile wytłumaczyć musiało - od roku powstania "Samobójcy" aż po dzień dzisiejszy.

Warszawski inscenizator Erdmana, Andrzej Rozhin, przygotował w Ateneum farsę o akcentach ludzkich i ciepłych, farsę z czechowowskim wydźwiękiem ani zbyt drastycznie tragiczną, ani zanadto buffo.

Publiczność wali na ten spektakl drzwiami i oknami. Nie wiadomo, ile w tym walorów przedstawienia, zasługi reżysera i aktorów, a ile famy, która już poszła w miasto: oto odczarowano kolejnego Rosjanina skazanego przez lata na cywilną śmierć.

Owszem, radziecka pieriestrojka w kulturze dysponuje szufladami, które - otwarte raptem - nie okazały się puste. Długo je zapełniano, to prawda, w wypadku Erdmana idzie o całe półwiecze, ale wyjmuje się przecież z nich coraz to nowe - stare perełki.

Radziecka wiosna w twórczości, wiosna w kulturze - to są fakty radosne i bardzo interesujące.

Sami Rosjanie piszą: wiosna po bardzo ciężkiej i długiej zimie.

Nikołaj Erdman urodził się w roku 1902, zmarł w 1970. Erudyta, elegancki pan, który współpracę z teatrem rozpoczął w latach 1921-1923, a to z Doświadczalno-Heroicznym Teatrem Ferdinandowa i Szerszeniewicza, zaczynał jak wszyscy wtedy inteligenci zafascynowani rewolucją w sztuce i rewolucją dookoła, od doktrynerskiej awangardy. W roku 1925 Meyerhold wystawił z ogromnym sukcesem pierwszą z dwu wielkich sztuk Erdmana (druga to "Samobójca") - "Mandat". Autor miał wtedy lat 23. "Mandat" też dział się w czasach NEP-u i też portretował rzeczywistość od strony jednostki. Zaraz po furorze "Mandatu" Erdman rozpoczął pracę nad "Samobójcą" (rok 1928), ale gotowy w r. 1930 tekst trafił już na inną epokę. Związany z NEP-em liberalizm skończył się. Już deportowano za granicę Trockiego, już Stalin atakował Bucharina, Tomskiego, Rykowa, już trąbiono na wielką przymusową kolektywizację wsi, już zaczęto tropić i szukać wrogów klasowych, wrogów ludu; już rozpoczęto pierwsze procesy (w 1930 - proces bakteriologów).

Zaawansowane już próby "Samobójcy" w dwu teatrach, u Meyerholda i u Stanisławskiego, przerwano. Interweniowano (Stanisławski) u samego Stalina, ale ten nie zechciał zdjąć z tekstu anatemy.

"Samobójca" na scenę trafił dopiero w r. 1969, w RFN-ie.

A jego autor? Autor chadzał na pogrzeby przyjaciół - samobójców: Majakowskiego, wcześniej Jesienina, pisał scenariusze filmowe dla chleba, zawsze odtąd w cieniu reżyserów, jako współpracownik, ktoś pomocniczy, trzecia osoba.

Przeżył, nie zginął jak Pasternak, jak Pilniak, jak Meyerhold. Pewnie dzięki temu, że był tak bardzo w cieniu. Nie emigrował i nie wyrzucono go - jak Zamiatina - z kraju. Tłumaczy, adaptuje, pisze libretta do starych operetek. Pisze, z Władimirem Massem, scenariusz komedii muzycznej "Świat się śmieje" ("Wiesiołyje riebiata") reżyserowanej przez Grigorija Aleksandrowa.

To też sukces przecież. I niemały. Tyle, że Aleksandrowa.

XX Zjazd zwraca Erdmanowi imię dramatopisarza.

26 czerwca Erast Garin wznawia w moskiewskim Teatrze Aktora Filmowego "Mandat" w starej inscenizacji Meyerholda, a Teatr Mały wystawia adaptowaną przez Erdmana "Wieś Stiepanczykowo" według Dostojewskiego.

Ale "Samobójcy" nadal się nie wystawia, choć Erdman jest już jednym z autorów scenariusza "Opowieść o Leninie" Jutkiewicza.

Tak pozostanie do końca, przepraszam, autor doczeka wieści z prapremiery niemieckiej.

Potem "Samobójca" będzie grany we Włoszech, Paryżu, Londynie i USA. Dopiero Walentin Płuczek w 1982 roku - jak się rzekło - da tę premierę w moskiewskim Teatrze Satyry.

I wreszcie my, w tym roku. W Ateneum i, od roku, w paru miejscach w Polsce, m. in. w krakow-skiej szkolę teatralnej.

Widownia warszawska reaguje na "Samobójcę" śmiechem zrozumienia. Jest to taki sam śmiech jakim przyjmuje Mrożka, dokładnie taki sam, choć Erdmanowa komedia (farsa?) nie ma zbyt wiele z Mrożka. Tu absurdy są innego rodzaju, tu nikt nie wierzy, że to normalność, tu się przejaskrawia po to, by ostro zobaczyć szczegóły, nie całość.

Ta całość, oczywiście, przebija się przez każdy szczegół.

Bohater sztuki Siemion Siemionowicz Podsiekalnikow w interpretacji Mariana Kociniaka jest odrobinę leserem, nie tylko pechowcem. Komediowe umiejętności aktora pozwalają mu zbudować rolę "normalną", ale ten jego pechowiec bez pracy żyje w świecie nie bardzo pasującym do wodewilu. ("Samobójca" tak jest zbudowany) - kontrast jest duży. Podsiekalnikow jest nieporadny i ta nieporadność łagodzi prawdę realną. Ta jest okrutna: dla takich jak on, "bywszych" ludzi, nie ma miejsca w nowym ładzie.

Skazany na to, by utrzymywała go żona (świetna "szara", zagoniona mysz - Barbara Wrzesińska), by czuł się nikim, zamarzy o śmierci.

Dalej jak... w dobrej komedii: tę śmierć zechcą mu zaofiarować różni odrzuceni i nieprzystosowani. Inteligenci, kupcy, popi, damy marzące o futrach i dobrych kosmetykach ("...przecież gdzieś jest taki świat, w którym jest to możliwe..."). Każdy chętnie zafunduje Podsiekalnikowowi stypę-bankiet jeszcze za życia, wieńce, pogrzeb, byle tylko zostawił manifest: dlaczego wybiera śmierć.

Wygrywa, wydaje się, stary inteligent Żyd, Aristarch Dominikowicz Grand-Skubik. Oto samobójca podpisze protest przeciwko potraktowaniu inteligencji przez rewolucję. Inteligencji, która "wysiedziała proletariuszy", a oni teraz każą jej spływać.

No tak, ale samobójca ucieknie z trumny, nie dopełni zobowiązań - nie zastrzeli się.

Przedtem, w ferworze i na fali szampana zatelefonuje na Kreml ("co mi zależy, już na niczym mi nie zależy, nie boję się...") z protestem, ale... nie zastanie nikogo komu mógłby przekazać swoje credo.

Lub nikt nie zechce go wysłuchać.

A po wytrzeźwieniu Podsiekalnikow już nie zechce ani ryzykować, ani umierać.

Bardzo smutna komedyjka, którą, wyobrażam sobie, można byłoby wystawić ostro, bardziej serio, bardziej po oczach. I taka interpretacja też byłaby uprawniona, ale... jest jedno ale, które każe uznać spektakl Rozhina za niezwykle trafiony w intencjach. Otóż, w Ateneum jest na scenie wodewil, farsa, coś w bardzo "przedwojennym" stylu, coś, co jest o sprawach bardzo poważnych, ale jest na swój - na tamten, z lat trzydziestych - sposób. I to jest z ducha Erdmana i w zgodzie z jego stylistyką.

Oczywiście, ten klimat ociepla samą sprawę, która - w czytaniu - wywołała taką jak na początku cytowana reakcję żony Mandelsztama.

Bo tak naprawdę to Podsiekalnikow jest bohaterem naszych czasów. Zwłaszcza dla naszej szerokości gegraficznej, ale nie tylko przecież, dalece nie tylko.

Spektakl ma wszystkie cechy aktorskiego samograja, dobrzy aktorzy pozwalają sobie "pograć", w pewnej dyscyplinie jednak: Hanna Skarżanka, Wiktor Zborowski, Dorota Nowakowska (świetna rola artystki NEP-u!), Jerzy Kamas (charakterystyczny bardzo i bardzo farsowy inteligent).

Scenograf, Marcin Stajewski, zbudował mieszkanie-kołchoz bardzo mieszczańskie w wystroju, bardzo wzruszająco wręcz "bywsze". W tym mieszkaniu toczy się ta gra o godną śmierć i mało godne życie. Ale życie.

"Byle żyć", powiada do nas nasz współczesny Kociniak - Podsiekalnikow.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji