Artykuły

Wolę być smutny

- Niedawno, proszę sobie wyobrazić, dostałem propozycję zagrania w monodramie na podstawie "Lubiewa" Michała Witkowskiego! Jeżeli adaptacja będzie udana, to nie będę miał żadnych oporów - mówi krakowski aktor ANDRZEJ GRABOWSKI.

Rozmowa z Andrzejem Grabowskim, facetem, który zarabia na życie graniem w "Kiepskich" (filmach), a zupełnie za friko wspomaga niezależnych młodych filmowców.

Łukasz Maciejewski: Aktorzy powtarzają często: zagrasz główną rolę w serialu, potem nie zagrasz już nigdzie. Pana przypadek jest odwrotny: dopiero od występu w Świecie według Kiepskich właściwie nie schodzi Pan z planu.

Andrzej Granowski: Gram sporo. Może łatwiej zatrudnić aktora z popularną gębą niż z anonimową? Pamiętam, że pierwszą rolę filmową, po rocznym ostracyzmie środowiskowym za Kiepskich, zagrałem w amerykańskim filmie Boże skrawki Jurka Bogajewicza. W trakcie jednego z pierwszych dni zdjęciowych, czekając na ujęcie, rozmawiałem z Willemem Dafoe. W pewnym momencie rzuciła się na nas grupa statystów z prośbą o autograf. Ale wszyscy zwrócili się do mnie, ignorując zupełnie Willema. Był chyba mocno zaskoczony. Ze śmiechem powiedział mi potem: "Wiesz, musisz być naprawdę bardzo znany".

W kinach można oglądać film Marka Koterskiego z Pana udziałem - Wszyscy jesteśmy Chrystusami.

- Kiedy oglądam filmy Marka, śmieję się jak na Rejsie, ale ten śmiech często więdnie mi w gardle, bo uzmysławiam sobie, że tak naprawdę śmieję się trochę z samego siebie, ze swoich słabości. Na tym polega talent Koterskiego - z groteskowych sytuacji, przerysowanych i niekiedy sztucznych, potrafi wydobyć drugie dno. Przejmujące i prawdziwe. W nowym filmie Koterskiego króluje naturalnie Marek Kondrat; razem z Janem Fryczem i Mańkiem Dziędzielem gramy kumpli Adasia Miauczyńskiego. W przeciwieństwie do Dnia świra, gdzie grałem właściwie epizod, mój bohater we Wszyscy jesteśmy Chrystusami ma swoją własną - smutną i śmieszną - twarz. Bardzo się cieszę z tej roli. Wiele frajdy dało mi też spotkanie z debiutantem - Tomkiem Szafrańskim. Proszę zapamiętać to nazwisko. Wystąpiłem w jego szkolnym filmie Koniec wojny, a teraz w - wielokrotnie już nagrodzonym, Diable wg Guya de Maupassanta. Tomek to świetny i zdolny chłopak.

Przypomniałem sobie teraz naszą rozmowę sprzed pięciu bodaj lat. Siedzieliśmy w Teatrze STU, po Kwartecie dla czterech aktorów Schaeffera, Pan - ze spuszczoną głową, jednak zawstydzony - gęsto tłumaczył się z Kiepskich.

- Wtedy jeszcze wydawało się nam, że zmiany w aktorstwie są chwilowe. Że wszystko wróci do normy, a świat artystyczny będzie taki sam, jak w latach 70. Nie będzie już nigdy. Moi ówcześni adwersarze dzisiaj chętnie grają w tasiemcach, i wiedzą już, że nie jest to ani łatwe, ani (najczęściej) przyjemne.

Racjonalny stosunek do zawodu nie musi kolidować z uznaniem dla Pana ról teatralnych i filmowych. W teatrze grał Pan wielkie role molierowskie, szekspirowskie.

- Nie próbuję być tak zwanym artystą. To pretensjonalne, a czasami żałosne. Nigdy tego nie lubiłem. Kiedy ktoś w trakcie wywiadów wpada w emfazę tytułując mnie per "wspaniały krakowski aktor", odpowiadam, że pewnego dnia upiłem się i porzygałem. I czar pryska.

Czy zauważył Pan, jak zmienia się mentalność aktorów: w ciągu kilku zaledwie lat, poza nielicznymi wyjątkami, nie chcą już rozmawiać o sztuce, o rolach. Jakby się wstydzili.

- Misja, posłannictwo dziejowe - to już dawno się skończyło. Dzisiaj trzeba być po prostu profesjonalistą. Zmieniła się mentalność. Nie tylko aktorów. Od lat powtarzam w wywiadach, że aktorstwo to nie jest dla mnie żadne hobby, tylko zawód, z którego żyję. Dlatego żałuję, że przygoda z Kiepskimi już się skończyła. Musiał powstać "Świat według Kiepskich", "Dwa światy", Frytka musiała przespać się z Kenem (i z milionami widzów), żeby coś się zmieniło. W teatrze, w literaturze. Może łatwiej nam teraz zaakceptować inność, nieprzystosowanie. Na pewno jest zupełnie inaczej niż jeszcze 10 lat temu.

Jest inaczej, bo jest rozmaicie. Młodzi ludzie, owszem, chcą się widzieć z przekłutym pępkiem i z płytą Mandaryny popiskującą w diskmenie, ale gdzieniegdzie słychać także Mozarta i Ravela.

- Naprawdę ta zmienność postaw bardzo mnie ciekawi i intryguje. Niedawno - proszę sobie wyobrazić - dostałem propozycję zagrania w monodramie na podstawie "Lubiewa" Michała Witkowskiego!

Nie miałby Pan oporów przed przyjęciem roli starego pedała?

- Jeżeli adaptacja będzie udana, to nie. Żadnych.

Wypadek samochodowy, którego był Pan ofiarą, stał się wydarzeniem medialnym dnia.

- Dziennikarze szukają newsów, bo za nie im płacą. Muszą coś napisać. A Grabowski w gorsecie to zawsze jednak jakiś temat.

Wypadek był poważny?

- Dosyć poważny.

Przyjaciel opowiadał mi, że w trakcie podobnej kraksy, w ciągu sekundy zobaczył całe swoje życie. Pan coś widział?

- Nic nie widziałem. Straciłem przytomność. Nie było czasu na rachunek życia.

A rano na miejscu był już dziennik "Fakt".

- Nawet wcześniej. Miałem łeb rozwalony, byłem zakrwawiony, samochód nadawał się do kasacji, ludzie wokół zaczęli krzyczeć, byłem w szoku. Ktoś zadzwonił po policję, ktoś inny po "Fakt". Kilka godzin później, w szpitalu, po szyciu głowy, z kołnierzem ortopedycznym, otoczyła mnie grupa chyba dziesięciu dziennikarzy, którzy zaczęli robić zdjęcia. Co miałem im powiedzieć: "Odwalcie się ode mnie?".

Ja tak bym powiedział, nawet ostrzej.

- Gdybym nie dał im wtedy wywiadu, i tak napisaliby to, co chcą. Może ze złości jeszcze by mnie uśmiercili. Pieprzyć to.

Rozmawiając z Panem mam zawsze wrażenie, że Grabowski to ciągle ten sam, przyzwoity chłopak z Alwerni, który odpowiada szczerze, nie kryguje się - nawet przed dziennikarzami.

- Inny już nie będę. Po co? Mam zszarganą biografię, bo cała historia moich zawodowych doświadczeń to marne wzloty i bolesne upadki, z których wychodziłem pokaleczony, ale ubogacony. W PWST repetowałem trzeci rok i zostałem karnie wyrzucony z akademika.

Na wyrzucenie z akademika trzeba było sobie porządnie zasłużyć!

- Chodziło o zbyt częste balangi, wybryki chuligańskie. Było, minęło - zostało mi po tym okresie kilka blizn. Potem, w Teatrze Słowackiego przez rok prawie nic nie grałem. Odszedłem do Tarnowa. Po latach, kiedy byłem już dojrzałym aktorem, miałem ustaloną pozycję w zespole Teatru Starego, a na koncie liczne nagrody, z dnia na dzień zostałem wyrzucony z teatru przez Krystynę Meissnerową. Dzięki temu zagrałem w Kiepskich. Zawsze to samo. Ani to moja zaleta, ani wada. Kto wie, może na początku tak zwanej kariery próbowałem stworzyć sobie jakąś inną, ciekawszą osobowość. Ale szybko uznałem, że to bzdety. Mam teraz przed panem udawać, że uwielbiam kuchnię włoską i lekkie potrawy? Przeciwnie, lubię schabowego z kapustą, i jeszcze lubię się napić czystej wódki. Wyglądam jak wyglądam, nie chodzę na jogging, chociaż to zdrowe

Ale za to jeździ Pan na szybkim motorze.

- Nie dlatego, żeby zadawać szyku. To moja własna, prywatna przyjemność. Jedna z niewielu. Ubieram się w skórzaną kurtkę, zakładam kask i okulary. Jadę przed siebie, nie wiem dokąd. Nikt mnie nie poznaje.

Chyba, że Pan zdejmie kask

- Wtedy znowu jestem Ferdkiem. Krawiec kraje, jak mu materii staje. Gram takie role, jakie dostaję. Raz Gebelsa w "Pitbullu", raz Kiepskiego. Wykonuję zawód, który zmusza do grania różnych rzeczy. Ale to dzięki Ferdkowi mogę dzisiaj odmówić jednej czy drugiej głupiej roli, bo stać mnie na to materialnie. Wcześniej bym tego nie zrobił.

Lubię za to Pana rolę w "PitBullu". Gebels, policjant po przejściach, jest bohaterem niejednoznacznym.

- Grając każdą rolę, szukam w niej tego, co ludzkie i niejednoznaczne. Gebels nie jest ani postacią świetlaną, ani szczególnie dobrą. Ma swoje problemy, jak każdy. Nie starałem się wybudować pomnika tej postaci, ale chciałem ją zrozumieć.

W końcu, po wielu miesiącach wyczekiwania, na nasze ekrany wejdzie komedia sensacyjna z Pana główną rolą - "Dublerzy".

- Kręciliśmy trochę na wzór hollywoodzki, z dużym rozmachem. Zdjęcia odbywały się w Polsce i na Sycylii. Takie filmy w Polsce z reguły się nie udawały, mam nadzieję, że tym razem widzowie uznają, że było inaczej.

A potrafiłby Pan zagrać pomnik?

- Może i potrafiłbym, ale mnie to nie interesuje. Usłyszałem, że chciano, żebym zagrał Leppera w filmie wg tekstu napisanego przez członka Samoobrony! Taki scenariusz oczywiście uniemożliwiłby nadanie tej postaci jakiejkolwiek rysy, a ja nie tylko dostrzegam w niej rysy, ale i wielkie pęknięcia.

Andrzej Grabowski, aktor komediowy, prywatnie rzadko się uśmiecha. W trakcie naszej rozmowy uśmiechnął się Pan najwyżej ze trzy razy.

- Nie ma niczego gorszego od nieśmiesznego satyryka, który czuje, że ma obowiązek wszystko powiedzieć dowcipnie. Każde zdanie to dowcip, z reguły średnio zabawny. Zamiast "dzień dobry" - mówi "do widzenia", i cha, cha, cha, ale śmieszne. Nie jest śmieszne. Znam takich facetów, pan też pewnie zna. Dlatego wolę być smutny.

Na zdjęciu: Andrzej Grabowski w filmie "PitBull" Patryka Vegi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji