Artykuły

Miałam szczęście uczestniczyć w sztuce teatru tworzonej właśnie przez zespół

Mówi IZABELA OLSZEWSKA, laureatka Honorowego Ludwika

- Nagroda Honorowego Ludwika, którą przyznało Pani krakowskie środowisko teatralne, zdarzyła się w momencie szczególnym, w tym roku obchodzi Pani bowiem 50-lecie pracy artystycznej. Czy przez te lata radość z wykonywania zawodu przesłaniała wszelkie smutki, które również mu towarzyszą?

- Radości było na tyle dużo, by starczyło na okres, który jej nie przysparzał. Nigdy nie traktowałam swojego uczestnictwa w teatrze dożywotnio. Nie było we mnie lęku, że ten czas kiedyś się skończy. Być może dlatego moje wycofanie z aktywnego życia scenicznego, wraz z przejściem na emeryturę, przyjęłam jako proces naturalny. Choć pewien znak zapytania zawsze pozostaje.

Wraz z wiekiem zrozumiałam, że aktor w życiu nie idzie tylko przez teatr, lecz także ku czemuś innemu, nowemu, co jest jeszcze większa wartością niż sama sztuka teatru. A mówię to jako osoba, która nie potrafi zawodowo zastąpić sobie teatru niczym innym, bo też niczego innego nie potrafię robić. Nie dziergam na drutach, by sprzedawać swetry, nie uprawiam grządek, bo nie mam działki, nie prowadzę też samochodu, którym mogłabym wypuszczać się w piękne rejony świata. Mimo to nigdy nie trzymałam się kurczowo tego zawodu. Przejawem tego było częste dokonywanie przeze mnie wyborów w samym teatrze. Czy nie brzmi to przypadkiem pysznie i nieskromnie?

- Brzmi szczerze. Czy ma Pani na myśli selekcjonowanie ról?

- Przede wszystkim. Zawsze uważałam aktora za twórcę, a nie tylko odtwórcę, stąd też moje wybory dotyczyły ról czy tekstów dramatycznych, którymi powinnam i chciałam się wypowiadać. Ten wspomniany znak zapytania nie wypływa z żadnej goryczy czy żalu - tych nigdy w sobie nie miałam, lecz z refleksji, że nie zawsze w pełni wykorzystuje się możliwości ludzkie, twórczy potencjał. Nagroda, którą mnie uhonorowano, jest świadectwem tego, że trwałe wartości mojego aktorstwa jednak pozostały w ludziach.

- Pomijając krótki związek z teatrem Wybrzeże i Ludowym w Nowej Hucie, przez wszystkie następne lata związana Pani była ze Starym Teatrem. W nim właśnie spotkała się Pani w pracy z wieloma najwybitniejszymi reżyserami, m.in. z Krzemińskim, Hiibnerem, Swinarskim, Jarockim, Wajdą, Lupą. Czy któreś z tych twórczych spotkań w sposób szczególny ukształtowało Panią jako aktorkę?

- Wstyd powiedzieć, ale rozkwit mojego aktorstwa przypada już na lata 60. i później, na 70., kiedy to Stary Teatr przeżywał okres artystycznej ekspansji. One dostarczyły mi największej satysfakcji i pożywki, którą do dziś mogę się karmić. I nie mówię tu wyłącznie o osobistych sukcesach, ale o uczestnictwie w czymś, czym teatr być powinien: w jego misji. Bo teatr powinien pomagać człowiekowi w dokonywaniu wyborów, zarówno tych codziennych, drobnych, jak również, a może przede wszystkimi, wyborów wartości. Reżyserzy, o których pani wspomniała, taki właśnie teatr z nami, z zespołem tworzyli. Podkreślam - z zespołem, bo miałam to szczęście uczestniczyć w sztuce teatru tworzonej właśnie przez zespół. Mocny solidarnością, przyjaźnią i silą rzemiosła.

Nasza praca nie miała charakteru indywidualnego gwiazdorstwa, lecz cechowała ją wspólnota dokonań. Nasza więź wychodziła także poza scenę. Pamiętam, jak Zbyszek Wójcik niańczył moją maleńką córeczkę, gdy ja musiałam być na próbach. Konrad Swinarski przychodził do mnie na ruskie pierogi, pies wciąż podgryzał mu kostki, a my prowadziliśmy długie dyskusje o teatrze, sztuce, o życiu. Bo ta wspólnota zespołu polegała również na wymianie myśli, byciu ze sobą.

Mieliśmy pełne zaufanie do reżyserów i dawaliśmy w pracy z siebie wszystko, aby osiągnąć również tę wspaniałą, jakże czasem subtelną, nić więzi z widzem. Dziś coraz rzadziej dostrzegam taką właśnie funkcję teatru. On coraz częściej wychodzi ku ulicy, a nie ku sprawom najistotniejszym.

- "Ma na swym koncie role wyśmienite. Jędrne, jak w krzepkim ludycznym teatrze - finezyjne, jak w najlepszym kabarecie - wstrząsające, jak antyczne tragedie - obsesyjne, jak tylko potrafi sprząc razem współczesny teatr okrucieństwa z okrutną sztuką klasyki" - napisał przed laty jeden z recenzentów. Które z tego szerokiego wachlarza ról powodowały w Pani szczególną ciekawość?

- Takie, które mieniły się kolorami różnorodności. Nie były jednoznaczne, lecz zawierały w sobie finezję, wyrafinowanie, subtelność, przemijanie przy pozornym trwaniu. A także te, przy których wylałam najwięcej potu.

Uwielbiałam moją Winnie w "Radosnych dniach" Becketta, choć kosztowała mnie tak wiele wysiłku. Siedząc, zasypana w kopcu, myślałam, że w nim umrę. A jeszcze, gdy dochodził do mnie głos przejeżdżającej ulicą karetki, to już byłam pewna, że ona po mnie jedzie. Unieruchomiona coraz bardziej fizycznie, musiałam operować niesłychanie sugestywnie grą twarzy, oczu, niemalże myśli. Egzemplarz "Radosnych dni", jako jedyny, mam do dziś: wymięty, ubrudzony, z poszarpanymi stronami i dziesiątkami zapisków. Tak, ta rola była mi bliska. Podobnie jak Ona w "Szaleństwie we dwoje" Ionesco, sztuce przejmującej i dowcipnej zarazem...

Przeciwieństwem były postaci grane na wielkim diapazonie, jak Jewdocha w "Sędziach", którą starałam się podnieść do wymiaru niemal antycznej tragedii. Różnorodność gatunku i formy jest najbardziej smakowita dla aktora. Ale muszę przyznać, że przez te wszystkie lata nie zagrałam aż tak wiele ról. Grałam "higienicznie, bo właśnie higiena w tym zawodzie jest niezbędna. Po pierwsze, by mieć czas na ładowanie twórczych akumulatorów, a po drugie, żeby się nie opatrzyć widzom.

- Była Pani trudną partnerką we współpracy?

- Dość stanowczą, bo starałam się w miarę samodzielnie kształtować swój zawód. Ale do tego trzeba mieć mocne argumenty, tzn. świadomość i teatralną intuicję. Aktor czuje się najgorzej, gdy staje wobec nieprzygotowanego reżysera. Bardzo cenię i potrzebuję dobrego scenicznego partnera. Wielokrotnie polemizowałam z reżyserami, jak choćby z Szajną, z którym toczyliśmy długie kłótnie, by udowodnić racje swoich wizji. Albo je kupowano, albo nie.

- Czy zaborcza sztuka teatru kiedykolwiek przesłoniła Pani życie rodzinne?

- Kiedy dużo grałam, to zapewne odbywało się to kosztem wychowywania córki. Co prawda byłam przy niej ciałem, ale często nieobecna duchem. Obcowanie z rolą wyizolowuje aktora. Nawet jak smaży jajecznicę, to o niej nie myśli, lecz o postaci. Często przyłapywałam się np. w tramwaju na tym, że ktoś bardzo mi się przyglądał. I nie z powodu mojej popularności, ale z powodu min, które robiłam, próbując w myślach. Poza teatrem absorbowała mnie też praca pedagogiczna w szkole teatralnej, a ona jest bardziej wyczerpująca niż aktorstwo. Gdyby nie pomoc męża, zapewne bym nie podołała wszystkiemu.

Aktorstwo daje wiele radości, ale też trzeba zachować czujność trwania przy swoich pryncypiach, by nie zatopić się w teatrze bez opamiętania. Do tego zawodu trzeba mieć dystans, jak do przygody, którą otrzymało się od losu. A tej przygody bardzo pragnęłam już jako gimnazjalistka, kiedy to siedząc na widowni Teatru im. J. Słowackiego i patrząc na scenę, powiedziałam sobie: tam muszę się znaleźć.

- Tęskni Pani za sceną?

- Nie, bo dzisiejszy teatr, poza małymi wyjątkami, nie służy człowiekowi, nie pomaga mu być lepszym. Dziś często wychodzę z teatru pusta, znudzona, nie doznaję w nim wzruszeń, brak mi w nim prawdy, piękna, nieprzemijających wartości, więc dlaczego mam za nim tęsknić? Teraz sporo czytam, nadrabiam zaległości w lekturze i traktuję ten etap życia jako pielgrzymowanie ku czemuś lepszemu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji