Artykuły

Komedia o starym iluzjonie

Dziwna to sztuka. I dziwne też przedstawienie. Na pozór wszystko tu właściwie świadczy przeciw niemu. Banał dialogu, stereotyp postaci, jarmarczność dekoracji. W stylu, który obecnie nazywamy pop-artem, a który nie tak dawno jeszcze był żywą i na swój sposób autentyczną, sztuką wielkomiejskich przedmieść, tandetną, ludową i właśnie typowo jarmarczną, zrealizowane zostało to przedstawienie. I to, bynajmniej, nie na przekór intencjom samego autora, jak to w takiej sytuacji zdarza się najczęściej. W takiej bowiem właśnie - mocno podejrzanej artystycznie - stylistyce, na pograniczu kiczu i banału, napisał przed 40 laty dramaturg austriacki komedię, by tym ostrzej mogła przez to zabrzmieć ze sceny jej moralitetowa osnowa. Demaskacja drobnomieszczaństwa, jego zakłamania, jego koncepcji całkowitego niezaangażowania.

Czy obecnie, po doświadczeniach antymieszczańskiego teatru Brechta, po mistrzowskiej żon gierce stereotypami naszego Witkacego, może to nam jednak wystarczać? Czy napisana przed z górę 40 laty komedia może stać się dla nas czymś więcej niż tylko literacką ciekawostką z lat narodzin kina, kultury masowej i oleodrukowych melodramatów? Na te pytania miała nam właśnie odpowiedzieć polska prapremiera tej sztuki na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu.

Przedstawienie Tadeusza Minca rozegrane zostało w koncepcji niemego kina, pod którego wpływem komedia ta, istotnie, się krystalizowała. Zaczyna się więc ono jak spektakl w iluzjonie, od popisów pianisty oraz poprzedzających projekcję napisów i reklam na ekranie. Dopiero potem w takt skocznej melodyjki muzyki mechanicznej wkraczają na scenę aktorzy. Bardzo szybko rozpoznajemy w nich starych znajomych z ekranu. Bohaterami "Nieznajomej z Sekwany" są bowiem typowe postacie niemego kina i starej, brukowej literatury, nam już właściwie nie znanej. Płaskie i bezbarwne, pozbawione prawdy psychologicznej i pełni motywacji swego działania. A przez to, oczywiście, niesłychanie trudne do zagrania.

Głównej przyczyny niepełnego, mimo wszystko, sukcesu aktorskiego tego przedstawienia trzeba jednak szukać przede wszystkim w naszej nieznajomości kiczu. Wypleniliśmy go niemal całkowicie, a teraz jak gdyby zaczynało nam jego obecności brakować. Dlatego właśnie nie udaję się nam, w plastyce, próby przeniesienia zachodniego pop-artu, dlatego też nieporównanie więcej trudności sprawia naszym teatrom bulwarowa komedyjka niż niejedna inscenizacja Szekspira. Okazuje się bowiem, że kicz może być także bardzo potrzebny, że stanowi on nieraz znakomite pożywkę i dla literatury, i dla malarstwa, i dla teatru.

Wróćmy jednak do samego przedstawienia. Zrobione ono ro stało inscenizacyjnie zgrabnie, ze znajomością rzeczy, pomysłowo. Za mało w nim może humoru sytuacyjnego i za mało także elementów zdecydowanego moralitetu, ale to już raczej wina sztuki niż teatru. Przedstawienie aktorsko jest wyrównane. Nie ma w nim wielkich kreacji, ale nie ma też ról słabych wyraźnie, odstających od całości. W pamięci widza pozostaje tu przede wszystkim tytułowa rola Ewy Wolf zagrana inteligentnie i bardzo prostymi środkami. Podobać mógł ! się Włodzimierz Kłopocki w groteskowo potraktowanej roli Ernesta oraz Rajmund Jakubowicz jako zabawny żałobnik. Nie budził także sprzeciwu odtwórca, programowo szarej i bezbarwnej postaci ex-bandyty, Tadeusz Morawski. Przede wszystkim jednak na dobro tego przedstawienia świadczy jego plastyka oraz muzyka, w większym stopniu niż aktorstwo, wydobywająca ów specyficzny koloryt lokalny, starego, jeszcze przedwojennego, pop-artu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji