Artykuły

Katarzyna Dworak i Paweł Wolak: Teatr stał się naszym życiem

- Nasz zespół składa się z ludzi piekielnie ambitnych, którzy - tak jak my - szukają możliwości samorealizacji na różnych polach. To, co się dzieje w teatrze, większości kolegów nie wystarcza, dlatego próbują tworzyć coś sami - rozmowa Jolanty Kowalskiej z Katarzyną Dworak i z Pawłem Wolakiem, aktorami Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy.

Gdzie się państwo poznali? DWORAK: W teatrze. WOLAK: Spotykaliśmy się również w domu aktora przy Księżycowej, gdzie mieszkał wówczas cały zespół. DWORAK: Ale najpierw widziałeś mnie w spektaklu. Kiedy byliśmy już małżeństwem, odważyłeś się powiedzieć, co wtedy pomyślałeś... Co takiego? DWORAK: "Ładna, ale na pewno głupia." (śmiech) Ja zresztą miałam podobne zdanie o Pawle. WOLAK: Że ładny? DWORAK: Ciekawy, ale na pewno nieinteresujący. (śmiech)

A jak trafili państwo do Legnicy?

DWORAK: Ze mną było tak, że Jacek Głomb oglądał w Krakowie moje dyplomy w Szkole Aktorskiej SPOT i zaproponował mi pracę. Trochę się wahałam, bo miałam jeszcze dwie propozycje angażu - z Kielc i, o ile dobrze pamiętam, z Teatru Ludowego w Nowej Hucie, ale Zbyszek Najmoła, kolega Jacka ze studiów reżyserskich, i mój wykładowca Szymek Kuśmider bardzo mnie namawiali na Legnicę. Mówili, że tam tworzy się nowy zespół i zaczynają się dziać ciekawe rzeczy. Trochę mnie to zdziwiło, bo należałam do tych roczników, które w szkole straszono Legnicą.

WOLAK: To prawda, we Wrocławiu też przestrzegano nas, że jak będziemy leniwi, to wylądujemy w Legnicy. Mnie osobiście na drugim roku skarciła w ten sposób Teresa Sawicka, mówiąc: "No, Pawełku, uważaj, bo jak tak będzie dalej z tobą, to nie zajedziesz dalej, jak do Legnicy". Ale wkrótce dowiedziałem się, że ta czarna fama jest już nieaktualna, bo zaangażował się tam mój starszy kolega, Maciek Mydlak, który opowiadał o tym miejscu fantastyczne rzeczy. To były akurat pierwsze lata dyrekcji Głomba, teatr nabierał rozpędu i zbierał pierwsze laury za "Złego" i "Jak wam się podoba" w reżyserii Roberta Czechowskiego.

To pana skłoniło, by po ukończeniu szkoły podjąć tam pracę?

WOLAK: Jestem z Lubina, a to jest blisko Legnicy. Kiedy kończyłem studia, tato zaczął mnie dopytywać, czy już rozejrzałem się za pracą. Żeby mu pokazać, jaki jestem obrotny, chwyciłem telefon, znalazłem w książce numer do najbliższego teatru, czyli do Legnicy, i zadzwoniłem. Przedstawiłem się pani sekretarce i poprosiłem o połączenie z dyrektorem. Gdy zgłosił się Jacek Głomb, zapytałem: "Czy potrzebuje pan młodego, zdolnego aktora? Kończę właśnie studia i chętnie dołączę do pańskiego zespołu". Zapadła cisza, w końcu Jacek odpowiedział: "Tak, zdolnego potrzebuję", na co ja: "No to jestem!". Wkrótce potem pojechałem do Legnicy, porozmawialiśmy i zostałem przyjęty. Początkowo nie planowałem zatrzymywać się tam na dłużej. Jako młody, pewny swoich możliwości człowiek miałem nadzieję, że zaraz stanę się gwiazdą światowego formatu i pojadę gdzieś dalej. (śmiech) W tamtych czasach zresztą łatwiej można było znaleźć pracę niż teraz. W małych ośrodkach teatry wręcz szukały ludzi, zespoły były bardziej otwarte. Nie miałem jednak powodu, żeby z Legnicy odchodzić. Koledzy z innych teatrów narzekali, że niewiele grają, a ja już w pierwszym sezonie zrobiłem cztery premiery i pięć zastępstw. Pracy było tyle, że nie mogłem się ogarnąć z nauką tekstu. Zaczęliśmy dostawać kolejne nagrody, zrobiło się o nas głośno, więc nie było sensu szukać lepszego miejsca.

Poza tym założyli państwo w Legnicy rodzinę.

DWORAK: Na to się na początku wcale nie zanosiło. Ja miałam już narzeczonego i wyznaczoną datę ślubu, a Paweł tyle pracy, że przez cały czas trzymał nos w egzemplarzu. Kobiety mają zawsze trochę gorszą sytuację w teatrze, bo jest dla nich mniej ról, tymczasem on, nie dość, że drażnił tym swoim poczuciem bycia gwiazdą, to jeszcze wszedł w zastępstwa w rolach po odchodzącym właśnie Andrzeju Szubskim.

WOLAK: To prawda, gdy tylko przyszedłem, to dostawałem role typu: Mnich VI, Mnich VIII, a po odejściu Szubskiego przejąłem cały repertuar po nim.

DWORAK: Same duże role!

WOLAK: Grałem między innymi Don Kichota w "Don Kichocie uleczonym" w reżyserii Jacka Głomba. Pojechaliśmy z tym spektaklem do Wilna i w drodze powrotnej usiadłem obok Kasi...

Wiedział pan o tym, że jest już zaręczona?

WOLAK: Tak, wszyscy wiedzieli, ale młody człowiek takimi pierdołami się nie przejmuje.

DWORAK: To prawda, Paweł był bardzo wyluzowany. Któregoś dnia, po imprezie u mnie, gdy wszyscy już wyszli, on został i zaczął się do mnie zbliżać. Powiedziałam: "Chłopcze, po ślubie!", a on na to: "Dobra!". Niedługo potem pojechałam do Bytomia, do rodziców, żeby poinformować ich, że tamten zaplanowany już ślub jest nieaktualny. Pamiętam, że podczas tego wyjazdu zadzwonił do mnie Paweł i powiedział: "Kocham cię". Wtedy pomyślałam: "Tak, to będzie mój mąż". Miesiąc później wzięliśmy ślub.

Z tamtych lat pochodzi żywa do dziś mitologia bloku na Księżycowej, w którym były mieszkania służbowe teatru. To miejsce uformowało wspólnotowy charakter zespołu?

WOLAK: Gdy myślę o Księżycowej z tamtych czasów, to przypominają mi się artykuły na temat wiosek olimpijskich, do których przyjeżdżają młodzi, naładowani energią sportowcy. My byliśmy w podobnej sytuacji, więc w tych mieszkaniach po prostu buzowało. Drzwi były pootwierane, wieczorem zawsze u kogoś się spotykaliśmy. Wchodziliśmy w życie zawodowe, cieszyliśmy się z niezależności, wolności, pierwszych zarobionych pieniędzy.

DWORAK: Mnie to przypominało akademik, tyle że z większymi mieszkaniami. Wracaliśmy po spektaklu do domu i dalej gadaliśmy o pracy. To naturalne, że w takich warunkach tworzyły się pary. Żyliśmy w zamkniętym gronie, jak na wyspie.

WOLAK: Ja nie pamiętam, żebym wtedy w ogóle kogoś poznał w Legnicy. Nie mieliśmy znajomych spoza teatru. Potem, gdy część z nas zamieszkała gdzie indziej, miejscem integracyjnym stał się bufet teatralny, gdzie oglądamy wspólnie mecze, organizujemy imprezy - urodziny, imieniny czy bale tematyczne, na które każdy przygotowuje specjalny kostium.

To przedłużenie życia teatru czy odgromnik?

WOLAK: I przedłużenie, i odgromnik, bo te imprezy rozładowują napięcia. Nasz zespół składa się z ludzi piekielnie ambitnych, którzy - tak jak my - szukają możliwości samorealizacji na różnych polach. To, co się dzieje w teatrze, większości kolegów nie wystarcza, dlatego próbują tworzyć coś sami. Gdy zgromadzi się wiele takich osobowości, to łatwo o jakąś iskrę. Te spotkania wyciszały spięcia i umacniały świadomość, że jesteśmy przyjaciółmi, którzy dążą do jednego celu.

Moment, w którym pojawili się państwo w Legnicy, był czasem "burzy i naporu": z jednej strony, sypały się nagrody i dowody uznania z całej Polski, z drugiej - teatr prowadził dramatyczną walkę o miejscowego widza. Przez jakiś czas nie grywano wieczornych przedstawień, bo nie było chętnych.

WOLAK: Jacek był zdeterminowany, by walczyć o publiczność. Zaciskał zęby i mówił: "Musimy robić swoje, a widz się do nas przekona". Pamiętam jedną z moich pierwszych premier - "Axura, króla Ormus", duże widowisko z orkiestrą, z tancerkami. Do ukłonów wychodziło około czterdziestu osób. Pomiędzy pierwszym i drugim aktem stawałem przed kurtyną i śpiewałem, podczas gdy na scenie odbywała się zmiana dekoracji. Któregoś dnia policzyłem, że na widowni siedzi osiem osób, przeważnie w starszym wieku. Pomyślałem wtedy: rany boskie, kiedy ta Legnica przyzwyczai się do teatru?

DWORAK: Pamiętam, że kiedyś przed przedstawieniem "Złego" przyszła do nas inspicjentka i powiedziała: "Słuchajcie, są cztery osoby, co robimy?", a Jacek na to: "Gramy!". I graliśmy, a ja myślałam sobie: matko, to już przez całe życie będziemy robić spektakle dla kilku osób? To bolało, bo gdy to samo przedstawienie pokazywaliśmy we wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych, to przyszły tłumy.

WOLAK: Były pretensje do Jacka o to, że nie gra bajek. Ale on się uparł, że będziemy robić swoje, a widz kiedyś dojrzeje. I tak się stało, ci młodzi ludzie, którzy kiedyś przychodzili do nas jako uczniowie, dziś są dorosłymi widzami i przyprowadzają do teatru swoje dzieci. Taktyka Jacka okazała się skuteczna - jeśli się obierze jakąś drogę, trzeba być konsekwentnym, cokolwiek by się działo.

Gra w obiektach naturalnych wymuszała korektę umiejętności aktorskich, wyniesionych ze szkół?

DWORAK: Musieliśmy się nauczyć przede wszystkim wyjątkowej impostacji głosu. Jacek zresztą bardzo skutecznie nas do tego motywował, bo podczas prób ciągle krzyczał: "Nie słyszę!". To była jedna z najczęstszych uwag, jakie otrzymywaliśmy jako gówniażeria, rozpoczynająca przygodę z teatrem. Mnie się podobało to, że ten świat, który wymyślał Jacek w "Złym" czy "Balladzie o Zakaczawiu", był bardzo filmowy. Mogliśmy sobie pograć tak, jak grało się w "Psach" - z kaskaderką, bójkami. Tam nie było żadnego markowania, jak się dawało w twarz, to na serio, bo widz siedział blisko. Oczywiście, to się łączyło z dużą wypadkowością.

WOLAK: Czasem, gdy trzeba było wejść do hali z innej strony, niż się wyszło, to się biegło przez kilka ulic i wpadało autentycznie zziajanym. Okazało się, że to, czego nas uczono w szkole aktorskiej, jest całkowicie nieprzydatne, a czasem wręcz sprawia problemy w rozwoju.

Dlaczego?

WOLAK: Ktoś wymyślił taką metodę kształcenia, jak łamanie aktora. Na egzaminach wstępnych młody człowiek pokazuje, kim jest i jakie ma predyspozycje. Potem następuje kilka lat łamania człowieka. Jeśli ktoś, dajmy na to, mówi nisko, to ma mówić wysoko, jeśli ktoś jest chudy, to ma grać grubego. Pamiętam, że na czwartym roku poszedłem do Krzysztofa Kulińskiego, który miał u nas robić "Fircyka w zalotach" jako spektakl dyplomowy, i powiedziałem: "Panie profesorze, chciałbym zagrać u pana". On na to: "No dobra, to zrobisz służącego". Powiedziałem, że nie interesuje mnie służący, chcę zagrać Arysta. On odrzekł, że to niemożliwe, bo mam warunki Arysta. Wtedy przekląłem i powiedziałem: "Mam tego dość, przyszedłem tu jako fajny chłopak bez kompleksów, a teraz kończę szkołę i nie wiem, kim właściwie jestem. Chcę grać Arysta!". I Kuliński się zgodził. Wtedy po raz pierwszy zagrałem postać w zgodzie z sobą, tekst pasował do mojej motoryki, fantastycznie mi się pracowało. Do tej pory nie wiem, czemu ma służyć ta metoda, przecież w teatrze reżyserzy zazwyczaj nie mają czasu na rozpracowywanie możliwości aktorów, obsadzają nas w rolach, do których im

pasujemy.

DWORAK: Racja, ale Legnica była pod tym względem specyficzna. Ja akurat miałam bardzo duży rozrzut ról - od młodych dziewcząt do starych kobiet i mężczyzn. Wynikało to po części z tego, że zespół składał się z młodych ludzi, więc często musieliśmy się zmagać z postaciami dużo starszymi. Nie było to łatwe, pamiętam, jak byłam skwaszona, gdy w "Szkoda, że jest dziwką" Forda miałam zagrać Hipolitę, kobietę mniej więcej czterdziestoletnią. A przecież byłam wówczas najmłodsza w zespole!

WOLAK: To był dobry trening. W tym pierwszym okresie to myśmy się właściwie uczyli teatru razem z reżyserami. Dojrzewaliśmy razem z nimi. Próby generalne w tamtym czasie trwały nieraz przez całą noc. Wciąż były jakieś zmiany, walki, spory, kłótnie - mieliśmy wszyscy niesamowitą determinację, żeby osiągnąć optymalny efekt.

DWORAK: Nie mieliśmy doświadczenia ani seniorów w zespole, od których można byłoby się czegoś nauczyć, dlatego uczyliśmy się od siebie nawzajem. Pamiętam, że przychodziliśmy w kulisy i obserwowaliśmy, jak grają koledzy. To miało sens, bo każdy mógł jakiś klocek zabrać dla siebie. Bardzo dużo mówiliśmy o postaciach, mieliśmy też odwagę dawania sobie uwag warsztatowych. Niekiedy nawet prosiliśmy kolegów o radę, co można by zrobić lepiej. Poza tym nie odsuwano nas od pracy reżyserskiej i dramaturgicznej, tylko zapraszano do wspólnego myślenia. Dzięki temu czuliśmy się odpowiedzialni za cały proces twórczy. Spektakl zupełnie inaczej smakuje aktorowi, jeśli wie, że miał jakiś wpływ na jego kształt.

A historie lokalne, takie jak "Ballada o Zakaczawiu", "Łemko" czy "Orkiestra", wymagały od was jakiegoś specjalnego przygotowania?

WOLAK: Kiedy Jacek decydował się na jakiś projekt lokalny, to organizował nam cykle spotkań i wykładów na dany temat. Otrzymywaliśmy materiały, oglądaliśmy filmy, robiliśmy wycieczki, które przygotowywały nas merytorycznie do tematu. Jacek pilnował, żebyśmy mieli z nim emocjonalną identyfikację.

Przypominam sobie, że podczas realizacji telewizyjnej "Orkiestry", gdy czekał państwa zjazd kilkaset metrów pod ziemię, pan Paweł zapytał, czy aktorzy zostali ubezpieczeni. Tego samego dnia w kopalni zdarzyło się, niegroźne na szczęście, tąpnięcie. Pewnie nie była to sytuacja odosobniona w waszej praktyce, aktorstwo legnickie nierzadko graniczyło ze sportem ekstremalnym. Jakie to wyzwanie dla kobiety?

DWORAK: Ja w ogóle nie miałam z tym problemu, bo jestem kobietą ekstremalną, lubię kaskaderskie zadania. Jedyna rzecz, jaka mi przeszkadzała, to brak toalety. Zamiast niej były najczęściej toitoie, które doprowadzały mnie do pasji.

WOLAK: Na początku nawet tego nie było.

DWORAK: Tak, warunki były spartańskie. Faceci mieli lepiej, bo się nie malowali, ale my z tymi małymi lusterkami, przy braku światła, dokonywałyśmy cudów, żeby zrobić charakteryzację. Czasem się wychodziło na ulicę lub pod latarnię ha ha, gdzie było trochę widniej, innym razem malowało się w domu. W końcu żeby zrobić makijaż, człowiek powinien siebie widzieć.

WOLAK: Ale schodziło się ze sceny tak zakurzonym, że tego makijażu nie było widać. (śmiech) Trudne warunki jednak nikogo nie odstraszały, bo w zespole znaleźli się ludzie, którzy naprawdę chcieli tu pracować. Owszem, byli tacy, którzy mówili, że nieco inaczej wyobrażali sobie tę robotę, ale ci szybko odchodzili.

DWORAK: Czasem mówimy do siebie, że praca w Legnicy przypomina szkołę cyrkową w Julinku. Rzeczywiście, grywamy na wysokościach bez zabezpieczeń, używamy żywego ognia. W szkole wyobrażałam sobie, że teatr to suknie, czyste kostiumy, a tu pełno pyłu, brud, para z ust, bo zimno. Na początku byłam w szoku, ale potem do tego przywykłam, a nawet polubiłam. Z każdym ryzykiem związane są emocje, u nas tej adrenaliny nigdy nie brakowało.

WOLAK: Poza tym naturalne przestrzenie są bodźcem do tego, by grać naturalnie. Operowanie w nich jakąś sztuczną formą sprawiałoby wrażenie kłamstwa.

DWORAK: Często słyszymy, że gramy filmowo, ale żeby uzyskać taki efekt, musimy używać środków mocniejszych niż te, jakie stosuje się przed kamerą. Tę prawdę wyrazu aktor musi umieć wykreować stosownie do okoliczności.

WOLAK: W ogóle zawód aktora polega na technicznej umiejętności wytwarzania uczuć. Najważniejsze, żeby widz mógł w nie uwierzyć. Jacek zawsze bardzo pilnuje, żeby przekaz, jaki trafia do publiczności, był czytelny i klarowny.

Wielu członków zespołu próbuje się realizować w teatrze na innych, nieaktorskich polach. Również państwo mają intensywne życie równoległe jako dramaturdzy i reżyserzy. Te nowe aktywności pojawiły się w waszej karierze po wielu latach pracy aktorskiej. Jak do tego doszło?

WOLAK: Pokłóciliśmy się.

DWORAK: Pewnie o pierdoły, ale na pewno miało to związek z naszymi zawodowymi frustracjami, z tym, że chciałoby się czegoś więcej. Legnica jest jednak oddalona od dużych ośrodków telewizyjno-filmowych, wtedy nie było szybkich pociągów, każdy wyjazd był dużą wyprawą.

WOLAK: Męczyło nas takie wymuszone przywiązanie do miejsca. Żeby rozładować te frustracje, postanowiliśmy zrobić małą etiudkę filmową. Wzięliśmy kredyt w sklepie na zakup kamery, potem przez kilka miesięcy uczyłem się podstaw realizacji filmowej. Kiedy już z grubsza je opanowałem, wyjechaliśmy na wieś i nakręciliśmy materiał. Po zdjęciach przez kolejne pół roku uczyłem się montażu, aż w końcu gotową rzecz pokazaliśmy naszej teatralnej publiczności. Film na tyle się spodobał, że Jacek zgodził się, byśmy rozbudowali scenariusz i zrealizowali go w teatrze. W ten sposób powstał nasz pierwszy spektakl - "Sami". Nauka montażu przydała mi się w pracy reżyserskiej, bo dzięki niej zrozumiałem, jak ważną rzeczą jest rytm w konstruowaniu opowieści. Widać to również w naszych dramatach, gdzie stosujemy rytmizację tekstu. Teraz to już nie wyobrażam sobie życia bez tych liter, kilku otwartych komputerów, dziesiątek długopisów, rozrzuconych po domu kartek. Teatr stał się już naszym życiem, nie mamy granicy pomiędzy tym, co prywatne i zawodowe.

DWORAK: Tej granicy chyba nigdy nie było. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym mieć męża, który nie dzieliłby ze mną życia zawodowego. Nasze rozmowy domowe przeważnie dotyczą teatru, po prostu lubimy o tym gadać.

Jako twórcy spektakli autorskich macie już państwo swój własny język i styl. Powroty do aktorstwa, które wymaga lojalności wobec cudzej wizji, nie są dla was trudne?

WOLAK: Myślę, że my wciąż jesteśmy przede wszystkim aktorami.

DWORAK: Absolutnie tak.

WOLAK: Piszemy teksty dla aktorów, w tym również dla siebie, bo czasem występujemy we własnych spektaklach. Wtedy mamy pełnię szczęścia, bo gramy to, co chcielibyśmy zagrać, i jesteśmy częścią świata, który sami stworzyliśmy.

DWORAK: Od czasu, gdy zaczęliśmy pisać i reżyserować, o wiele przychylniej patrzę na innych reżyserów, bo wiem, jak mają ciężko. Kiedyś, gdy byłam młodą aktorką, nieraz myślałam z irytacją: "Patrzcie, ale wymyślił! Raz chce tak, raz tak". Kiedy sama stanęłam po drugiej stronie, wszystko się zmieniło.

WOLAK: Jesteśmy bardziej wyrozumiali i empatyczni wobec reżyserów, którzy pracują z nami, bo znamy te aktorskie zagrywki i fochy, którym trzeba stawić czoło. (śmiech)

Podobno jednak zespół legnicki bywa trudny dla reżyserów.

DWORAK: Podobno. (śmiech)

WOLAK: Odkąd tutaj jestem, zespół zawsze uczciwie podchodził do pracy. Ma ciężko ten, kto przychodzi do nas i myśli, że trochę sobie odpocznie. Oczekujemy dobrego przygotowania i rzetelnej roboty.

DWORAK: Jeśli się z kimś spieramy, to w dobrej wierze. Przecież z Jackiem Głombem spieraliśmy się non stop, i to były dyskusje bardzo gorące, czasem niezbyt miłe, ale zawsze wychodziły na dobre spektaklowi. Zresztą większość reżyserów, którzy z nami pracują, zostaje potem naszymi przyjaciółmi.

Od kiedy pamiętam, stosunki teatru z władzami miasta są napięte. Skąd to się wzięło?

WOLAK: Jacek chyba myśli, że z ludźmi można postępować tak, jak z tą kłódką, którą kiedyś powieszono nam w drzwiach hali przy Jagiellońskiej - że można przyjść, przeciąć i powiedzieć: "Bo tak!". On potrzebował wielu lat, by zmienić podejście i zrozumieć, że czasem bardziej opłaca się negocjować niż walczyć.

A teraz teatr stoi na jakiejś linii frontu?

WOLAK: Są przedstawienia, w których jako zespół pokazujemy nasz stosunek do rzeczywistości. Takim spektaklem jest "Hymn narodowy" Wojcieszka. Ale toczyliśmy wokół niego duże spory, bo część aktorów, w tym również ja, mówiliśmy Przemkowi, że nie chcemy brać udziału w projekcie, który będzie przede wszystkim manifestacją polityczną. Przedstawienie powinno być dobrą robotą artystyczną, a nie tylko protestem. Tekst zresztą pod naszym wpływem ulegał dużym zmianom.

DWORAK: Największą wartością dla nas zawsze jest teatr, a nie wypowiedź polityczna. Na manifestacje chodzimy prywatnie.

Jak powinien wyglądać teatr zaangażowany?

DWORAK: Myślę, że dobrym tego przykładem są "III Furie". To spektakl, który ma bardzo silne przesłanie, ale ono działa przez metaforę sceniczną.

WOLAK: Na pewno nie ma jednego modelu teatru zaangażowanego. Podstawą jednak zawsze musi być dobra opowieść, a nie tylko krzyk.

Udało się coś zmienić w mieście poprzez teatr?

DWORAK: Czasem rozmawiamy z ludźmi i widzimy, że daliśmy im poczucie dumy - z teatru i z miasta, w którym żyją. "Ballada o Zakaczawiu" jest już dziś własnością mieszkańców dzielnicy. Podobnie jak "Orkiestra" stała się własnością Zagłębia Miedziowego.

WOLAK: Zdarza się, że zaczepiają mnie ludzie na mieście i mówią: "Wiecie państwo, jak my lubimy przychodzić do teatru i patrzeć na was?". Takich dowodów sympatii od ludzi mamy mnóstwo. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że wszystkich już znam w Legnicy, bo nie ma mieszkańca, który by się nie przewinął przez widownię. Po dwudziestu latach pracy czuję, że to jest po prostu moje miasto i moja publiczność.

DWORAK: Gdyby ktoś zapytał mnie, co mnie najbardziej cieszy, odpowiedziałabym, że informacja, która coraz częściej pojawia się na naszym firmowym profilu na Facebooku, że bilety na nadchodzący spektakl wyprzedano. Gdy zaczynaliśmy, nie mogliśmy nawet marzyć o takiej sytuacji. Dziś można powiedzieć, że ten teatr, który stoi w centrum rynku, naprawdę stał się sercem Legnicy.

***

Katarzyna Dworak

W Teatrze im. Modrzejewskiej od 1995 roku. Grała Janinę Dębównę, narratorkę Ballady o Zakaczawiu, Prezydentową w Szpitalu Polonia Pawła Kamzy, Druzyllę w Szawle Roberta Urbańskiego, Karinę w Made in Poland Przemysława Wojcieszka, Celimenę w Mizantropie, Szaloną w Czasie terroru według Róży Stefana Żeromskiego, Matkę Joannę od Aniołów, Naszą Panią w Inwazji jaszczurów Karela Čapka. Wraz z mężem Pawłem Wolakiem tworzą duet autorsko-reżyserski PiK. W Legnicy wystawili następujące swoje sztuki: Sami, Praca pospolita czyli tacy sami, Droga śliska od traw, Jak to diabeł wsią się przeszedł i Wierna wataha. Tekst tej sztuki "Dialog" drukował w numerze 1/2018; znalazł się też w finałowej piątce Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.

--

Paweł Wolak

W Teatrze im. Modrzejewskiej od 1995. Grał Portosa w Trzech muszkieterach, Ryśka Migacza w Balladzie o Zakaczawiu, salowego Wincentego w Szpitalu Polonia Pawła Kamzy, Pisarza w Zonie Andrieja Tarkowskiego, Grzesia w Made in Poland Przemysława Wojcieszka, Senatora w Dziadach, Docenta w Lustracji Krzysztofa Kopki, de Sade'a w spektaklu Marat/Sade, Piekarza w Historii o Miłosiernej Ariana Suassuny, Szujskiego w Carze Samozwańcu Adolfa Nowaczyńskiego. Wraz z żoną Katarzyną Dworak tworzą duet autorsko-reżyserski PiK. W Legnicy wystawili następujące swoje sztuki: Sami, Praca pospolita czyli tacy sami, Droga śliska od traw. Jak to diabeł wsią się przeszedł i Wierna wataha. Tekst tej sztuki "Dialog" drukował w numerze 1/2018; znalazł się też w finałowej piątce Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji